Reklama

Kiedyś, dawno temu, kłóciłam się z moim niedoszłym czeskim szwagrem, jaki jest szczyt obciachu? Ja twierdziłam, że polski turysta za granicą, a on upierał się, że nieprawda, bo czeski.

Reklama

– No weź, pomyśl tylko – prosiłam go – czy może być coś bardziej żenującego niż tłusty facet ubrany w płócienny kapelusik, rozpiętą na brzuchu koszulkę w kratkę, szorty, spod których wystają krótkie krzywe nogi, i sandały założone na białe skarpetki?
– Nie, z pewnością nie ma nic gorszego.
– No właśnie, czyli nie ma nic gorszego niż polski turysta! – wykrzyknęłam triumfalnie.
– Ale przecież ty właśnie opisałaś czeskiego turystę – odpowiedział zdziwiony.

Teraz i polscy, i czescy turyści prezentują się już na ogół znacznie lepiej. Klasa średnia z obu krajów otrzaskała się ze światem, popatrzyła sobie na kolegów z Niemiec, Holandii czy Włoch. Przaśne ubrania zastąpiły kolorowe i funkcjonalne ciuchy ze sklepów z odzieżą outdoorową. Ale to wcale nie znaczy, że dylemat, jak się ubierać w podróży, zniknął.

I nie chodzi wcale o to, żeby turysta przestał wyglądać jak turysta. Czasem ten turystyczny (nie, nie ten obleśny, kapelusikowo-sandałowo-skarpetkowy, ale taki wyluzowany, backpackerski) styl staje się nawet pożądany. Bo świadczy o przynależności do kasty wtajemniczonych, speców od podróży, co to zęby zjedli na włóczeniu się po świecie.

fot. Shutterstock

Najbardziej rozbawiło mnie, gdy takich turystów wyjadaczy zobaczyłam kilka lat temu w bazie wojskowej w afgańskim Ghazni. Brodaci, opaleni, z półdługimi włosami rozjaśnionymi słońcem (albo zręcznym fryzjerem). Wszyscy nosili klapki japonki, kolorowe spodnie trzy czwarte albo bojówki z obniżonym stanem. Wyglądali, jakby jakaś tajemna siła teleportowała ich prosto z Goa, i stanowili najbardziej wyróżniającą się grupę ze wszystkich ludzi w bazie.

– Kto to do cholery jest? – zastanawiałam się cały dzień, bo jakoś nikt nie chciał mnie oświecić.

W końcu jedna miła ratowniczka medyczna powiedziała mi w wielkiej tajemnicy:

– To nasze chłopaki z GROM-u, są tutaj incognito, dlatego nie noszą mundurów.

Gromowcy, nawet jeśli byli śmieszni, nikomu nie robili chyba krzywdy swoim absurdalnym strojem, a jeśli narażali siebie, to było to wpisane w ich kontrakty zawodowe. Nie mnie zastanawiać się nad tym, na ile ich kamuflaż był skuteczny i potrzebny. Jednak w mniej laboratoryjnych, bardziej ulicznych warunkach od stroju mogą zależeć dwie kluczowe sprawy: bezpieczeństwo i to, jak ludzie się do ciebie odnoszą. Czasem pierwsze jest funkcją drugiego.

Burka w ręku

Jeśli pominąć ścisłe przepisy religijne – do meczetu bez butów, do meczetu i cerkwi kobiety w chustach, do synagogi mężczyźni w nakryciu głowy, do kościoła wręcz przeciwnie – do których powinno się bez dyskusji stosować, cała reszta jest bardziej skomplikowana i mniej oczywista. Najgorsze, a może najlepsze w kwestii stroju jest to, że wszystko zależy od wyczucia, inteligencji, poczucia smaku i innych mało wymiernych niuansów.

Z krajów, które odwiedziłam, tylko Iran myśli za turystę. Już na etapie załatwiania wizy potencjalny podróżny dowiaduje się, że obowiązuje go skromny, zgodny z zasadami islamu strój. Kobiety niezależnie od wyznania mają w Iranie nosić chustę na głowie, spodnie z długimi nogawkami i luźną, co najmniej zakrywającą pupę górę z długimi rękawami. Mężczyzn obowiązują długie nogawki i długie rękawy. Kiedyś kobiety do wizy musiały dostarczyć jeszcze zdjęcie w chustce, ale teraz to już nie jest wymagane. Dopiero po przybyciu do Teheranu tak uświadomiony turysta dowiaduje się, jak pojemne może być pojęcie „skromnego muzułmańskiego stroju” – hidżabu.

Dziś, w erze Facebooka i stron typu „Humans of Tehran”, ten dysonans poznawczy można trochę zmniejszyć już za biurkiem w domu. Modnie ubrane Iranki teoretycznie nawet stosują się do wytycznych ambasady, ale i tak wyglądają superkobieco i supersexy. W niczym nie przypominają czarnych zjaw, przemykających w czadorach pod ścianami domów, jakie pojawiają się na zdjęciach w zachodniej prasie, ilustrujących teksty o Iranie.

Planując podróż do Iranu, warto jednak pamiętać, że one żyją w tym systemie na co dzień i znacznie lepiej niż ty umieją się obchodzić z bezczelnymi małolatami rzucającymi sprośne komentarze pod adresem śmielej ubranych dziewczyn (twoje szczęście w tym, że raczej nie rozumiesz, co mówią), a przede wszystkim ze specjalnymi trójkami, które patrolują irańskie ulice w poszukiwaniu występku. Inne, nawet bardzo tradycyjne kraje muzułmańskie, nawet te, których obywatelki pokazują obcym na ulicy co najwyżej parę oczu, zdają się na zdrowy rozsądek turystów i turystek. Dla własnego dobra, mam tu także na myśli szeroko pojęty święty spokój, warto się jednak zastosować do „irańskich reguł”.

Najbardziej dyskusyjna jest kwestia zakrywania włosów. Ja chustki nosić bardzo nie lubię, więc jeśli tylko jestem w miejscu, gdzie zdarzają się i lokalne kobiety bez chustki, nic na głowę nie zakładam.

Najwięcej wątpliwości miałam w Afganistanie. W Kabulu nie widuje się kobiet bez chustki. Zakrywają się tak miejscowe, jak i ekspatki, jednak prawo niczego nikomu w tej kwestii nie nakazuje. Raz tylko spotkałam dziewczynę (urzędniczkę w afgańskim MSZ), która z premedytacją i z pełnym przekonaniem mówiła, że chusty nie nosi.

W razie czego mam na ramionach, jeśli trzeba, zawsze mogę ją narzucić na włosy. Pomyślałam sobie, że skoro ona może, to czemu nie ja. Ale szybko zmieniłam zdanie. Wystarczyło mi, że opowiedziała, jak wyglądała jedna z takich awaryjnych sytuacji. Była za miastem, na pikniku z mężem i dziećmi, przyjechało dwóch wyrostków na motorze, zaczęli ją wyzywać, mężowi rozkwasili nos za to, że „nie pilnuje należycie żony, by nie zachowywała się jak dziwka”. Stwierdziłam, że wolę nie ryzykować, i już do samego wyjazdu grzecznie chodziłam w chustce.

fot. Shutterstock

Ale burki w życiu bym nie założyła. Chyba że na bal przebierańców, w Warszawie. Nie ma co być świętszym od papieża. Mimo to jakoś przemawiają do mnie argumenty czeskiej – bardzo sprawnej i skutecznej – organizacji pomocowej Člověk v tísni (People in Need).

Pracownicy ich działającej w Afganistanie misji chodzą ubrani tak jak miejscowi. Mężczyźni w luźnych długich koszulach i szarawarach (czyli klasyczny zestaw pirochan tonbon, z pakistańska zwany również szalwor kamiz). Kobiety podobnie, wystarczy gdy mają luźną tunikę, spodnie i chustę, ale ilekroć wyjeżdżają za miasto, obowiązuje je zasada „burka in hand”, czyli pod ręką. Ma być zawsze gotowa do założenia, gdyby np. okazało się, że wszystkie kobiety wokół mają burki, gdyby ktoś nieprzychylnie komentował inny strój itd.

Twórcy tego regulaminu wyszli z założenia, że ich zadaniem jest pomagać ludziom, a nie wzbudzać kontrowersje. – Mamy im budować ujęcia wody i szkoły, a nie pokazywać, jacy jesteśmy światli i wyzwoleni – tłumaczył mi jeden z pracowników.

Zakryj się, dziewczyno

Trudniej mówić o standardach ubierania się w krajach bardziej otwartych, turystycznych i przyzwyczajonych do dziwactw Zachodniaków. Tu wszystko jeszcze bardziej jest kwestią samopoczucia i wyczucia. Nie zapomnę widoku polskiej wycieczki w Bucharze. Była wiosna, temperatura niewiele ponad 20°C, a połowa męskich uczestników w szortach. Założę się, że żaden z nich przy podobnej pogodzie w Polsce by szortów nie nosił. Założę się też, że po mieście, po swoich bankach i funduszach powierniczych, w szortach także nie paradują, nawet podczas większych upałów.

Żaden z nich też zapewne w szortach nie wybrałby się do kościoła ani do muzeum, dajmy na to, na zamku królewskim. Jednak przecież byli na wakacjach. A jak wakacje, to szorty, proste. Większość bucharskich zabytków to oczywiście meczety i madrasy, słowem miejsca kultu (choć część już nieczynna). Ale przecież człowiek radziecki, który w miejscach kultu widział już baseny, magazyny i muzea ateizmu, nie będzie zwracał bogatemu przybyszowi z zagranicy uwagi za jakieś głupie szorty.

Ciekawe tylko, czy owi wyluzowani, wakacyjni panowie zdawali sobie sprawę, że w oczach bucharczyków wyglądają jak nie przymierzając w gaciach. W kwestii ubraniowej (tak jak w wielu innych zresztą) kobiety mają jednak gorzej niż mężczyźni. Bo o mężczyźnie można myśleć, że głupio wygląda, ale nikt z tego powodu nie będzie raczej gwizdał na niego czy ostentacyjnie się gapił. Natomiast nieadekwatnie ubrana kobieta jest na takie zachowanie narażona. I każda z nas musi rozstrzygnąć we własnym sumieniu, czy woli swoją „wolność i autonomię”, czy święty spokój. Nie ma prostej recepty.

Ponad 10 lat temu jechałam do Gruzji. To było jeszcze przed słynną rewolucją róż, turystów mało. Przed wyjazdem konsultowałam się ze znajomą, która właśnie stamtąd wróciła. Poradziła mi zabrać zachowawcze stroje, długie spódnice, luźne bluzki, bo: „Gruzini są bardzo tradycyjni, szczególnie na wsi”. Wzięłam sobie do serca jej porady i w rezultacie, gdziekolwiek się w tej Gruzji znalazłam, byłam najbardziej konserwatywnie ubraną kobietą w okolicy. Mogłabym brać udział w pojedynkach na seksapil z 80-letnimi staruszkami. Źle się z tym czułam. W górach Swanetii jeszcze jakoś dawałam radę, ale kiedy w powrotnej drodze, już w Zagrzebiu, jakaś dziewczyna zapytała mnie, czy jestem ekolożką – joginką, uznałam, że jednak przesadziłam ze skromnym, aseksualnym strojem na podróż.

Ale odwrotne sytuacje też zaliczyłam. Kiedy kilkanaście lat temu byłam pierwszy raz w Indiach, ciągle przeszkadzało mi, że wszyscy się na mnie gapią. Mimo to twardo chodziłam w spódnicy przed kolana i bluzce na ramiączka. Do kulminacji doszło na statku na Wyspy Andamańskie. Razem z grupką młodzieży z różnych innych zachodnich krajów mieszkaliśmy na pokładzie. Codziennie rano kilkunastu mężczyzn, Hindusów, wychodziło na ten pokład. Jak szybko się zorientowałyśmy, ich głównym celem było obserwowanie nas, dziewczyn z zagranicy. W końcu pewna pyskata, wyszczekana Angolka zagadnęła jednego z nich, co się tak gapi, i kazała mu natychmiast przestać. I wtedy, jak spod ziemi, pojawiła się żona tego mężczyzny. Zdjęła swoją dupattę (szal noszony przez indyjskie kobiety wokół szyi) i podała dziewczynie ze słowami: „Zakryj się, to nie będzie się gapił”. Wtedy byłam oburzona głupotą tej kobiety. Dziś dziwi mnie raczej głupota moja własna i pozostałych Europejek na statku. Ludzie mają to do siebie, że się gapią, jak widzą coś dziwnego, innego czy oryginalnego.

W Warszawie mieszka moja znajoma Kamerunka. Nie dość, że jest przepiękną kobietą, to jeszcze ubiera się, delikatnie mówiąc, ekstrawagancko jak na polskie warunki. Potrafi założyć lakierowane szpile na 10-centymetrowym obcasie, obcisłe dżinsy i bluzkę w cekiny i w tym stroju wsiąść do autobusu nr 160. Potem zdziwiona opowiada, że znów stała się obiektem rasistowskich zaczepek, bo wszyscy się na nią gapili. Szczerze? Nie dziwę się im wcale, też bym się gapiła.

Koloru skóry, oczu czy rysów twarzy oczywiście nie da się zmienić. Im bardziej jednolite społeczeństwo, tym bardziej inny będzie Inny. Za miejscowego też moim zdaniem nie warto się przebierać, bo wygląda się wtedy jeszcze bardziej groteskowo niż wspomniani na początku panowie w sandałach i skarpetkach. Reszta jest już tylko kwestią wyczucia i smaku. Bo nie szata zdobi człowieka, ale...

Ludwika Włodek
__________

Reklama

Ten artykuł ("Gdy szata zdobi człowieka") pochodzi z majowego numeru National Geographic Traveler.

Reklama
Reklama
Reklama