Senegal - inna Afryka!
Muzykę z Afryki bardzo łatwo rozpoznać – taneczne, wartkie rytmy, charakterystyczny śpiew i intonacja, odgłos bębnów i chwiejne dźwięki instrumentów strunowych. Nie wszyscy zdają sobie sprawę, że ten stereotypowy obraz to w gruncie rzeczy domena jednego regionu – Afryki Zachodniej, z Mali i Senegalem na czele, które od ponad 60 lat eksportują na cały świat dźwięki Czarnego Lądu.
Do Dakaru, stolicy Senagalu, przybyłem wprost z Bamako, z rodzinnego domu Toumani Diabatégo, malijskiego mistrza kory – instrumentu łączącego indyjski sitar i harfę. Napędzony dźwiękami odwiedzonego wcześniej Festiwalu Pustyni, postanowiłem zakończyć afrykańską podróż w mieście uznawanym za najbardziej prężną muzyczną scenę Afryki. Bo Dakar nigdy nie śpi. Od późnego wieczoru, gdy skwar rozpłynie się pod linią horyzontu, życie zaczyna tlić się w licznych nocnych klubach, by grubo po północy eksplodować gorącymi rytmami z mbalax, łączącym tradycyjne dźwięki z nowoczesnymi aranżacjami na czele.
Gdy pierwszy raz zobaczyłem na scenie Youssou N’Doura, miałem łzy w oczach. Senegalczyka, który rozsławił muzyczne korzenie Afryki, odkrył dla świata Peter Gabriel. Kto chciałby stanąć twarzą w twarz z artystą, powinien wybrać się w sobotę do klubu Thiossane. Punktualnie o 2 w nocy na rozgrzanej do czerwoności scenie pojawi się Youssou i zaśpiewa głosem, który „niesie w sobie całą historię Afryki” – jak napisał o nim magazyn The Rolling Stones. No, chyba że akurat wyjedzie, bo od 2012 r. artysta pełni też funkcję ministra kultury i turystyki w senegalskim rządzie.
Kolejny wieczór trzeba przeznaczyć na wizytę w klubie Just 4U, gdzie regularnie występuje kultowa grupa Orchestra Baobab. Zespół wyrósł w czasach, gdy w dakarskich klubach grało się tak, że zamknąwszy oczy, można było przenieść się do nocnych lokali kubańskiej Hawany. To zasługa przeszłości kolonialnej i Francuzów, „importujących” modne w połowie XX w. trendy latynoskie na zachodnioafrykański grunt.
Niewolnicze dziedzictwo
Senegal uznawany jest za jedno z najbardziej przyjaznych miejsc w Afryce, z łagodnym islamem, którego wyznawcy z Braterstwa Mouride kultywują ideały Aamadou Bamby Mbàkkego, sufi i pacyfisty. Na przełomie XIX i XX w. dzięki jego postawie i staraniom kraj mógł powstać z kolan i – mimo że wciąż pod francuską „opieką” – rozwijać się. Senegal ma jednak i drugą twarz – tragiczną przeszłość kolonialną, której blizny wciąż widać na Île de Gorée, niewielkiej wysepce nieopodal Dakaru.
I chociaż rola wyspy w atlantyckim handlu afrykańskimi niewolnikami jest mocno przesadzona, to jednak słynny „dom niewolników” – obecnie muzeum – i pobliski pomnik niewolników robią na odwiedzających piorunujące wrażenie. Podobnie jak informacja, że wyspa i fort były kiedyś w garści przedsiębiorczych kobiet, tzw. signares – Metysek francusko-afrykańskiej krwi, które trzęsły handlem niewolnikami. Historię tego procederu można poznać w pobliskim Muzeum Henriette Bathily.
Prawdziwe centrum niewolnictwa poznałem w położonym 320 km na północ od Dakaru Saint-Louis, stolicy XVII-wiecznej francuskiej kolonii. Położone u wylotu rzeki Senegal, zasłynęło z handlu – wzdłuż rzeki transportowano tu i gumę arabską, i wosk pszczeli, skóry zwierzęce i ludzi, a z wybrzeża ambrę wielorybią. Kolorowa, pełna dawnych składów towarowych, a dziś hotelików i restauracji stara część miasta została wpisana na Listę światowego dziedzictwa UNESCO. O świetności dawnej stolicy świadczyć może wspaniały most Faidherbe, nazwany tak od nazwiska gubernatora, który o rozwój miasta zabiegał w połowie XIX w. Kto będzie miał szczęście, może tu spotkać jednego z griotów – wędrownego barda i opowiadacza – i poznać burzliwą historię wojen, walk plemiennych i słynnego Mungo Parka, szkockiego podróżnika przemierzającego na przełomie XVIII i XIX stulecia tutejsze szlaki. Warunek jest tylko jeden – trzeba rozumieć język wolof, używany powszechnie w tym rejonie Afryki.
W Saint-Louis trafiłem na jedną z najpiękniejszych osad rybackich. Kolorowe łodzie, obserwacje codziennej pracy odważnych rybaków oraz zmagania się z falami i rosyjskimi kutrami nielegalnie łowiącymi na senegalskich wodach sprawiły, że zadomowiłem się w miasteczku na dobrych kilka dni. Na podobny klimat atlantyckiego rybołówstwa można się natknąć nieco bliżej Dakaru. 60 km na północ od miasta wielkie kolorowe łodzie wypuszczają w morze rybacy z Kayaru. Wypad można połączyć z zachwytami nad słynnym La Rose – jeziorem z różową wodą, tuż obok którego jeszcze kilka lat temu kończył zmagania z afrykańskimi bezdrożami nie mniej słynny Rajd Paryż–Dakar.
Oprócz turystów, którzy najchętniej odwiedzają Senegal, łącząc wyjazd z wypadem do Gambii, przybywają tu miliony ptaków, traktujących rozlewiska rzek jako naturalny rezerwuar słodkiej wody i miejsce odpoczynku w drodze z Europy przez Saharę. Wielkie stada pelikanów i kormoranów podglądałem w Parc National des Oiseaux du Djoudj niedaleko Saint-Louis, w jednym z największych sanktuariów ptaków świata, oraz w położonym na południowym krańcu kraju Parc National du Delta du Saloum, przy granicy z Gambią. To przyrodnicze eldorado dla miłośników bezkrwawych, fotograficznych safari i niedaleko stąd do najlepszych plażowych miejscówek na Petite Côte, gdzie rozłożyły się niewielkie morskie resorty.
Zapasy w piasku
Południe Senegalu pozostaje pod wpływem chrześcijańskim, ale obie wielkie religie żyją w zgodzie. A tę najlepiej widać na cmentarzu w Fadiouth, gdzie muzułmańskie nagrobki i chrześcijańskie krzyże po równo zasypane są morskimi muszlami. Dotrzeć tu można w kilka godzin z dworca autobusowego w Dakarze, który jest zjawiskiem samym w sobie, nieporównywalnym z żadnym innym dworcem świata. Setki starych, kolorowych i białych bush-taxi, zdezelowanych peugeotów, renault, w których jakimś cudem rozmnożyły się miejsca, zabierając nawet 12 pasażerów, stoją w chaosie, czekając na podróżnych. Taka jazda to wyzwanie, ale i najlepszy sposób, by dotrzeć do każdego zakątka kraju.
Piotr Trybalski