Parki Narodowe – Yellowstone
Kwietniowy numer Travelera dziś pojawił się w kioskach. A w nim między innymi przeczytacie o największych Parkach Narodowych. Na łamach serwisu przedstawiamy park Yellowstone, od którego warto rozpocząć przygodę
Gdy pierwszy Europejczyk opisał cuda parku Yellowstone, zarzucono mu, że zmyśla. Bo jak tu uwierzyć w żółte góry, kolorowe jeziora i gejzery wybuchające z dokładnością szwajcarskiego zegarka.
Pamiętam swój chrzest bojowy: nagle widzę trzymetrową bestię. Niedźwiedź w pełnej krasie, jakieś sto kroków ode mnie. Na przestronnej polanie w dolinie Hayden wygrzewa się na słońcu. Jest olbrzymi: 600 kilo żywego mięsa plus ostre pazury. Boję się. Mam w plecaku kupiony w sklepiku turystycznym sprej ochronny. W razie ataku muszę psiknąć zwierzęciu między oczy. Ale czuję, że nie jestem w tej chwili gotowy na walkę z najpotężniejszym niedźwiedziem świata. Chcę się wycofać, uciec do sosnowego lasu, wdrapać na drzewo. Po chwili opanowuję nerwy. Potężny zwierz dostojnie krąży po polanie. Staje na dwóch łapach, rozgląda się na cztery strony świata. Po kilkunastu minutach znika wśród gęstych krzewów, kompletnie nie zwracając na mnie uwagi.
Dopiero po chwili zaczynam rozumieć, że przytrafiło mi się wielkie szczęście: na własne oczy zobaczyłem niedźwiedzia grizli, legendę Gór Skalistych! W równie legendarnym Yellowstone. Na żywo. Nie w telewizorze. Bez komentarza Krystyny Czubówny. Czuję się, jakbym właśnie przeszedł pasowanie na prawdziwego amerykańskiego trapera.
Tego dnia widziałem jeszcze łosie przy wodopoju, bieliki na niebie oraz czarne kruki jedzące padlinę. Ale to niedźwiedź zrobił na mnie największe wrażenie. Średnia wysokość, na jakiej położony jest Yellowstone, wynosi 2,4 tys. m n.p.m. Mniej więcej tyle co najwyższy szczyt Polski. Duża część parku jest prawie płaska i to właśnie te słoneczne doliny niedźwiedzie lubią najbardziej.
Na początku XIX w. inny traper John Colter opisał cuda krainy Yellowstone. Był pierwszym Europejczykiem, który tam dotarł. Czytelnicy uznali, że zmyśla, a przynajmniej koloryzuje. Nie wierzyli w żółte góry, wodospady w kanionach, kolorowe jeziora, bulgoczące błota. Przekonały ich dopiero szkice i obrazy wykonane kilkadziesiąt lat później przez członków ekspedycji finansowanej przez amerykański rząd. W 1872 r. postanowiono objąć teren ochroną państwową. Zakazano osiedlania się, myślistwa, zbieractwa i połowu. Powstał tu pierwszy na świecie narodowy park przyrody. Yellowstone National Park rozciąga się na terenie 9 tys. km². Prawie 50 razy większym niż Tatrzański Park Narodowy. Położony jest w stanie Wyoming, najmniej zaludnionej części USA, zahacza również o stany Idaho i Montanę. To kraina jak z westernu: na obszarze niewiele mniejszym od Polski żyje zaledwie pół miliona ludzi. Otwarte przestrzenie, skaliste góry, stada pasących się wolno koni. Najbliższe duże miasto, mormońskie Salt Lake City, znajduje się setki kilometrów autostradą na południe. Dlaczego jest tu tak pusto? Bo w XIX w. nie odkryto tutaj cennych kopalin. Gorączka złota zagnała wszystkich do Kalifornii, bo tam były pieniądz i zysk. Dziś za prawdziwy skarb Ameryki uważa się jednak nie złoto, lecz Yellowstone.
Większość z 3 mln Amerykanów, którzy rocznie odwiedzają to miejsce, praktycznie nie wychodzi z samochodu. W parku znajduje się bowiem kilkupasmowa droga zakręcająca w pomysłowe ósemki. Wszystkie główne atrakcje, takie jak jezioro Yellowstone, gejzer Old Faithful, gorące źródła Mammoth oraz Wielki Kanion, można objechać autem lub specjalnym żółtym autobusem. W dodatku przy najlepszych punktach widokowych pobudowano olbrzymie parkingi. Widać z nich kaniony, wodospady, przełęcze i doliny, a także wodopoje i pastwiska, gdzie o określonych porach zbierają się dzikie zwierzęta. Większość turystów siada więc na masce samochodu i obserwuje Yellowstone przez lornetkę. „Ale to nie są prawdziwi traperzy!” – myślałem o nich z wyższością.
Bo ja przemierzałem szlaki pieszo. Miałem ze sobą niebieski plecak ze stelażem, prawdziwy vintage. Mój ojciec chodził z nim po Tatrach jeszcze w czasach, gdy Polską rządził towarzysz Gomułka. Nosiłem też ze sobą namiot. W Polsce jego rozbijanie na terenie Tatrzańskiego Parku Narodowego jest karalne. W Yellowstone – mile widziane. Trzeba tylko wcześniej powiadomić rangersów, słynnych parkowych stróży, dokąd ma się zamiar pójść. Amerykańskie parki narodowe słynną bowiem z wolności: nocować można wszędzie tam, gdzie się ma ochotę. W ciepłe wieczory lubiliśmy z przyjaciółmi biwakować. Noce w Górach Skalistych pośród niedźwiedzi i wilków, kilometry od cywilizacji, na terenach zamieszkanych dawniej przez Szoszonów, przypominały mi, że nie jestem zwykłym turystą.
Tym bardziej że niestety traperem mogłem być tylko po pracy. Jako student zatrudniłem się bowiem na trzy miesiące w biurze turystycznym w wiosce Canyon Village, w samym sercu parku. Wprawdzie mój uniform: koszula w kratę i spodnie khaki, sprawiał przyzwoite wrażenie, ale terenem moich wypraw były głównie recepcja i restauracja. Do moich obowiązków należało nalewanie gościom wody i przecieranie stolików mokrą szmatką.
Pewnego dnia mój amerykański boss rzucił na biurko strój Misia Yogi. Zapowiedział, że od tego momentu raz w tygodniu każdy z nas, pracowników, będzie zabawiać gości przebrany za tę postać z kreskówki. Wyznaczył dyżury. Jak wiadomo, Yogi zamieszkuje bajkowy park Jellystone (podobieństwo nazw nieprzypadkowe). W każdym odcinku chodzi po lesie i podkrada piknikowe koszyki beztroskim turystom. Czułem się upokorzony, że muszę nim być. Dopiero z czasem go polubiłem. Strój misia miał bowiem duże kieszenie na duże napiwki od rodziców dzieci, które robiły sobie ze mną zdjęcia.
W całym parku przy obsłudze turystów pracowało ponad dwa tysiące osób, głównie studentów. Rozlokowani byliśmy w pięciu wioskach, odwiedzaliśmy się, razem imprezowaliśmy. Nie wszystkim się przyznawałem, że na co dzień chodzę przebrany za misia.
Żeby pomarzyć, każdego dnia chodziłem nad Wielki Kanion Yellowstone. Ściany skalne, w zależności od pory dnia, przybierają fascynujące kolory: żółte, złote, różowe i czarne. To właśnie od żółtych kamieni (yellow stones) park bierze swoją nazwę. W dole, jakieś 300 m pod nogami, rwie zielono-niebieska rzeka. Można ją oglądać z dużych tarasów przez uruchamiane za dolary lornety. Ale są również setki dzikich miejscówek, z dala od turystów, w których można rozbić namiot lub zaszyć się na cały dzień z książką. Kanion jest długi na ponad 30 km. Huczą w nim dwa wodospady: Górny (33 m) i Dolny (92 m).
Gdy rano wychodziłem z domu, widziałem jelenie, sarny i wapiti oraz stada znudzonych bizonów. Te ostatnie stały się dla mnie powszechne, jak na polskiej prowincji krowy. Tyle że od polskiego byka są dwa razy większe, mają włochate futro i rogi. Wyobrażam sobie, że bizon jest podobny do prehistorycznego mamuta. Zwierzęta te są jedną z głównych atrakcji Yellowstone, żyje ich tu ponad 20 tys. Nie boją się ludzi. Blokują ruch na drogach, zaglądają do samochodów, leniwie przeżuwają pokarm. Kierowcy muszą uważać, bo zranienie bizona jest surowo karane. Czasem trzeba pokryć koszty leczenia zwierzęcia lub nawet „wypłacać mu” dożywotnią rentę.
Jednak był czas, gdy ludzie nie mieli dla tych zwierząt żadnej litości. Groziło im całkowite wyginięcie. Strzelanie do nich było ulubioną rozrywką białych mężczyzn. W XIX w. wybito kilkumilionową populację tego gatunku, w konsekwencji pod koniec XX w. w Ameryce Północnej pogłowie spadło do kilkudziesięciu tysięcy. Polowano nawet z okien pociągu. Do zagłady przyczynili się również Indianie. Szoszoni uważali bowiem, że bizony rozmawiają między sobą. W trakcie polowań starali się więc zabić jak najwięcej osobników, by wieść o masakrze nie rozniosła się wśród stada.
Niezwyczajne piękno Yellowstone potrafi też przerażać – zapachem siarki, dymem znad jezior, bulgoczącym błotem i wypłowiałym kolorem roślin, które nie są zielone, lecz żółte, pomarańczowe, pastelowe, mało nasycone, melancholijnie rozmyte. Ale głównie hektarami spopielonych drzew. Ten księżycowy krajobraz to rezultat wielkiego pożaru w 1988 r., kiedy spłonęła jedna trzecia parku. Efekt jest przerażający: spalone drzewa, które nieustannie przewraca wiatr. Ale nikt po tamtej katastrofie nie posprzątał. Opiekujący się Yellowstone naukowcy uważają, że nie wolno ingerować w ekosystem. Pożary są naturalnym procesem przyrody. Na zgliszczach wyrastają silniejsze gatunki.
Park leży na zapadlisku po erupcji gigantycznego wulkanu. Superwulkan Yellowstone (kaldera Yellowstone), który wybuchł 600 tys. lat temu, nadal jest czynny. Jeśli wybuchnie, Stany Zjednoczone przestaną istnieć, a fragmenty skał dolecą do Meksyku. Pył wulkaniczny przesłoni słońce, na planecie zapanuje noc, wymrze wiele roślin i zwierząt. Amerykański rząd powołał do życia Obserwatorium Wulkanu Yellowstone. Naukowcy monitorują go za pomocą odbiorników GPS, radarów oraz satelitów. Pesymiści twierdzą, że wybuch może być kwestią bliskiej przyszłości, ponieważ dotychczasowe erupcje były stosunkowo regularne – przydarzały się mniej więcej co 600 tys. lat.
Myślę o tym, patrząc na gejzer Old Faithful (Stary Niezawodny), jeden z 250 znajdujących się na terenie parku. Ten nie jest ani największy, ani najpiękniejszy, jest jednak niezwykle punktualny. Wybucha według planu: co 70 min, 17 razy na dzień. Grafik wybuchów wywieszony jest na każdej kasie biletowej. Old Faithful, jak dobry, zgrany aktor, powtarza codziennie tę samą sztuczkę. Wybucha gorącą wodą na wysokość 30 razy większą od człowieka.
Razem z tysiącem turystów czekam na erupcję. Nagle jest! Czterdziestometrowy słup wrzątku i pary wodnej. Wszyscy klaszczą, gwiżdżą, krzyczą, cieszą się. Trwa zadziwiający spektakl: popis potęgi, która drzemie w ziemi. Wspaniałe show, które daje sama Natura. – Dwie minuty i trzydzieści sześć sekund. Słabo! – mówi stojący koło mnie Amerykanin ze stoperem w dłoni. – Wczoraj widziałem erupcję pięciominutową. To dopiero było coś!