Reklama

Poranek jest upalny mimo wysokości. Zakuci w ochronne zbroje zjeżdżamy w głęboką dolinę rzeki Satledź. Szczyty wokół sięgają 6500 m, ale bardziej niż najwyższy łańcuch górski Azji przypominają skały śródziemnomorskie. Są suche, porośnięte drzewami, łagodne. To strefa przejściowa pomiędzy skutymi lodem gigantami a pogórzami zajętymi przez wiecznie zieloną dżunglę.

Reklama

Warstewka piachu pokrywa zniszczony asfalt na serpentynach wykutych w stromych zboczach. W razie zbyt gwałtownego hamowania poślizg jest pewny jak w banku. Dzień zapowiada się jednak rewelacyjnie i uśmiechy nie schodzą nam z ust. Mamy pozwolenie na wjazd do doliny Spiti położonej przy granicy chińskiej, motory o dziwo pracują jak należy i nawet udało się nam uzupełnić zapasy benzyny. Wygląda na to, że nasz szalony plan może się powieść. Zamierzamy przejechać przez dystrykt Kinnaur do doliny Spiti, potem Leh–Manali Highway do Ladakhu, pokręcić się trochę po Himalajach i Karakorum, a potem wrócić do Delhi przez Kaszmir.

Chwilę później dzieje się coś strasznego. Justyna, moja towarzyszka, traci panowanie nad maszyną. Wpada w poślizg na zdradliwej nawierzchni i nie wydając żadnego dźwięku, sunie ku krawędzi przepaści. Przednie koło cudem natrafia na kamień, motocykl wyrzuca ją z siodła i po efektownym salcie ląduje na jej nieruchomym ciele.

– Zabiłem ją! – przebiega mi przez myśl. To był mój pomysł, żeby wybrać się motocyklami do dawnego królestwa Ladakhu.

– Ej, chłopaku! Czego szukasz? Kup u mnie, nie pożałujesz! – przekrzykiwali się sprzedawcy z dzielnicy Karol Bagh, kiedy rozglądałem się za możliwością kupienia motocykla. Było to ponoć najlepsze miejsce w New Delhi do nabycia używanej maszyny. Ustawione w równych rzędach rozmaite modele tarasowały kilka przecznic. – Jesteś dla mnie jak syn, nigdy bym cię nie oszukał! – Nie słuchaj go, to kłamca! Przeznaczenie zapisane jest w gwiazdach, nie masz co szukać dalej, skoro już mnie znalazłeś! – przekonywali mnie.

Na szczęście znalazłem Sunniego. Od razu wydał mi się inny. Bardzo dobrze znał angielski, chciwość jakby mniej biła z jego oczu, ale przede wszystkim przypominał mi przyjaciela z Londynu. Niestety zaufałem mu od pierwszego wejrzenia.

Mój wybór padł na lokalnej produkcji pięcioletniego bajaj pulsara o pojemności silnika zbliżonej do europejskich kosiarek. 150 cm3, 13 KM mocy. Równowartość 1800 zł. Nie była to idealna maszyna na himalajskie wertepy, ale musiała wystarczyć. Na inną nie było mnie stać.

Na jazdę próbną wybrałem się do Radżastanu. Przez dwa tygodnie zrobiłem 1000 km i wszystko działało jak należy. Nie złapałem nawet jednej gumy. Kiedy przyleciała Justyna, postanowiłem, że drugi motor także kupimy u Sunniego. Ledwie jednak dobiliśmy targu, a wszystko zaczęło się sypać. Jeszcze przed opuszczeniem Delhi musieliśmy wymienić tłok i cylinder. Nim zdążyliśmy przejechać pierwsze wspólne 300 km, mieliśmy za sobą dwie wizyty w stacjach naprawczych oraz wymianę przedniego koła i hamulca bębnowego w tylnym. Którejś niedzieli w specjalnie dla nas otwartym warsztacie wymieniono w moim motorze tuleje mocujące tylny wahacz, łożysko w kierownicy i tylne amortyzatory. Nie dawaliśmy jednak za wygraną i jechaliśmy dalej. Kiedy wydawało się już, że wyszliśmy na prostą, zdarzył się ten nieszczęsny wypadek.


Gdy chmura pyłu opada, Justyna podnosi się z asfaltu, roztrzęsiona i tylko lekko poobijana. Nie jest pewna, czy chce jechać dalej, tym bardziej że ma być coraz trudniej. Przed nami Leh–Manali Highway, droga uznawana za najbardziej wymagającą w całych indyjskich Himalajach. Co będzie, jeśli się przeliczymy?

– Może lepiej sprzedajmy motory i przemieszczajmy się dalej autobusem? – pytam w przypływie wątpliwości. Decydujemy się jednak jechać dalej. Gdy zrobi się zbyt niebezpiecznie, zawrócimy. Wcześniej musimy niestety naprawić motocykl. Wyszedł z wypadku w stanie znacznie gorszym od kierowcy – połamane błotnik i owiewka, skrzywione kierownica i dźwignia zmiany biegów. Poszły też lusterka i przednie światło. W miasteczku Rekong Peo, w pobliżu którego doszło do kraksy, znajdujemy mechanika. Sklejamy plastikowe elementy i sztukujemy reflektor folią, podczas gdy on prostuje metalowe części.

Trzy dni później w jednym kawałku docieramy do doliny Spiti. Niegdyś nazywano ją „Środkową Krainą” z racji położenia pomiędzy Indiami a Tybetem. Na horyzoncie lśnią skute lodem pięcio- i sześciotysięczniki, a na graniach i skalnych ostrogach ulokowały się monastery. Dziś dolina słynie z najstarszych klasztorów buddyzmu tybetańskiego na świecie. Przynajmniej jeden z nich – ten w miejscowości Tabo – założył Padmasambhava, legendarny mistrz, który zapoznał z nauką Buddy ojczyznę Dalajlamy. Z zewnątrz monastyr wygląda niepozornie, w środku czuć tysiąc lat historii. Starożytne malowidła zachowały się w bardzo dobrym stanie, widać sprzyja im wieczny półmrok panujący w pomieszczeniach. Cisza aż dzwoni w uszach.

W dolinie właściwie nie ma turystów. Spotykamy raptem kilku, w tym rowerzystę. To Francuz pracujący na co dzień jako instruktor narciarski w USA. Ostrzega nas przed trudnościami na przełęczy Kunzum La (4551 m). Czeka nas kilkanaście przepraw przez rzeki, które na dodatek często płyną drogą, oraz walka z morzem kamieni zalegających na bardziej suchych odcinkach. – Bułka z masłem! – oświadczam, gdy docieramy do miejscowości Batala leżącej po drugiej stronie przełęczy. Jak bardzo jestem w błędzie, przekonuję się po kilku kilometrach. Bitwa dopiero się zaczyna. Na odcinkach pokrytych kamieniami ramiona odmawiają nam posłuszeństwa. Kierownica co chwilę odskakuje na bok, co grozi upadkiem. Przeżywamy istne męki piekielne. Później pojawia się rzeka. Bród nie jest ani zbyt szeroki, ani głęboki, ale na dnie leżą ostre kamienie. Kiedy pełni obaw przyglądamy się nurtowi, mija nas miejscowy motocyklista, dodaje gazu i bez problemów przejeżdża na drugi brzeg.

Mnie nie idzie tak dobrze, przewracam się na środku przeprawy. Na pomoc spieszy mi Justyna i dopiero co widziany Hindus, który krzyczy, żebym nie zalał silnika. Okazuje się mieszkańcem pobliskiego Manali, przyjechał nad jezioro Chandra Taal, by uczcić ostatni dzień pory deszczowej.

Oboje wskakują do wody i wyprowadzają maszynę na drogę.

Szczęście nadal nam sprzyja. Tydzień później w promieniach zachodzącego słońca zjeżdżamy do doliny Indusu. Nagie góry płoną żywym ogniem, gdzieniegdzie widać skrawki zieleni. Po czterech dniach spędzonych na Leh–Manali Highway to niezwykła odmiana.

Legendarna droga biegnie dawnym szlakiem karawanowym łączącym królestwo Ladakhu z resztą subkontynentu i cieszy się złą sławą. Księżycowe góry i pustynne płaskowyże do złudzenia przypominają pobliską Wyżynę Tybetańską. Trzeba pokonać trzy przełęcze o wysokości około 5000 m. Tylko w kilku miejscach spotka się skupiska namiotów z ofertą noclegu i jedzenia. Nawierzchnia nie jest jednak tak zła, jak mogłoby się wydawać, a jeżeli tempo prac drogowych się nie zmieni, za kilka lat cały 490-kilometrowych odcinek będzie wyasfaltowany. To dlatego słynny szlak nas nieco rozczarował. Myśleliśmy, że będzie trudniejszy.


W dawnym królestwie Ladakhu delektujemy się indyjskim jedzeniem i odpoczywamy. Mieliśmy prawo się zmęczyć. Każdy z ostatnich dwudziestu dni wyglądał mniej więcej tak: pobudka, pakowanie, sprawdzanie poziomu oleju i napięcia łańcucha, dokręcanie luźnych śrub, mocowanie sakw i plecaków, ubieranie zbroi, rozgrzewanie silnika, później od siedmiu do dziesięciu godzin jazdy. Wieczorem powtórka porannych czynności, tyle że w odwrotnej kolejności.

Prawie wszyscy Hindusi traktują nas jak kosmitów. Większość turystów zadowala się krótkimi wypadami motocyklowymi w rejonie Manali czy Leh. Długodystansowcy tacy jak my pojawiają się rzadko. Zakuci w plastikowe zbroje i ochraniacze na kolana odstajemy od jeżdżących w klapkach i podkoszulkach autochtonów. Ci używają motocykli jedynie do przemieszczenia się po najbliższej okolicy. Wszystko to powoduje, że czasem witają nas nieprzyjemne salwy śmiechu. Z reguły jednak kończy się na spojrzeniach pełnych ciekawości i niedowierzania. Pomaga to przy poszukiwaniu miejsca na nocleg w czyimś ogródku lub przy próbach naprawienia motocykla w niedzielne popołudnie.

Z Leh robimy wypad do pobliskiej doliny Nubry. Co prawda pod lodowiec Sijaćen – będący najwyżej na świecie (ponad 6000 m!) położonym polem bitwy – nie udaje nam się dojechać, ale w miejscowości Tyakhsi niemalże dotykamy pakistańskiej granicy. Umocnione pozycje „odwiecznego” wroga Indii znajdują się kilka kilometrów od szlabanu, przy którym zatrzymują nas żołnierze. – Tamto przeciwległe zbocze to już terytoria okupowane, a kilka godzin drogi w dół doliny znajduje się Skardu, centrum wspinaczkowe i jedno z głównych miast Baltistanu – tłumaczy jeden ze strażników.

Sytuacja na pograniczu jest cały czas napięta. Od momentu podziału brytyjskiej „perły w koronie” w 1947 r. na dwa państwa trwa tu mniej lub bardziej utajona wojna. Stawką są ogromne połacie Himalajów i Karakorum wraz z całym turystyczno-wspinaczkowym dobrodziejstwem oraz potężnymi zasobami wody pitnej. Jeszcze kilka lat temu droga, którą kilka dni później jedziemy w kierunku Srinagaru, była regularnie ostrzeliwana przez pakistańską artylerię.

Wjazdowi do legendarnej doliny Kaszmiru towarzyszą niesamowite przeżycia. Czujemy się jak na innej planecie. Jeszcze kilka kilometrów wcześniej otaczały nas pustynne połacie i surowe zbocza, a teraz toniemy wśród złota i zieleni. Na horyzoncie rysują się fioletowe góry, a powietrze przesycone jest słodkim zapachem marihuany. Nic dziwnego, że tak wielu uważa Kaszmir za ziemski raj!

Do Delhi nie zamierzam wracać najkrótszą drogą. Mam jeszcze jednego asa w rękawie. Chcę pojechać na krótki trekking w pobliskie Himalaje Kiśtwaru. Od początku lat 80. XX w. nie było tam zbyt wielu turystów. Odstraszali ich separatyści ukrywający się w górach. Ale według mieszkańców Srinagaru to już pieśń przeszłości. Ostatecznie do wycieczki przekonuje nas lokalna gazeta. Znajdujemy w niej informację mówiącą, że kilka dni wcześniej wyruszyła tam pierwsza od 20 lat cywilna wyprawa wspinaczkowa. Jej członkowie na własnej skórze mają sprawdzić aktualny poziom bezpieczeństwa.


Na miejscu żołnierze przyjmują nas kawą i różnymi ziołami. Okazuje się, że ostatnich aktywnych partyzantów rzeczywiście zlikwidowano 10 lat temu. Ci, którzy uchowali się przy życiu, pozostają z wojakami w rewelacyjnych stosunkach.

Przesiadamy się z motocykli na własne nogi i podchodzimy coraz wyżej. Skute lodem wierzchołki coraz śmielej prześwitują między koronami gęstego lasu. Piętra roślinności nakładają się tutaj na siebie w niespotykany dla mnie sposób. Nawet u podnóży Brammaha I (6416 m n.p.m.) rośnie zagajnik. Kres naszej wędrówki stanowi czoło kilkunastokilometrowego lodowca. Zewsząd otaczają nas szczyty, z których niewiele zostało zdobytych. Na dojście pod najwyższy z nich nie mamy niestety ani odpowiedniego ekwipunku, ani czasu.

W środku nocy utykamy kilka kilometrów od wioski, w której pozostawiliśmy motocykle. Dwie godziny wcześniej ścieżka została doszczętnie zniszczona. Drogowcy wysadzili część zbocza, by ułatwić sobie pracę. Jeden z autochtonów przekonuje nas, że nie powinniśmy iść dalej. W ciemności nie odnajdziemy właściwego traktu i możemy skończyć w rzece płynącej kilkaset metrów niżej. Po kilku nieudanych próbach musimy przyznać mu rację.

Kiedy wreszcie docieramy do Delhi, mamy ponad 3500 km na liczniku. Przy wjeździe do stolicy wpadamy w dziury głębokie na pół koła. Od razu przypominają się nam himalajskie bezdroża, które kilka razy sięgały po nasze życie. Mimo to udało nam się wrócić w całości. Szkoda tylko, że nie można tego powiedzieć o naszych maszynach. Są tak zdezelowane, że dostajemy za nie jedynie połowę kwoty zakupu. To jednak nieistotne. Co przeżyliśmy, to nasze. Gdy wsiadamy do samolotu, wiemy jedno – po powrocie do kraju musimy wreszcie zrobić prawo jazdy na motocykl!

NO TO W DROGĘ - INDIE

INFO

Waluta: rupia indyjska (INR); 1 zł = ok. 16 rupii.

Do Ladakhu najlepiej jechać latem (lipiec–wrzesień).
Wymagana, koszt 184 zł (uwaga, jest ważna od daty wystawienia). Najlepiej uzyskać ją przed wyjazdem.

Bilety lotnicze z Warszawy do New Delhi od ok. 1600 zł w obie strony (m.in. Finnair i Aeroflot).
Czym jeździć

Najlepszy wydaje się kultowy royal enfield. Nowy, w zależności od mocy silnika, kosztuje ok. 100–150 tys. rupii, używany ok. 50–60 tys. rupii. Podróżnicy z mniejszym budżetem mogą kupić bajaj pulsara – w dobrym stanie od ok. 30 tys. rupii.

Dokumenty

Krajowe i międzynarodowe prawo jazdy, dowód rejestracyjny, dowód ubezpieczenia, certyfi kat o niskim poziomie szkodliwych substancji w spalinach (Pollution under Control Certifi cate) i dokument zakupu lub sprzedaży. W praktyce nikt naszych dokumentów nigdy nie sprawdzał.

Paliwo

Cena ok. 70–75 rupii za litr. W dolinie Spiti i na Leh–Manali Highway trzeba mieć zapas paliwa. Na tej ostatniej nie ma

Pozwolenia

Reklama

Na poruszanie się po terenach w pobliżu granicy z Chinami trzeba uzyskać tzw. Inner Line Permits. Można je dostać w jeden dzień w dowolnym biurze podróży lub agencji trekkingowej w Leh (w przypadku Ladakhu), Rekong Peo lub Kazie (wschodnia część doliny Spiti).

Reklama
Reklama
Reklama