Wyprawa na szczyt Kilimandżaro. "Wpierw ból i mdłości. Potem - ulga i radość"
"Pole, pole", czyli "Spokojnie, spokojnie" – rzuca mój przewodnik Ambrose, kiedy za bardzo przyspieszam. - Już było tu paru takich, którzy chcieli za szybko skończyć. No i skończyli. Ale nie na szczycie, tylko w szpitalu.
Dlaczego to spokojne tempo jest takie ważne? To najlepsza metoda na aklimatyzację. Organizm musi przyzwyczaić się do wysokości, z którą na co dzień nie ma do czynienia. A to najłatwiej uzyskać przebywając na dużych wysokościach, a także wchodząc metodą „dwa kroki w przód, jeden w tył”.
Trochę pod górę, trochę na dół. Dzięki temu hartowaniu jest szansa na skuteczną walkę z chorobą wysokościową. Chorobą, która jest w stanie rozłożyć najlepiej przygotowanego fizycznie i mentalnie, acz nonszalanckiego himalaistę. Na razie w wielkim skrócie i uproszczeniu: na Uhuru Peak, a więc na najwyższym ze szczytów pasma Kilimandżaro nasze płuca będą musiały zmierzyć się z powietrzem, w którym jest o 60 procent mniej tlenu niż na poziomie morza.
Wstajemy kwadrans po 23. Jeszcze nie ruszyliśmy, a już czuję się wycieńczony, zły, zdenerwowany. Czuję, że najmniejszy drobiazg może wyprowadzić mnie z równowagi. To chyba najtrudniejszy moment całej wyprawy. Prawie nie odzywamy się do siebie. Piję okropnie słodką herbatę, połykam herbatniki - na zapas, bo kompletnie nie czuję głodu, i próbuję się skupić na tym, co najważniejsze. Ale przychodzi mi to z trudem. Tak jak i ubieranie się. Wkładam na siebie pięć warstw ubrań: podkoszulek, termiczna koszula, wełniany sweter, polar, wreszcie - zimowa kurtka z kapturem. Do tego termiczna bielizna i rajstopy pod narciarskimi spodniami, po dwie pary rękawic i skarpet i czapa z polaru pod kaptur! Kiedy zakładam latarkę - czołówkę okazuje się, że dokładnie w tej chwili żarówka postanawia skończyć swój ziemski żywot. Jestem wściekły, najchętniej rzuciłbym to wszystko w kąt. No, ładnie, ruszamy w środku nocy, a ja zostaję bez latarki. Jeszcze pół kilometra niżej pewnie jakoś bym to sobie wytłumaczył, może nawet bym z tego żartował. Ale w środku nocy na 4700 nie ma się już ochoty na żarty. Czuję irytację.
Kilka minut po północy Ambrose rzuca ciche: „ready?”, wskazuje ręką szczyt i ruszamy. Pierwsze kilkadziesiąt minut marszu studzi moje emocje. Zamykam się w sobie, łapię rytm. Skupiam się na własnym organizmie, na tym, by równo ustawić nogę przed sobą, by wprowadzić do płuc odpowiednią dawkę tlenu, a potem pozbyć się CO2. Pomaga w tym potężna, wszechogarniająca cisza. Nocna cisza na Kili jest nieporównywalna z niczym. Jesteśmy daleko od jakiejkolwiek cywilizacji, nie ma już zwierząt, owadów. Nie słychać też ludzkich głosów. Jedynie od czasu do czasu słychać szmer spadającego kamienia. No i ten fantastyczny widok potężnego stożka oświetlonego przez Księżyc.
Trasa początkowo wiedzie po gołych skałach, potem przechodzi w piarg. Robi się bardzo stromo, coraz trudniej postawić nogę przed sobą. Plecak z każdym krokiem podwaja swój ciężar, coraz bardziej rzuca mną na boki. Mam spore kłopoty, by utrzymać się w pionie. Poza tym wydaje mi się, że coraz bardziej zwalniam. Pojawia się panika. Mam głębokie przekonanie, że jeśli teraz stanę, nie będę w stanie zrobić ani jednego kroku dalej. Jeśli teraz się zatrzymam, to położę się i zasnę. A przecież nie doszliśmy nawet do granicy krateru!
Piarg stopniowo przechodzi w głęboki śnieg.
Ostatnie godziny marszu to już prawdziwa udręka. Jeszcze przed chwilą wydawało mi się, że cel jest na wyciągnięcie ręki, że to ledwie 100 metrów w górę. Ale jakie 100 metrów! Po raz drugi w czasie całego marszu przechodzi mi przez myśl, że wszystko się jeszcze może zdarzyć. Że organizm może tego nie wytrzymać. Że pęknę psychicznie. Każda kolejna większa skała na horyzoncie budzi nadzieję, że to już ten moment, że to już koniec. Ale takich skał jest kilkanaście. I nic. Wytężam wzrok, ale przed nami nie widać choćby zarysu drewnianego słupa z Uhuru. Minuty ciągną się w nieskończoność, czas płynie wolno, wolno, wolniej, najwolniej.
Prawie tracę nadzieję. Po minięciu kolejnej skały, kolejnym rozczarowaniu nie chcę mi się już myśleć o tym, czy to już, czy jeszcze pięć czy dziesięć godzin marszu przed nami. Jest mi wszystko jedno. Jestem wykończony, zniszczony.
W końcu docieramy do jakiejś śnieżnej „polany”. Ciemno, lekko mgła. Robię jeszcze dwa, może trzy kroki. Nie wierzę. Jest! Słup! Podchodzę bliżej. Jak święty Tomasz, muszę dotknąć, wsadzić palec. Congratulations. You Are Now At Uhuru Peak. Tanzania. 5895 AMSL. Africa’s Highest Point. World Highest Free Standing Mountain. One Of The Largest Volcanoes. Welcome” - czytam na czterech deskach przybitych do dwóch drewnianych słupów. Jest 5.34. Słońce wzejdzie dopiero za godzinę.
1 z 1
PicMonkey_Collage
Fot. Shutterstock