Święta trójca XIX-wiecznych bali
Jeszcze pod koniec XIX wieku bale karnawałowe wpisane były w stałą rubrykę życia towarzyskiego wyższych sfer. Karnawał bez wielkiego balu nie był karnawałem.
Mężczyźni odświeżali fraki, krochmalili białe koszule, kupowali nowe spinki do mankietów i kilka par rękawiczek. Kobiety szyły suknie i wyjmowały kosztowne, rodzinne precjoza.
Trzymając się sztywnych konwenansów narzuconych przez epokę, ściśnięte gorsetami na 18 i pół cala, przedstawicielki płci pięknej udawały się na trwające całą noc bale. Nieodzownie towarzyszyły im trzy drobiazgi, bez których nie wypadało pokazać się na przyjęciu. Najważniejszy był wachlarz, dla panienek z gazy lub atłasu, delikatnie malowany, dla młodych mężatek z czarnych strusich piór oprawionych w kość słoniową, dla matron wedle uznania, zazwyczaj z koronki. Wachlarz nie służył jedynie schłodzeniu liczka po męczącym tańcu lub zasłonięciu się przed natarczywym spojrzeniem męskich oczu. Pozwalał na przesłanie skrytego uśmiechu czy lekki, niewinny flirt. Sam sposób trzymania wachlarza, jego składanie i rozkładanie, stanowił rodzaj salonowego telegrafu, pozwalającego zaszyfrować odpowiednią wiadomość, przeznaczoną dla tego jednego jedynego ukochanego.
Drugim nieodzownym towarzyszem kobiet, udających się na bal, był karnecik. Każda szanująca się dama zaopatrywała się, jeszcze przed rozpoczęciem sezonu, w malutkie zeszyciki w ozdobnych okładkach z zawieszonym na jedwabnym sznureczku ołówkiem, do których wpisywała imiona i nazwiska panów proszących ją do tańca – walca, kotyliona czy mazura. Dowodem jej powodzenia wśród płci przeciwnej była liczba „zaklepanych” tańców.
Żadna szanująca się kobieta nie wkraczała też do sali balowej bez tzw. „pazia”, czyli delikatnej klamerki służącej do podtrzymywania trenu sukni wieczorowej. Długi ogon tejże kreacji mógł zdecydowanie utrudnić poruszanie się w tańcu, a nawet groził poważną katastrofą na parkiecie, jeśli, nie daj boże, ktoś się w niego zaplątał. Podając więc odzianą w rękawiczkę rękę partnerowi, dama chwytała jednocześnie „paziem”, zawieszonym u przegubu dłoni, kraniec sukni, unosząc go do góry. I tak, dźwigając kilka kilogramów tkaniny, sunęła płynnie i lekko po parkiecie aż do świtu.
Tekst: Agnieszka Budo