Z szalotką na sztandarach
My mamy oscypki a Francuzi…szalotkę, o którą od 20 lat dzielnie walczą z biurokratami z Brukseli. Teraz sprawą ich rodzimej cebulki zajmie się Europejski Trybunał Sprawiedliwości. Niemniej już w latach 80. XX wieku szturmu na to szlachetne warzywko dopuścili się Turcy, „zalewając” Europę tzw. „małymi szalotkami” hodowanymi z nasion.
Kontratak francuski nastąpił w 1990 roku, kiedy to nad Sekwaną wydano zarządzenie, dopuszczające do sprzedaży jedynie szalotki hodowane z bulw. Od przeszło czterech lat dwa tysiące plantatorów z Bretanii musi znów walczyć z kolejną „zarazą”- „szalotką siewną” sprowadzaną z Holandii. Jest ona znacznie tańsza od francuskiej, gdyż może być wysiewana i zbierana z pól przy użyciu maszyn. Czyli wojna trwa nadal, ale tym razem batalia jest dużo trudniejsza, gdyż holenderskie cebulki figurują jako szalotki w oficjalnym europejskim spisie warzyw i owoców. Tym samym zresztą dokumencie, który poczciwą marchewkę nazywa owocem. Niemniej w takiej sytuacji Holendrzy sprzedają się we Francji całkiem legalnie, choć do bojkotu ich cebulek wzywa sam szef restauracji hoteli RITZ, Dominique Fonsec. Wniosek o delegalizację „szalotki siewnej” trafił już do Luksemburga natomiast najzabawniejszy jest fakt, że szalotkę, z perspektywy upływu wieków, ceniono najpierw w Persji i Egipcie a dopiero długo, długo później nad Sekwaną.
Tekst: Agnieszka Budo