Pekin - wyprawa „Orient Express 2010”
Iza i Piotr Witkowscy zapraszają do śledzenia kolejnych etapów wyprawy Orient Express 2010. Z relacji dowiedziecie się jak przywitał ich Pekin i co spotkało ich w drodze. Wyprawa jest organizowana pod patronatem National Geographic -Traveler.
Jedziemy prawdziwym expressem, bo w dwa tygodnie docieramy przez Rosję i Mongolię do granicy chińskiej. W mongolskim miasteczku granicznym Zemen Ud zostawiamy jeepa bezpiecznie w garażu naczelnika tutejszej policji i przesiadamy się na rowery. Jest ciężko. Pierwszy docinek trasy to pustynia Gobi i jazda w temperaturze 44 stopnie Celsjusza w cieniu. Po 110 km pojawia się usterka w Izy rowerze – wyłamują się trzy zęby w środkowej przekładni. Dalej jedzie na trybie awaryjnym, korzystając jedynie z najniższych przerzutek. Chiny to raj rowerowy, ale rzadko spotykane są tu modele z przerzutkami. Dalej droga serwuje nam kolejne coraz wyższe wzniesienia i wreszcie prawdziwe góry. Przejeżdżamy przez zatłoczone miasta, wielokrotnie się gubimy, mijamy odkrywkowe kopalnie węgla kamiennego i pokryci sadzą przemy uparcie przed siebie. Wzbudzamy pozytywne reakcje wśród Chińczyków, oglądają z zaciekawieniem nasze rowery i wypakowane sakwy. Machają i trąbią do nas kierowcy ciężarówek. Zagadują, kiedy robimy postoje na odpoczynek. Niestety, codziennie zmagamy się z barierą językową. Często rysujemy komiksy, a w barkach odwiedzamy kuchenne zaplecza i zaglądając do garnków zamawiamy jedzenie. Robimy tylko jeden dzień przerwy w pedałowaniu i po 12 dniach jazdy docieramy do naszego celu, prawdziwego serca orientu. Po ostatnich zmaganiach z potężną ulewą, Pekin wita nas słońcem.
Triumfalny wjazd z polską flagą na plac Tien'an'men budzi w nas ogromną radość i wzruszenie jednocześnie. Niewidzialna gula zaciska nasze gardła. Zrobiliśmy to! Na własnych, zawsze czterech kołach dotarliśmy z Warszawy do Pekinu.
Spełnieni i szczęśliwi odkrywamy orientalne uroki ogromnej metropolii. Mieszamy się w tłum pekińskich rowerzystów, kręcimy się po klimatycznych hutongach i odpoczywamy w parkach, tuż obok ćwiczących taj chi starszych Chińczyków.
Pojawia się niestety problem z transportem rowerów z powrotem do Mongolii. Planowaliśmy zabrać nasze wysłużone jednoślady razem z nami do pociągu, ale okazało się to niemożliwe. Nadanie ich specjalnym pociągiem towarowym zajęłoby zbyt dużo czasu, więc ostatecznie sprzedajemy je za 300 PLN dwóm Chińczykom. Służyły nam przez wiele lat, a teraz spełniły swą ostateczną rolę, więc uznaliśmy, że mogą doczekać emerytury w kraju, gdzie są prawdziwym symbolem.
Wracamy pociągiem do Zemen Ud. W 12 godzin pokonujemy trasę, przez którą pedałowaliśmy dokładnie przez 12 dni. Teraz zataczamy pętlę i powoli wracamy. Uciekamy na mongolski step i po zatłoczonych i zanieczyszczonych Chinach cieszymy się z obcowania z naturą. Mijamy stada dzikich koni i wielbłądów i walczymy z bezdrożami.
Mongolia to kraj pięciokrotnie większy od Polski i posiadający zaledwie około 1600 km dróg asfaltowych. Zaznaczone na naszej mapie drogi gruntowe to w rzeczywistości rozjeżdżone przez auta szlaki. Czasem jest ich kilkanaście i nie wiadomo, który wybrać. Wybieramy się jednak na Pustynię Gobi, żeby z bliska podziwiać piaszczyste, ogromne wydmy. To około 850 km bezdroży w jedną stronę. Jesteśmy sami, a ruch jest niewielki, a nierzadko zanikający, więc tworzymy własnego roadbooka, zapisując kolejne pozycje GPS. Jeep zmaga się z głębokimi koleinami i bagniskami. Do wnętrza auta wszelkimi możliwymi sposobami wdzierają się tony pyłu. Obawiamy się o elektronikę.
Odwiedzamy Nomadów w jurtach, smakujemy sfermentowane, kobyle mleko, zwane ajragiem lub kumysem, rozbijamy biwaki na totalnym pustkowiu i czujemy prawdziwą przestrzeń i wolność. Ciągnące się przez ponad 100 km pasmo piaszczystych wydm robi na nas ogromne wrażenie. Najwyższe osiągają wysokość nawet do 800 m.
W Mongolii odwiedzamy jeszcze buddyjski klasztor w Karakorum i kierujemy się w stronę Rosji i Bajkału. Około 60 km przed granicą rosyjską, jeep odmawia współpracy. Dusi się i kaszle. Piotr dodaje gazu, ale obroty spadają, a auto traci moc. Wygląda na to, że tak jak w Afryce, poleciała nam pompa paliwa. Modlimy się, żeby dociągnąć do Rosji, bo tam są duże miasta, a poza tym ludzie mówią podobnym językiem.
Powoli dojeżdżamy do miasta Ułan Ude, odnajdujemy porządny serwis i wymieniamy pompę, którą zabraliśmy ze sobą przezornie z Warszawy.
Przyczyną awarii okazuje się koszmarny mongolski pył oraz tankowany na tamtejszych stacjach wynalazek, benzyna pomieszana z tzw. kerazyną, olejem używanym do lamp naftowych. Na szczęście nie został uszkodzony silnik. Usterka zlikwidowana, więc możemy jechać dalej. Przed nami znów Syberia.