Naukowcy badają zjawisko "astmy burzowej". Tysiące osób poszkodowanych
Naukowcy rozwiązują zagadkę nawałnic zabijających astmatyków. Jednego dnia w Melbourne 14 tys. osób wzywało pomocy lekarza, 10 zmarło.
- Jan Sochaczewski
Spokojny wiosenny wieczór w listopadzie 2016 roku zakończył się prawdziwą hekatombą. Front burzowy zmiótł z obszarów rolnych i rozrzucił nad australijskim miastem pyłek życicy wielokwiatowej, zwanej też rajgrasem włoskim (Lolium multiflorum Lam.). Po godzinie pogotowie ratunkowe zalały zgłoszenia tysięcy duszących się alergików. Wszyscy mieli te same objawy. Gdy burza ucichła 7 mężczyzn i 3 kobiety w wieku 18-57 lat nie żyło. Do dziś uważa się to za najtragiczniejszy epizod „burzowej astmy”.
To zjawisko występujące najczęściej w Australii, choć odnotowano je także w Europie czy Ameryce Północnej i na Bliskim Wschodzie. Dramat mieszkańców Melbourne doprowadził do wzmocnienia systemu ostrzegawczego dla alergików. Pomimo inwestycji w systemy pozwalające przewidzieć tak niecodzienne w skutkach burze nadal nie wiadomo w pełni, co je powoduje. I dlaczego te są tak groźne. Część odpowiedzi udzielić mogą autorzy nowej analizy stworzonej m.in. przez australijski ośrodek badań meteo CSIRO.
Dostrzeżono, że stosowane obecnie modele prognostyczne oparte są na błędnych założeniach dotyczących przyczyn pękania woreczków pyłkowych i uwalnianiu milionów drażniących cząsteczek pyłku. Dotąd sądzono, że to silne opady były głównym powodem ich otwierania się i wysypywania zawartości. Sęk w tym, że owego listopadowego wieczora przed 5 laty padało niewiele. Na Melbourne jedynie od 2 do 4 mm.
Poziom wilgotności praktycznie nie zmienił się w trakcie i bezpośrednio po burzy, wynosząc 18-19 proc. Żeby pękł woreczek z pyłkiem potrzeba 80 proc. Ten poziom został osiągnięty dopiero 5 godzin po burzy, tymczasem fala telefonów alarmowych przetoczyła się 30 minut po przejściu nawałnicy. Gdyby to ulewy były sprawcą chmur groźnego dla alergików pyłku, to zjawiska „astmy burzowej” byłyby częstsze. A poza kilkom wyjątkami ograniczają się do południowo-wschodniej Australii. I raz na 5 lat w Melbourne.
Szukając innych przyczyn rozsadzania woreczków pyłkowych przeprowadzono eksperymenty z różnymi czynnikami meteorologicznymi. Posługując się danymi z 2016 roku zespół stworzył modele komputerowe symulujące pękanie woreczków pyłkowych przy różnych warunkach pogodowych. Modele sprawdzono później eksperymentami w laboratorium. Porażano je prądem i wystawiano na podmuchy wiatru, czytamy w Live Science.
Wspólna analiza CSIRO, Bureau of Meteorology oraz naukowców uczelni z Melbourne, University of Tasmania oraz Environment Protection Authority (opublikowana w PLOS ONE wskazała winnego: częste uderzenia piorunów przy niskiej wilgotności. W czasie burzy z 21 listopada było szczególnie dużo wyładowań atmosferycznych. Było też bardzo sucho (był to szczyt pylenia roślin). Nie jest jednak jasne, dlaczego uderzenia piorunów na zachód i południe od miasta (a nie w samo Melbourne) sprowadziły kłopoty właśnie na tę metropolię.
Autorzy badania twierdzą, że przed nimi jeszcze sporo pracy. Spróbują w przyszłości ustalić dokładną kombinację warunków pogodowych napędzających „astmę burzową”. Wstępnie uważa się, że kluczowa jest nawet nie tyle burza, co kombinacja prądów powietrza w atmosferze.