Reklama

Topniejąca Arktyka staje się polem walki o bogactwo surowców

Na początku maja amerykański sekretarz stanu Mike Pompeo pojechał do Rovaniemi, stolicy najbardziej na północ wysuniętej prowincji Finlandii, by wygłosić przemówienie dla Arctic Council. Organizacja została stworzona przez osiem narodów graniczących z Arktyką, oraz przedstawicieli rdzennych mieszkańców regionu. Przez jakieś 20 lat rada zachęcała do wspólnej debaty, współpracy i nowego spojrzenia na zmiany klimatyczne. Wystąpienie Pompeo jako emisariusza administracji, która ma zupełnie odmienne poglądy, sprawiło, że atmosfera zgęstniała.

Reklama

– To chwila, w której USA staje jako naród Arktyki i w imię przyszłości Arktyki – zadeklarował Pompeo na spotkaniu w przededniu oficjalnej debaty. – Arktyka nie jest bowiem nagim pustkowiem na rubieżach, jak wielu myślało… Arktyka to obszar możliwości i bogactw.

Przemowa sygnalizowała koniec prawdziwie dziwacznej przemiany tego regionu, która zachodziła w ciągu ostatniej dekady, kiedy Arktyka otwierała się na biznes. Przez większą część historii ludzkości świat powyżej 66 stopnia szerokości geograficznej był niedostępny dla wielkoskalowego handlu.

Odkrywcy, spekulanci i naukowcy wiedzieli, że pod arktycznym śniegiem i lodem kryją się bogactwa naturalne i handlowe szlaki. Eksplorację pozwalającą na wykorzystanie tego potencjału długo uniemożliwiały zabójczy mróz, ciemność i ogromne odległości. Dziś krajobraz Arktyki jest bardziej zielony, niż moglibyście sobie wyobrazić. Mniej tu karibu i reniferów, za to więcej komarów, a lata są cieplejsze. Najbardziej widoczna i najbardziej niepokojąca zmiana zaszła w morzu, gdzie letni lód znika w zadziwiającym tempie.

Oczywiście pływająca tafla lodu zawsze kurczyła się w ciepłych miesiącach i ponownie narastała wraz z nadejściem zimy, ale skala jej zaniku w ostatnich latach jest bez precedensu, a zdaniem niektórych naukowców – jeszcze przyspiesza. Spece z NASA szacują, że przeciętnie co roku Arktyka traci 54 000 km2 lodu, a eksperci, którzy w 2014 r. przygotowali amerykański Narodowy Raport Klimatyczny, przewidują, że do 2050 r. region będzie w lecie zupełnie wolny od lodu.

– Wszystko dzieje się o wiele szybciej, niż ktokolwiek przewidywał – mówi Michael Sfraga, dyrektor Instytutu Polarnego w waszyngtońskim Wilson Center. – Ocean otwiera się dosłownie na naszych oczach. Dziś gra nie toczy się o ustanowienie zwierzchnictwa nad nowymi terenami. Poza kilkoma dyskusyjnymi szlakami i samym biegunem północnym granice w Arktyce są już wytyczone.

Narody i korporacje próbują teraz uszczknąć dla siebie możliwie największy kawałek tortu z wartych biliony dolarów złóż minerałów takich jak złoto, diamenty i metale rzadkie, a także ropy, gazu i ryb, oraz zapewnić sobie dostęp do oszczędzających koszty szlaków transportowych. Do tej pory najbardziej aktywnymi graczami w Arktyce były Rosja i Norwegia, które w minionej dekadzie wydały miliardy na infrastrukturę wydobycia ropy oraz gazu, porty i statki zdolne pływać po zamarzających wodach Oceanu Arktycznego.

Także Chiny starały się zdobyć przyczółki w regionie, wspierając rosyjskie projekty gazowe i oferując innym narodom Arktyki pożyczki „na rozwój”. Chińczycy budują też własną flotę lodołamaczy. To coś w rodzaju zakładu o przyszłość dla kraju leżącego ponad 4000 km na południe od bieguna. W przeciwieństwie do nich większość zachodnich społeczeństw, w tym Kanada i USA, które wspólnie kontrolują niemal połowę linii wybrzeża Arktyki, w zasadzie ignorowała północne ziemie. USA mają tylko pięć sprawnych lodołamaczy (podczas gdy Rosja 51) i żadnego pełnomorskiego portu na północ od koła podbiegunowego. Nowa narracja w kwestii granic niesie ze sobą zarzewie konfliktu, a być może nawet nowej zimnej wojny. Te obawy, które w końcu doszły do głosu w Ameryce, były prawdziwym powodem wizyty Mike’a Pompeo na posiedzeniu Rady Arktycznej.

– Ten region stał się areną walk o wpływy, a osiem arktycznych nacji musi się przystosować do tej nowej sytuacji – powiedział. – Wkraczamy w nową erę strategicznego zaangażowania… z nowymi zagrożeniami dla Arktyki i jej ziem, i dla wszystkich naszych interesów w tym regionie.

Problemem dla Ameryki jest rzecz jasna fakt, że jeśli Pompeo myśli o Arktyce jak o arenie, być może takiej, na której odbywają się wyścigi, niektóre kraje już wystartowały i mają przewagę.

Rosja i Chiny w Arktyce: cele i sposoby podboju

Otwarcie nowych granic zaczęło się pewnego spokojnego sierpniowego poranka 2007 r., gdy para rosyjskich łodzi podwodnych zanurzyła się na 4000 m pod powierzchnię Oceanu Arktycznego i postawiła na biegunie północnym wykonaną z tytanu trójkolorową flagę. Obrazy z tego wydarzenia obiegły świat i szybko ściągnęły na Rosję krytykę Zachodu. Tamten rok należał do najgorętszych w historii. Miesiąc później naukowcy monitorujący ocean przez satelity ogłosili, że jego lodowa arktyczna pokrywa skurczyła się do rozmiarów nigdy wcześniej nienotowanych.

– To była największa utrata w historii ludzkości nie przewidziana nawet w najczarniejszych modelach klimatycznych – powiedział Jonathan Markowitz, profesor stosunków międzynarodowych na University of Southern California.

– Wszystkimi to wstrząsnęło. Nagle zrozumieliśmy, że lód szybko znika, a niektóre kraje zdecydowały się podjąć pewne kroki.

Dziś Rosja stała się pod wieloma względami dominującą potęgą w Arktyce. Ma największą na świecie flotę zdolną pływać przez cały rok w ekstremalnych warunkach północnych wód i utrzymuje dziesiątki baz wojskowych za kręgiem polarnym. USA mają w Arktyce jedną bazę: lotnisko na ziemi dzierżawionej w północnej Grenlandii.

Rosja rozmieściła na północy nowe oddziały, zwiększyła aktywność łodzi podwodnych i zaczęła patrolować arktyczne niebo swoimi samolotami, które notorycznie naruszają przestrzeń powietrzną NATO. Ale, jak powiedział mi Markowitz i inni badacze tematu, rosyjska aktywność na północy odzwierciedla bardziej wewnętrzne plany niż globalne ambicje. Północne terytoria zamieszkuje 2 mln Rosjan, są tam duże miasta, jak Murmańsk czy Norylsk.
W sumie mieszkająca w Arktyce ludność Kanady i USA to mniej niż ćwierć rosyjskiej populacji tych rejonów. W Stanach Zjednoczonych największe arktyczne miasto, Utqiaġvik, wcześniej Barrow, to dom dla zaledwie 4 tys. osób. Rosjanie gospodarczo w dużej mierze polegają na wydobyciu kopalin – wyjaśnia Markowitz. Postrzegają Arktykę jako przyszłą strategiczną bazę surowcową. Podobnie uważa Yun Sun, pracownik naukowy waszyngtońskiego Stimson Center.

Jego zdaniem chińska ekspansja w Arktyce ma podobne do rosyjskich cele, bardziej skupia się na zasobach niż terytoriach. Oprócz inwestycji w rosyjską ropę i gaz Chiny są szczególnie zainteresowane uzyskaniem dostępu do nowych szlaków wodnych, które mogłyby skrócić czas transportu między portami Azji i Europy o całe dwa tygodnie. W styczniu zeszłego roku chiński rząd opublikował białą księgę polarnych inwestycji. Opisał w niej siebie jako państwo w pobliżu Arktyki, które chciałoby współpracować z innymi krajami na rzecz budowy Polarnego Jedwabnego Szlaku przeznaczonego dla handlu i badań.

– Należy się temu uważnie przyglądać – mówi Sun. – Przetłumaczę ci słowo w słowo to, co powiedzieli mi Chińczycy: „Wiemy, że nie mamy praw do Arktyki, ale jeśli jest w niej cokolwiek, co moglibyśmy zdobyć, nie chcemy tego przegapić”.

Sytuacja mieszkańców Arktyki

W trakcie moich podróży wzdłuż nowej granicy analogie z arktyczną wojną wydawały się chybione. Łatwiej było dostrzec w Arktyce całkowity brak północnoamerykańskiej aktywności. Przez dziesięciolecia Kanada i USA nigdy nie uważały za stosowne inwestować w swoje arktyczne terytoria ani w mieszkających tam ludzi. Nawet mowa Pompeo, pełna frazesów o możliwościach i handlu, wydawała się bardziej ostrzeżeniem niż planem, czymś w rodzaju protestu gracza, który za późno zasiadł do zielonego stolika.

To podejście często obraża i boli rdzennych mieszkańców Arktyki, zwłaszcza że obietnice świetlanych perspektyw niemal zawsze ich wykluczają. Joe Savikataaq, premier kanadyjskiego terytorium Nunavut, przytakuje Marvinowi Atqittuqowi, gdy ten mówi, że Inuici zostali pominięci w planach nowej Arktyki.

– Jesteśmy szczęśliwi i dumni, że jesteśmy częścią Kanady – powiedział – ale czujemy się jak ubogi krewny, któremu daje się tylko ochłapy.
Savikataaq wyliczył wiele dziedzin, w których arktyczna społeczność pozostaje w tyle za państwami z południa: służba zdrowia, zatrudnienie, technologie, edukacja. Potem wymienił te, w których północ przoduje: koszty życia, szybkość ocieplania klimatu, odsetek samobójstw. Cokolwiek ma nadejść teraz, dodał, nas pierwszych dotknie.

– Nie mogę zbyt wiele powiedzieć o tym, co zamierzają Rosja, Chiny czy Stany Zjednoczone. Jesteśmy tak mali, a nasze zasoby tak ograniczone, że jesteśmy tylko obserwatorami – powiedział. – Wszystko, co możemy zrobić, to przystosować się najlepiej, jak potrafimy.

Kanadyjska Arktyka: arktyczna baza wojskowa

Pewnego późnego listopadowego popołudnia Marvin Atqittuq, nowo wybrany szef patrolu arktycznej społeczności Gjoa Haven, stał na zamarzniętej tafli morza za miasteczkiem i zwoływał podwładnych na spotkanie. Wiatr nawiewał z południa śnieg, było minus 30 stopni, niezbyt zimno jak na Arktykę. Wokół Marvina zebrała się jakaś dwudziestka Inuitów, mężczyzn i kobiet, z karabinami przewieszonymi przez ramię, ubranych w ręcznie szyte kurtki ze skór karibu, portki z futra polarnego niedźwiedzia albo zwyczajne sklepowe ciuchy, zdecydowanie gorzej chroniące przed zimnem, ale namuktuk, dobre na teraz.

Atqittuq przedstawił plan dnia. Jego ludzie byli częścią Canadian Rangers, sił rezerwy armii arktycznej kanadyjskiej. Atqittuq miał ich poprowadzić jako dowódca na pierwszą misję: tygodniowy patrol na skuterach śnieżnych przez wybrzeże Wyspy Księcia Williama. Mieli przejść szkolenie GPS, ćwiczyć celność, scenariusze poszukiwań i ratowania ludzi. Przewidziano też mnóstwo polowania i łowienia ryb pod lodem. Stałem na brzegu kręgu, ścierając lód z rzęs. Obserwowałem ich twarze i próbowałem coś wyczytać z blizn po odmrożeniach, tych drobnych odznaczeń świadczących o życiu na arktycznych lądach. Grupa wkrótce rozeszła się na ostatniego papierosa przed długą drogą w ciemność. Atqittuq podszedł, by spytać, czy nie jest mi zimno. Wysoki i szeroki w barach, ciągle się śmiał. Przez wiele lat był strażnikiem. Przyjaźnie ostrzegł, bym nie zasypiał podczas podróży.

– Zdarzało się, że ludzie spadali ze skuterów i trzeba ich było szukać – opowiadał. Przypomniał mi też, że na Arktyce ani nigdzie indziej na całym terytorium Nunavut (ponad sześć razy większym od Polski) nie ma telefonicznego zasięgu.

– Gdyby coś się stało i zgubiłbyś się, po prostu siedź i czekaj, aż ktoś po ciebie wróci – powiedział. – I postaraj się nie wpaść na niedźwiedzia.

Strażnicy nazywani są oczami i uszami Kanady na północy, a ich oddziały patrolują najbardziej odległe terytoria od lat 40. XX w. Większość to miejscowi ochotnicy, którzy przez lata byli zwiadowcami, uczestniczyli w grach wojennych. Pomagali również regularnemu wojsku uczyć się, jak budować igloo, orientować się w tundrze czy po prostu przetrwać w ekstremalnym zimnie Arktyki. Ich rola, podobnie jak rola całej dalekiej północy, nie jest dobrze znana. Strażnicy zawsze radzili sobie mimo mikroskopijnych budżetów i mocno używanego sprzętu, jak rządowe czterotaktowe karabiny z lat 40., ze stemplem brytyjskiej korony.

W obliczu topniejących lodów Arktyki i międzynarodowych sporów o prawa do bogatych złóż Arktyki, władze w Ottawie obiecały strażnikom lepsze wyposażenie i fundusze, by przyciągnąć więcej ochotników. Także wojskowi z USA są zainteresowani programem i chcieliby wprowadzić podobny na Alasce. Atqittuqa cieszy to zainteresowanie. Dorastał w Arktyce i teraz wychowuje tam syna, rozumie więc, że dalekie władze są niestałe i równie łatwo im zapowiedzieć pomoc, jak i zapomnieć. Tym razem nietrudno było zgadnąć, co siedzi w głowach polityków. Po latach ignorowania faktu, że Arktyka ociepla się szybciej niż jakiekolwiek inne miejsce na Ziemi, Kanada w końcu otrzeźwiała.

– My, Inuici, od dawna mówiliśmy o zmianie klimatu – powiedział mi Atqittuq, zanim wyruszyliśmy w tundrę. – Teraz rząd też to dostrzegł i chce, żebyśmy mieli na wszystko oko. No dobra, w końcu jesteśmy dumnymi Kanadyjczykami. Choć wolałbym, żebyśmy byli wystarczająco kanadyjscy, by ktoś załatwił nam dobre łącza telefoniczne – dodał z krzywym uśmiechem.

Jak żyją mieszkańcy Arktyki?

Na wyspie Króla Williama strażnicy ruszyli na zachód długim szeregiem skuterów śnieżnych. Niektóre ciągnęły sanie załadowane żywnością, sprzętem kempingowym i wojskowym. Ja jechałem na pożyczonej maszynie. Po wielu godzinach jazdy w arktycznym mrozie przez ciemność dotarliśmy do zamarzniętego jeziora Kakivakturvik. Snopy światła z latarek i czołówek znaczyły obszar, w którym strażnicy zaczęli rozbijać na lodzie płócienne namioty. Zaciągnęli do nich skóry karibu i brezent, a potem piankowe materace, śpiwory i lodówki wypełnione jedzeniem. Wkrótce namioty zalśniły światłem lamp, a z wnętrza dobył się miły szmer naftowych piecyków.

Ludzie podawali sobie kubki z parującą herbatą, posypały się opowieści o ulubionych psach zaprzęgowych, a potem czas było wrócić na zewnątrz. Podzieleni na niewielkie grupki strażnicy rozproszyli się po jeziorze, wyrąbali w półmetrowym lodzie przeręble i zarzucili sieci w czarną wodę. W całej kanadyjskiej Arktyce patrole strażników łączą ćwiczenia wojskowe z tradycyjnym polowaniem i łowieniem ryb, które to aktywności wciąż są nieodzowną częścią życia na dalekiej północy. Przez kilka kolejnych dni zespół Marvina starał się połączyć je ze szkoleniem wojskowym, m.in. zdobywaniem umiejętności nawigacji w terenie i obsługą urządzeń GPS. Silne wiatry wzburzyły zamarznięte arktyczne morze, a gęsta mgła i chmury wisiały nisko nad tundrą.

Temperatura kilka razy podniosła się do zera, ale potem znów spadła i zatrzymała się grubo poniżej. Wszystko tak jak zwykle pod koniec listopada. Nasze życie skurczyło się do niewielkiego, biało-szarego zakątka wokół obozowiska.

W czasie kilku godzin anemicznego słońca trzeba było zająć się piecykami, topieniem lodu na wodę do picia, przesuwaniem namiotów, gdy lód arktyczny pod nimi zmieniał się w breję. Skutery śnieżne regularnie się psuły na trzaskającym mrozie. Pewnego dnia w pobliżu obozu pojawiła się polarna niedźwiedzica z dwójką młodych, co sprawiło, że samotne wyjście za potrzebą stało się wręcz aktem odwagi.

Podczas misji na Arktyce dzieliłem namiot z Marvinem Atqittuqiem i jego ojcem Jacobem, który choć przekroczył już siedemdziesiątkę, pozostawał jednym z najbardziej szanowanych myśliwych w Gjoa Haven. Jacob Atqittuq urodził się w igloo, a jego angielszczyzna wystarczała ledwie na sytuacyjne dowcipy. Przeżył w swym życiu ciężkie arktyczne zimy i głodne niedźwiedzie, odmrożenia do kości, wypadki łodzi, a nawet głodowy sezon, gdy zmarło wielu Inuitów. Co rano budził się pierwszy i w nogach szerokiego materaca, na którym wszyscy spaliśmy, przyrządzał bannock, słodki zakalcowaty placek, nucąc w języku inuktitut stare psalmy.

Któregoś wieczora, gdy leżeliśmy już w śpiworach, Marvin powiedział mi, że kiedyś próbował wyjechać z Arktyki. Znalazł szkołę zawodową na południu Kanady oferującą kształcenie w zawodzie mechanika. Wiele lat wcześniej Jacob widział jednak, jak drugiego syna zabrano z domu i zmuszono do nauki w jednej z osławionych szkół z internatem, w których lokalne zwyczaje i tradycje były ostro tępione. Poprosił Marvina, by został. Uczył się tradycyjnie. Zadbał o trwałość rodziny. Marvin nie żałuje swojej decyzji. Sam został ojcem i strażakiem Arktyki, ochotnikiem w Gjoa Haven.

Znalazł pracę w firmie naprawiającej linie telefoniczne i stopniowo uczył się wszystkiego od ojca. Wydaje się jednak, że Jacob mieszkał w prostszej, starej Arktyce. Ta, którą zna Marvin, jest bardziej złożona. Mniej w niej możliwości, a więcej narkotyków. Są media społecznościowe i internet. Marvin rozumie, że jego Arktyka staje się czymś nowym. Czyta, że lody topnieją, że na północ może przyjść kolejna wojna. Wie, że pogoda jest teraz inna niż ta, którą znał z dzieciństwa. Niekoniecznie cieplejsza, ale bardziej nieprzewidywalna. Jeśli zaś chodzi o gorączkę złota, o której ciągle się mówi, to jej nie zauważył.

– Wszystkie te rzeczy mają się wydarzyć – powiedział mi, odnosząc się do przewidywań dotyczących powstania nowej infrastruktury i miejsc pracy związanych z pozyskiwaniem ukrytych bogactw regionu. – Ja nie czuję tych zmian.A już z pewnością nie czuję się ich częścią.

Następnego ranka razem z Atqittuqiem i kilkoma innymi opuściłem obóz w poszukiwaniu karibu. Gdy nadciągnęła arktyczna burza śnieżna i ogarnęła naszą myśliwską drużynę, to Jacob doprowadził nas z powrotem do obozu, wykorzystując GPS i wewnętrzną mapę. Wolno jechałem za Marvinem, niemal na ślepo przez warstwę lodu, jaka pokryła moje gogle. Wystarczyła chwila, by świat stał się tak biały, że nie potrafiłbym powiedzieć, gdzie się kończy ziemia, a zaczyna arktyczna zawieja. W pewnym momencie kominiarka trochę zsunęła mi się z twarzy, odsłaniając parę centymetrów nagiej skóry.

Poczułem pieczenie, jakby ktoś przytknął mi do policzka gorącą monetę, ale byłem skupiony na tym, by trzymać się grupy. Parę godzin później, w namiocie, Jacob zobaczył odmrożenie. Nacisnął na nie kciukiem. – Dobrze – powiedział.

Kim są kanadyjscy strażnicy Arktyki?

Mniej więcej po tygodniu wyprawy pogoda na Arktyce w końcu się zmieniła, a Marvin Atqittuq zdecydował, że pora postrzelać do Ruskich. Razem z sierżantem Deanem Lushmanem, byłym kawalerzystą, który został instruktorem w programie dla strażników. Wyciągnęli zwój brązowawych papierowych tarcz, przypięli je do kijów i ustawili pół tuzina w arktycznego śniegu za obozem. Każda tarcza miała wyrysowaną podobiznę nacierającego żołnierza z ustami otwartymi do krzyku i bagnetem nasadzonym na karabin. Cele zostały wyprodukowane dla sił NATO w czasach zimnej wojny. Stojąc jeden przy drugim, były najwyższymi obiektami w promieniu kilometrów, tak oczywistymi na tle śniegu, że wydawało się niemożliwością, aby nie dało się w nie trafić.

Atqittuq wyrysował na arktycznym śniegu linię 100 m od celów i ustawił wzdłuż niej swój oddział. Każdemu dał garść nabojów, strażnicy uklękli na foczych skórach lub parkach i zaczęli strzelać ze swoich nieporęcznych, przedpotopowych karabinów. Marvin zażartował, że wiek był ich jedyną zaletą. Stara broń miała tak mało ruchomych części, że nie zamarzała. Spytałem Lushmana, który przesłużył kilka zmian w Afganistanie, czy sądzi, że nadchodzi nowa zimna, ale tym razem arktyczna, wojna. Roześmiał się.

– Człowieku, spójrz na to – rozpostarł szeroko ramiona, ogarniając nimi tundrę, strażników i papierowych Rosjan. – Co ktoś by tu robił? Jeździł czołgami? Sprowadzał żołnierzy? Samoloty? Co powiesz, Marv? – odwrócił się do Atqittuqa – Jesteś gotowy na to, by dołożyć Ruskim? – Atqittuq skrzywił się znad swojego notatnika.

– Za dużo zachodu.

– Z wojskowego punktu widzenia to nie ma sensu, co nie? – upewnił się Lushman. – Widziałeś, ile czasu mitrężyliśmy na podstawowe czynności. Jak często sprzęt się tu psuje, ile zabiegów trzeba, by przeżyć. Tu nie będzie żadnej arktycznej wojny.

Kanadyjscy strażnicy to formacja stworzona w czasach pierwszej zimnej wojny, gdy wojskowi stratedzy, obawiający się rakiet, patrzyli na Arktykę jak na tylne drzwi podatne na atak. Ale sami strażnicy nigdy nie mieli walczyć z wrogiem. Nawet teraz oczy i uszy północy prędzej będą miały za zadanie baczyć na przepływające statki: chińskie lodołamacze, transportowce i wycieczkowce, których będzie zapewne coraz więcej. Paul Ikuallaq, jeden ze strażników arktycznych ćwiczących strzelanie, jest w programie jako ochotnik już jakieś 30 lat. W czasach Związku Radzieckiego pomagał szkolić oddziały NATO.

– To była beznadziejna pokazówka – powiedział.

Ikuallaq, szeroki w klacie, szorstki w obyciu facet o zaraźliwym śmiechu, też nie wierzył, że wojna dojdzie do Arktyki. Biali żołnierze, których szkolił przez lata, wrócili do domów z odmrożonymi palcami dłoni i stóp – pamiątką po tym, jak groźna może być wojna na mrozie.

Choć nikt z oficjeli NATO, z którymi rozmawiałem, nie uważał, by Rosja chciała zacząć wojnę na północy, wielu sugerowało, że konflikt mógłby się zacząć gdzieś na południu, a potem w końcu rozszerzyć się także na Arktykę. Niektórzy przywoływali zbrojną aneksję Krymu i chińską agresję na Morzu Południowochińskim. Jednak wielu cywilów wierzy, że wciąż jest nadzieja na inną Arktykę – taką, która mniej przypomina zimnowojenną arenę, a znacznie bardziej Antarktykę lub kosmos. W tamtych obszarach, które też przecież są swoistymi granicami, międzynarodowe porozumienia – i odległość – tłumią efekty politycznej rywalizacji.

– Kraje, które gdzie indziej mają problemy, w miejscach zimnych, ciemnych, niebezpiecznych i kosztownych okazują się ze sobą współpracować – mówi Michael Byers, profesor na University of British Columbia.

Jak wygląda służba kanadyjskich strażników Arktyki?

Ostatniego wieczora po zachodzie słońca do obozu wparowała grupka młodych Inuitów na skuterach śnieżnych. Strażnicy arktyczni przywitali się z nimi, zapalono papierosy.

Mężczyźni polowali na karibu gdzieś na zachód od nas, ale nie mieli szczęścia. Nagle jeden z nowo przybyłych wbił się w tłumek. Był zdenerwowany i opowiedział o chłopaku, który jechał na saniach za jego skuterem. Pasażer zniknął. Musiał spaść gdzieś w arktyczny śnieg. Marvin i jego ludzie wypytali go o szczegóły, ale młodzieniec tylko wzruszył ramionami i wskazał kkanadyjscy ierunek. To była misja poszukiwawczo-ratunkowa, jakie strażnicy na Arktyce trenowali, ale zanim Atqittuq zdołał ich zorganizować, para z nich ubrała się i pobiegła do skuterów.

Reklama

Widzieliśmy światła reflektorów niknące powoli w ciemności. Potem większość z nas wróciła do namiotów, by czekać i nasłuchiwać dźwięku powracających maszyn. Zrobiliśmy herbatę. Marvin wydawał się niezbyt przejęty; zabłąkany Inuita był wychowany w Arktyce i wiedział, co trzeba zrobić, gdy się zgubi. Pomyślałem o niedźwiedziach widzianych parę dni temu i próbowałem sobie wyobrazić, co może robić młody człowiek w takiej sytuacji. Może śpiewał psalmy.

Reklama
Reklama
Reklama