Weekend w Reykjavíku
Surowe krajobrazy i powściągliwość mieszkańców Północy mieszają się tu z szalonymi imprezami i najgorętszymi kąpielami w Europie. Weekend w Reykjaviku - jak go spędzić?
Islandia to największy mały kraj na świecie. Tak przynajmniej chcą myśleć jego mieszkańcy (a jest ich niewiele więcej niż w Białymstoku). Mają w końcu czym się pochwalić. Choćby trzema miss world czy wydawaniem największej liczby książek per capita.
W tę układankę doskonale wpisuje się Reykjavík. Bo to najbardziej małomiasteczkowa metropolia świata. Łączy w sobie niewielkie rozmiary i luz na ulicach z kosmopolitycznym zadęciem: sklepami, gdzie ceny przyprawiają o zawrót głowy, rozbuchanym centrum finansowym i dziesiątkami modnych klubów nocnych, których zazdrościć mogą Paryż i Londyn.
Architektura? Od ultranowoczesnej Harpy – sali koncertowej nad morzem – po tradycyjne domki z białymi okiennicami, w których mieszczą się warsztaty rękodzieła. W Reykjavíku świetnie się czują zarówno imprezowicze, jak i miłośnicy natury. W skrócie: majówkowe miasto idealne.
Odwiedziny w tej wysuniętej najdalej na północ stolicy należy zacząć od 101, jak nazywa się centrum miasta. Pochodzi od numeru kodu pocztowego; od niego tytuł wzięła kultowa powieść Hallgrimura Helgasona 101 Reykjavik. Trzeba siąść w jednej z kawiarni, np. Mokce, by poczuć klimat i poobserwować mieszkańców.
Po uzupełnieniu poziomu kofeiny pora na poważne zwiedzanie. Na pierwszy ogień idzie kontrowersyjny budynek ratusza, który leży nad jeziorem Tjörnin. Mieszkańcy są podzieleni, czy ten industrialny projekt pasuje do reszty historycznych zabudowań okolicy, które pochodzą z połowy XVIII w. Chwalą sobie za to fakt, że oprócz urzędniczej roli ratusz pełni funkcję informacji turystycznej, centrum kulturalnego i galerii: na parterze pokazywane są dzieła lokalnych artystów.
O podobne rozterki przyprawia najwyższy w Islandii kościół Hallgrímskirkja. Nietypowa bryła ma przypominać charakterystyczne dla wyspy formacje bazaltowe i spływającą lawę. Efekt? Oceńcie sami. Na pewno trudno być obojętnym. Wysokość wieży kościoła (73 m) i położenie na górce sprawiają, że świątynię widać niemal z każdego miejsca w stolicy. I słychać z oddali. Szczególnie latem, kiedy na ogromnych organach grane są cykliczne koncerty.
Powrót do korzeni
Po południu warto przejść się na Austurvöllur, ukochany plac mieszkańców Reykjavíku. Stoi przy nim Alþingishúsið, czyli budynek najstarszego parlamentu świata (Islandczycy uważają, że to na ich ziemiach znajduje się kolebka demokracji). Na trawniki wylegają tłumy, gdy zza chmur wyjdzie choćby promyk słońca. Umawiają się w okolicznych knajpach (idealne miejsce na rybny lunch!). I to tu protestują. Tak było m.in. w 2008 r. w trakcie kryzysu finansowego, który doprowadził Islandię do bankructwa. Mieszkańcy zbierali się na placu co niedzielę, do czasu dymisji rządu. Do dziś dyskusje o tych wydarzeniach wywołują u Islandczyków ogromne emocje. Wielu z nich uważa, że dzięki nim mogli powrócić do tego, co w islandzkiej duszy jest najważniejsze: spokoju, prostoty i umiłowania natury.
Pełen relaks
Runtur i djammið to dwa islandzkie słowa, które trzeba znać, gdy odwiedzając Reykjavík, chcemy się zapoznać z tutejszą sceną klubową. Oznaczają one typowy dla miejscowych sposób mocnego imprezowania, który polega na całonocnym przechodzeniu z klubu do klubu. I dawania z siebie wszystkiego przy barze i na parkiecie. Obowiązują stroje mocno wieczorowe. Deszcz, zimno i wiatr nie są przeciwwskazaniem dla szpilek, odkrytych dekoltów czy eleganckich koszul. Większość miejsc koncentruje się w okolicach Laugavegur i Austurstræti.
Na swojej runturowej liście trzeba zapisać takie kluby jak B5 – idealny do podpatrzenia trendów, Kaffibarinn, którego współwłaścicielem jest Damon Albarn z zespołu Blur, czy Le Chateau de Dix Gouttes, znany przez miejscowych jako Tiu Dropar. To właśnie tu można skosztować islandzkiego wina przyrządzanego z lokalnych owoców, rabarbaru i ziół.
Były już kawowe orzeźwienie, poważne zwiedzanie, całonocne imprezowanie, teraz pora na relaks. Wizyta w gorących źródłach i basenach to punkt obowiązkowy. Ponieważ kąpiele są jedną z ulubionych rozrywek Islandczyków, poważnie podchodzą oni do basenowej etykiety. I podkreślają, że przed wejściem do wody należy się dokładnie umyć na golasa. Przypominają o tym liczne znaki naklejone w przebieralniach. A także wkurzone spojrzenia lokalsów, gdy jakiś turysta lub turystka wskoczy pod prysznic w stroju kąpielowym.
W samym Reykjavíku działa m.in. Laugardalslaug – największy kompleks basenowy w Islandii. Ale najlepiej wybrać się poza miasto, do dzikiego Reykjadalur, gdzie nie ma przebieralni ani kas biletowych, albo do Blue Lagoon. Niezwykły błękitno-mleczny kolor wody sprawia, że miejsce to wygląda jak nie z tej ziemi. Takie niestety są też tutaj ceny (wejście kosztuje 35 euro). Ponieważ Blue Lagoon leży po drodze na lotnisko, warto wybrać się tu tuż przed odlotem. Bo to prawdziwa wisienka na islandzkim torcie. Szczególnie po nocnym runturowaniu w stolicy.
Tekst: Julia Lachowicz
Więcej w majowym numerze National Geographic Traveler.