Litera „Z” jest jedną z lepszych, bo bardzo pojemnych. Odwiedź Zzrael, żeby: zwiedzić, zjeść, zabawić się.

Reklama
Zwiedzić

Z tym jest największy kłopot, gdyż w Izraelu właściwie nie ma miejsc nieinteresujących. A więc Jerozolima w obrębie murów, z bramami Starego Miasta i plątaniną wąskich uliczek zamienionych w arabskie targowisko, ze Ścianą Płaczu, ogrodami meczetów Al Aksa i Kopułą na Skale, z Bazyliką Grobu i kościołami niemal wszystkich chrześcijańskich wyznań.
Lecz za murami jest przecież Wzgórze Oliwne z ogrodem Getsemani, Wieczernikiem, a więc pierwszym w Jerozolimie miejscem spotkań gminy chrześcijańskiej, pod którym znajduje się grób króla Dawida, zdobywcy miasta.
A i w kolonialnej Jerozolimie też jest wiele do zobaczenia, np. hotel King David lub budynek YMCA. Oraz – rzecz jasna – Jad Waszem, instytut muzeum poświęcony ofiarom Holocaustu z ogrodem, gdzie rosną drzewka dedykowane Sprawiedliwym Wśród Narodów Świata.
Na północy Izraela trzeba pojechać do Akko, gdzie jest wspaniała twierdza krzyżowców z imponującymi podziemiami, które w czasie brytyjskiego mandatu służyły za więzienie, w którym trzymano Żydów walczących o niepodległość.
Pod Tel Awiwem jest starożytna Jaffa, z pięknie odrestaurowaną starówką, urokliwym portem rybackim i kościołem postawionym w miejscu, gdzie św. Piotr miał widzenie zezwalające chrześcijanom na jedzenie wieprzowiny. Trzeba pospacerować tel awiwskimi bulwarami, największym na świecie skupiskiem architektury w stylu bauhaus. Zajrzeć do Muzeum Diaspory.
A kiedy znudzi się historia i architektura, warto wybrać się na pustynię Negew, miejsce z naprawdę dziką przyrodą, i odwiedzić jeden ze znajdujących się tam kibuców, żeby zobaczyć, jak można zamienić suchy piasek w kwitnące ogrody. Pojechać nad Morze Martwe i wykąpać się w słonej wodzie. Albo pospacerować nad Jeziorem Galilejskim.
Słowem – w Izraelu warto pojechać w każdy niemal zakątek. Docenimy wówczas skromne rozmiary tego kraju. Okaże się, że wszędzie jest stosunkowo blisko.

Tel Awiw Fot. Shutterstock

Zjeść

Jeśli ktoś ma nadzieję, że w Izraelu rozsmakuje się w tradycyjnych potrawach kuchni wschodnioeuropejskich, może się rozczarować. Wprawdzie państwo zostało stworzone przez emigrantów z naszej części świata, lecz w pojedynku na pomysły kulinarne Żydzi z Polski, Ukrainy lub Rosji przegrali przez nokaut z Żydami z Maroka, Iraku lub Jemenu oraz z kuchnia arabską. I, generalnie, dobrze się stało, gdyż dzięki temu starciu kuchnia izraelska należy bezapelacyjnie do najlepszych na świecie.
Nie ma sensu rozstrzygać, czy falafel albo humus jest bardziej arabski czy izraelski. To samo zresztą dotyczy szakszuki, czyli jaj sadzonych razem z pomidorami albo babaganusz, pasty z sezamu i bakłażana. Wszystko to jest po prostu pyszne. A jeśli podróż rzuci nas nad Jezioro Galilejskie, koniecznie spróbujmy ryby św. Piotra, gatunku słodkowodnej flądry, która występuje tylko tam.
Przestroga brzmi: jeśli chcemy coś zjeść, unikajmy jak ognia miejsc takich jak jerozolimskie Stare Miasto lub starówka w Akko. Knajp i knajpeczek znajdziemy tam setki, naganiacze będą nam proponować szczególnie atrakcyjne dania oraz zachęcać niską ceną, zaś efekt jest zazwyczaj mizerny: jedzenie takie sobie za astronomiczne pieniądze. Już lepiej znaleźć uliczną dziuplę z falafelami lub humusem, zaś np. w Jaffie wyjść poza uliczki oblegane przez turystów, przysiąść w dowolnej arabskiej restauracyjce, zapytać kelnera, co akurat dzisiaj poleca lub rozejrzeć się wokół i zobaczyć, co jedzą miejscowi. Prawdziwa orgia smaków gwarantowana.
Zaś w Jerozolimie miejscem pielgrzymek łasuchów jest targ Mahane Yehuda przy ulicy Jafskiej w centrum miasta, gdzie znakomicie można połączyć zwiedzanie z zajadaniem się. Zawsze tłoczny, pełen najróżniejszych zapachów i barw; turystów tam prawie tylu, ilu klientów, którzy przyszli po codzienne zakupy. Jednak tamtejsi kucharze w dziesiątkach małych barków nie zapomnieli, jak się gotuje. A i objeść się samymi przystawkami można po same uszy.

Tel Awiw Fot. Shutterstock

Zabawić się
Reklama

Izraelski dzień przeznaczmy na zwiedzanie, pamiętając, że tutejsze słońce – jeśli zapomni się kremów z filtrem i nakrycia głowy – zwali z nóg najbardziej zawziętego turystę. Albo – na byczenie się na plażach. Trudno wskazać jakąś szczególną, gdyż wszystkie – od Akko na północy po Aszkelon przy granicy ze Strefą Gazy wydają się jednako kuszące: czyste, szerokie.
Lecz noc zostawmy na pląsy, zwłaszcza w Tel Awiwie, izraelskiej stolicy klubów, a może stolicy wszechświatowej, gdyż lokali na metr kwadratowy jest tam więcej niż w Nowym Jorku lub Paryżu. Tango zaczniemy w Newe Tzedek (osiedle powstałe zanim zbudowano Tel Awiw; teraz to dzielnica w centrum miasta). Domy ledwie dwupiętrowe, uliczki wąskie, galerii i knajp w bród. Nad knajpami mieszkają artyści, postrzeleńcy, ludzie zupełnie zwyczajni i oryginałowie. Jeden z nich ma muzeum plażowej kometki i własny róg na jednej z ulic, gdzie sprzedaje sklejkowe rakietki i lotki. Jego ulubiony kot (kotów ma ponoć z tuzin) miał swój balkon, gdzie innym kotom został wstęp wzbroniony. Nazywano go Królem Kotem. Wysiadywał ponad ulicą i lustrował zaułki dzielnicy.
Nad Newe Tzedek wiszą wysokościowce telawiwskiego Manhattanu, ale sama dzielnica to zabytek, więc właściciele wydają fortunę na utrzymanie domów. Golan mówi, że i tak mają dobrze, bo jeśli ktoś ze 20 lat temu kupił tu barak za sto tysięcy, dzisiaj sprzeda go za kilka milionów i jeszcze pocałują go w rękę. W jednej z kamieniczek jest restauracja Nana. Przychodzi się tam po romantyczną atmosferę cichej kolacji, na dobre jedzenie (na ścianach wiszą dziesiątki dyplomów) oraz… z powodu toalet. Nie są to zwyczajne kibelki, lecz połączenie pokojów wypoczynkowych z nieźle zaopatrzoną biblioteką, a wszędzie mruczy relaksacyjna muzyka.
Noc można spędzić w np. w klubie Ashmoret, gwarnym i ciasnym, z ostrą muzyką, który reklamuje się, że jest „hetero friendly”. W Nanuszce, znakomitej na dziewczyńskie party. W La Terrasse, dla obcych szczególnie ciekawym, jako że jest to klub koszerny, respektujący wszystkie reguły, tak dotyczące kuchni, jak i obyczaju. Wszędzie nastawmy się na znakomitą zabawę, póki nie dopadnie nas żal, że izraelska noc trwa tak długo, jak polska, czyli zdecydowanie za krótko.
Tekst: Paweł Smoleński
- reporter, publicysta, dziennikarz "Gazety Wyborczej", wcześniej współpracownik pism drugiego obiegu. Kilkanaście jego reportaży opublikowała paryska "Kultura". Laureat wielu reporterskich nagród.
Artykuł pochodzi z magazynu "Kaleidoscope" 5/2015

Reklama
Reklama
Reklama