Reklama

Odkąd pamiętam, marzyłem o tej wyprawie, jednak zaporowa okazywała się za każdym razem cena biletu. Dlatego gdy pojawiła się promocja i lot w dwie strony za 2,5 tys. zł, decyzja była natychmiastowa: lecę!

Reklama
Teatr pustyni

Gdy wylądowałem tuż przed zachodem słońca w Perth, wiedziałem, że właśnie tego miejsca szukałem w swoich podróżach. Błękitne niebo złociło się, a słońce otaczała intensywnie pomarańczowo-bordowa łuna. Ale jeszcze piękniejszy od zachodu słońca jest świt. Oglądam go, mimo dokuczającego mi jet lagu, już następnego dnia na pustyni Pinnacles w Parku Narodowym Nambung. Rzadko można o niej przeczytać w polskich przewodnikach, tymczasem to miejsce absolutnie zjawiskowe. Położone jest ok. 245 km na północ od Perth, niecałe trzy godziny jazdy od miasta.

Z piasku koloru szafranu wyrastają tysiące wapiennych stożków. Pokraczne, wysokie, mniejsze, jak polne kamienie, w kształcie fallusów, piramidek. I do dziś zagadką jest, skąd się tu wzięły. Naukowcy toczą o to spór – dla jednych to skamieniałe drzewa, inni zaś twierdzą, że dziwaczne formacje są sprzed co najmniej 30 tys. lat, powstały z materiału przywianego przez wiatr i uformowanego w wydmy.

Natomiast Aborygeni tłumaczą sobie, że każdy stożek to wróg zamieniony w kamień albo według innej wersji – mężczyźni, którzy chcieli zakraść się do kręgu kobiet. Ja, obserwując, jak na Pinnacles zmieniają się kolory, mam wrażenie, że jestem w teatrze, w którym o każdej porze dnia aktorzy uwięzieni w swoich rolach dają kolejny niezwykły występ. Nie czekam jednak na ostatni akt spektaklu przy zachodzie słońca.

Przed nocą chcę jeszcze zobaczyć słone jezioro Thetis, gdzie są najstarsze, najbardziej pierwotne formy życia na ziemi – stromatolity. Wyglądają jak małe powulkaniczne kratery, liczą sobie 3,5 mld lat! Można je oglądać, tylko idąc po wyznaczonej ścieżce. Są tablice z prośbą, by nie zbaczać z wytyczonej drogi z rysunkiem stromatolita, który upomina, by zejść z jego twarzy.

7 tysięcy plaż

– Prawdziwa przygoda zacznie się jutro – uprzedza mnie Gerard, Polak, który od 6 lat mieszka w Perth. Jest miłośnikiem karawaningu, namiotów, lasów, natury. Plan jest prosty: razem z jego dziewczyną Paulą z Brazylii i moją koleżanką Marzeną przejedziemy terenówką kawałek Australii Zachodniej. Będziemy spać pod namiotami na tanich kempingach i delektować się naturą. Wieczorem, tuż przed wyprawą po australijskich bezdrożach, robimy ostatnie zakupy.

Wiem już, że jadąc przez bezludne drogi, pustynie i wypalony słońcem busz, trzeba mieć ze sobą wszystko, ponieważ przez wiele setek kilometrów nie ma żadnego sklepu, w którym można uzupełnić zapasy. Ma to i dobre strony – można taniej i rozsądniej zaplanować podróż. Bez zatrzymywania się po drodze na caffè latte i tego typu przyjemności. Pojechaliśmy więc załadowani po dach. Kilka turystycznych lodówek z jedzeniem, namioty, generator prądu, śpiwory, materace, kilka zgrzewek wody mineralnej i butelek wina, deska do surfowania, ciepłe ubrania na noc. Bak zatankowany pod korek, bo paliwo jest tu tańsze niż w Polsce, dwie nawigacje samochodowe włączone.

O piątej nad ranem byliśmy już w trasie, by przed zmrokiem dotrzeć do obozowiska – kempingu Orleans Bay Caravan Park w Parku Narodowym Cape Le Grand niedaleko miasteczka Esperance. Pokonując trasę liczącą 718 km, zatrzymaliśmy się przy Wave Rock, słynnej granitowej fali rzeźbionej przez 3 mld lat przez wiatry. Odległości w Australii do pokonania są ogromne, a mieszkańcy nie posługują się kilometrami, lecz czasem dojazdu. W naszym przypadku to prawie osiem godzin samej jazdy, najpierw asfaltową, a później bitą pomarańczową drogą.

Ale czeka na nas wyjątkowa nagroda – spotkanie oko w oko z kangurami! Pierwsze szare torbacze pojawiły się, gdy rozbijaliśmy namioty. Bez żadnego lęku próbowały dobrać się do naszego prowiantu. Na szczęście bezskutecznie. Znacznie więcej spotkaliśmy ich na plaży Lucky Bay, uznawanej za jedną z najpiękniejszych na świecie. Kangury wygrzewają się tu na słońcu, podskakują do turystów, sprawiają wrażenie, jakby pozowały do zdjęć. Mają tu jak w raju.

Podobnie jak plażowicze, którzy leżakują na białym jak mąka piasku, wędkują na granitowych skałach osłaniających zatokę albo kąpią się w turkusowych wodach Oceanu Indyjskiego. Jest sporo osób, ale bez tłoku, który panuje na europejskich lub śródziemnomorskich plażach. Po części to też dlatego, że w Australii jest ok. 7 tys. plaż. Poza tym są szerokie, ciągną się kilometrami. Mógłbym nic nie robić, tylko plażować całymi dniami.

Tymczasem na kempingu przybywało obozowiczów i rozkwitało życie towarzyskie. Zachód słońca to ostatnia chwila, by przygotować coś do jedzenia. Poznałem grupę Niemców, którzy poczęstowali mnie kanapkami, i spotkałem m.in. starsze małżeństwo Australijczyków Christinę Pembelton, emerytowaną nauczycielkę i jej męża Tony’ego, inżyniera chemika.

Zainteresowała mnie ich luksusowa przyczepa wielkości autobusu. Okazało się, że to ich dom. – Wolimy posiedzieć w buszu niż w mieście. Nie mamy wielu potrzeb, lubimy wędkować i spacerować, kochamy przyrodę, dlatego wyjechaliśmy z Melbourne – usłyszałem od Christiny. Ona i Tony to typowi grey nomads, czyli siwi koczownicy – pokolenie australijskiego wyżu demograficznego, największa armia podróżników w Australii.

Dla jednych bycie w drodze to sposób na spędzenie zimy, dla innych – nieustanna wycieczka po kraju. Mają swoje serwisy internetowe, gdzie wymieniają się informacjami o darmowych miejscach noclegowych, wypadkach na drogach, sprzedają i kupują kampery. Czy nie nudzi im się to koczownicze życie? – Skądże. Przecież w każdej chwili możemy zmienić miejsce pobytu i krajobraz. Przy okazji szukamy miejsca, w którym moglibyśmy kupić nowy dom. Na pewno nie wrócimy do miasta – zarzeka się Christina.

Australijskie kempingi są w większości w parkach narodowych, w pięknych okolicach, dobrze wyposażone (bezpłatne są łazienki, toalety, grille, kuchenki gazowe), a spędzona na nich noc to wydatek ok. 30 zł od osoby. Podróżować jest więc całkiem znośnie. Gdy na Orleans Bay Caravan Park zapadła całkowita ciemność, wspólnie delektowaliśmy się rozgwieżdżonym niebem. Czystym, przejrzystym, niezanieczyszczonym światłem. Pierwszy raz w życiu widziałem Drogę Mleczną – 400 mld gwiazd! I miałem ochotę na zawsze dołączyć do grey nomads – bez zbędnego bagażu i żadnych obowiązków.

Na czubku eukaliptusa

Rankiem na całym kontynencie budzi się do życia ponad 7 tys. gatunków roślin, często endemicznych, jak np. blisko pół tysiąca gatunków akacji czy 750 odmian eukaliptusów. Te gigantyczne drzewa najlepiej oglądać w Parku Narodowym Gloucester (ok. 7 godz. jazdy od obozowiska). Bliżej parku zmienia się krajobraz. Busz zastępują lasy – jedne z najpiękniejszych na całym kontynencie – z ukwieconymi łąkami, postrzępionymi górami Stirling i gigantycznymi eukaliptusami różnobarwnymi znanymi tu jako karri. Na jednym z nich, wysokim na 61 m drzewie, swego czasu był najwyżej położony na świecie posterunek straży pożarnej. Strażacy wspinali się na wysokie eukaliptusy po drewnianych kołkach oplatających drzewa. Dziś jest to darmowa atrakcja turystyczna.

Zabawa z płaszczkami

Australia pełna jest takich „oryginałów”. Dziwaczne, niewiadomego pochodzenia skały, niespotykane nigdzie indziej zwierzęta, rośliny jak ze średniowiecznych zielników. Choćby przylądek Leeuwin, którego punktem rozpoznawczym jest latarnia morska, a największą atrakcją według Australijczyków – mieszające się ze sobą wody oceanów Południowego i Indyjskiego. Sąsiadujące z przylądkiem plaże są mekką dla miłośników sportów wodnych, na których czekają najpotężniejsze fale w Australii.

Pół godziny drogi dalej jest jeszcze ciekawiej. W zatoce Hamelin np. rezydują czarne płaszczki, które podpływają do brzegu całymi ławicami. Najwięcej można ich spotkać wczesnym rankiem bądź po południu, gdy rybacy wracają z połowów i resztki patroszonych ryb wrzucają do oceanu. Wówczas te niezwykłe zwierzęta mają ucztę, a plażowicze znakomitą okazję do ich obserwacji. Jestem ostrożny, do wody nie wchodzę za daleko, bo w pamięci mam tragiczny los australijskiego przyrodnika Steve’a Irwina, który zmarł po tym, jak płaszczka ugodziła go kolcem jadowym.

Na plaży Hamelin jest cicho i spokojnie. I tylko resztki drewnianego pomostu z tabliczką informacyjną świadczą o dramatycznych wydarzeniach, jakie rozgrywały się tu dawniej. Często dochodziło do zatonięć okrętów spowodowanych trudnymi warunkami pogodowymi – usytuowanie plaży uczyniło ją niezwykle niebezpiecznym miejscem zakotwiczania czy cumowania statków. Przypływały tu po drewno, które transportowano do Anglii, Afryki Południowej i Indii.

Wiele londyńskich ulic nadal pokrytych jest drewnem karri pochodzącym właśnie stąd. Dzisiejsi londyńczycy pewnie bardziej niż drewno kojarzą australijskie trunki. Oddalając się od zatoki Hamelin, mijam coraz więcej znaków kierujących do winnic, których w dolinie rzeki Margaret jest ponad 50. W każdej można zatrzymać się na bezpłatnej degustacji. Byłem m.in. w winnicy Brookwood, którą założyli Trevor i Lyn Mannowie. Ich wina są znane na całym kontynencie. Dziwne, bo właściciele nie mieli ponoć pojęcia o uprawie winorośli i winiarstwie. Ale jak widać na przykładzie: chcieć to móc. Winnica schodzi do stawu, za którym wyrastają gigantyczne eukaliptusy.

Ten widok podziwiam, siedząc na tarasie, popijając australijską odmianę portugalskiego porto – zdecydowanie słodsze, orzeźwiające fortified white. I myślę, jak po powrocie do Polski odnajdę się w zatłoczonym mieście.

Warto wiedzieć

■ Kiedy lecieć?

Najlepiej w trakcie europejskiej zimy. Wówczas w Australii jest lato, temperatury przekraczają 40°C. Kto nie lubi upałów, niech leci, gdy
w Europie zaczyna się jesień.

Czym lecieć?

Leciałem liniami Qatar Airways z Warszawy do Perth z przesiadką w Ad-Dausze. Podróż trwała 27 godz., ale za to bilet był bardzo tani. Kosztował 2,5 tys. zł w dwie strony. Normalna cena dochodzi do ok. 4 tys. zł. qatarairways.com

Formalności

Aby zwiedzać Australię, potrzebna jest wiza turystyczna. Darmowy dokument wyrabia się przez internet na stronie immi.gov.au. Wypełnienie wniosku zajmuje kwadrans. Potwierdzenie wizy mamy w ciągu godziny.

Gdzie spać?

Najtaniej w wynajętym samochodzie albo na kempingu w parku narodowym pod namiotem (od 30 zł za os.). Turyści w Australii śpią także w namiotach na plażach, chociaż jest to zabronione. nationalparks.nsw.gov.au, thegreynomads.com.au W dużych miastach takich jak Perth najtaniej prześpimy się w hostelu w salach wieloosobowych (ok. 90 zł). hostelworld.com Można także zaopiekować się czyimś domem w zamian za mieszkanie w nim przez kilka tygodni, a nawet miesięcy. aussiehousesitters.com.au Koniecznie ściągnijcie na telefon aplikację WikiCamps Australia. To wyszukiwarka kempingów także tych bezpłatnych i mniej znanych.

■ Jedzenie

Tanio na pewno nie zjecie w australijskich restauracjach (od 60 zł śniadanie, a butelka wina za 120 zł!). Dlatego własny prowiant podczas zwiedzania kraju to podstawa. Koniecznie kupowany w dużych marketach w mieście i po kilka sztuk – jest znacznie taniej niż w nielicznych sklepach w małych mieścinach czy na kempingach. Dzięki temu wydałem na to tylko 360 zł.

Reklama

Autor: Michał Cessanis

Reklama
Reklama
Reklama