Reklama

Byłem przekonany, że dwa ciemne kształty, które wyraźnie odcinały się od piaszczystej łachy, to czaple. Nie miałem wprawdzie lornetki, ale cóż innego mogłem zobaczyć nad Wisłą tuż przy moście Grota-Roweckiego? To przecież ledwie kilka kilometrów od centrum Warszawy. Nas, młodych miłośników przyrody, spotkanie z bażantem, kuropatwami albo myszołowem ekscytowało. Czapla siwa – to było coś.

Reklama

A bielik? Nawet o tym nie marzyliśmy. Nagle jedna z tych, jak myślałem, czapli zerwała się do lotu i stało się jasne. To był bielik, największy z ptaków, jakie do tej pory widziałem. Pamiętam te olbrzymie, rozczapierzone na końcach skrzydła. Wyglądały jak długie i szerokie deski, a jednocześnie pięknie się uginały, gdy ptak się wznosił. Pełne majestatu połączenie lekkości z ogromem i potęgą.

Określenie „majestatyczny” doskonale do tych stworzeń pasuje. Bieliki są największymi ptakami szponiastymi (tak obecnie poprawnie nazywa się dzienne ptaki drapieżne) żyjącymi w Polsce. Ważą całkiem sporo – niektóre samice nawet ponad 6 kg, samce są nieco mniejsze. Rozpiętość ich skrzydeł dochodzi do 2,5 m, to tylko trochę mniej niż sępa kasztanowego, największego europejskiego drapieżnika (jeśli sęp na taką nazwę zasługuje). Ale moje zaskoczenie i zachwyt nie wynikały jedynie z oszałamiającego wyglądu bielika. To była naprawdę wielka ornitologiczna rzadkość.

W połowie lat 80. w Polsce gatunek ten powoli wydobywał się z kryzysu, który omal nie doprowadził do jego zagłady. Trudno dziś w to uwierzyć, gdy w naszym kraju żyje ponad 750, a być może nawet 800 par bielików. Dane te pochodzą z Komitetu Ochrony Orłów – organizacji pozarządowej skupiającej naukowców i wolontariuszy zajmujących się badaniami i ochroną ptaków drapieżnych. To między innymi jej działaniom – zainicjowaniu tworzenia specjalnych stref ciszy wokół orlich gniazd, budowie gniazd sztucznych oraz akcjom edukacyjnym – udało się doprowadzić do znacznej poprawy sytuacji bielików.

Tak samo nieprawdopodobne wydaje się, że w XIX w. były one uznawane za szkodniki i prześladowane. Niemieckie dokumenty z tamtych czasów mówią o odstrzale ok. 400 tych ptaków rocznie. W okolicach Zalewu Szczecińskiego wypychano je i sprzedawano jako pamiątki.

W Norwegii tylko w latach 1846–1869 ludzie zabili 61 tys. orłów przednich i bielików (od każdej sztuki wypłacano premię). Opamiętanie przyszło w latach 20., a w niektórych krajach dopiero w latach 60. XX w., gdy bielik zniknął z wielu rejonów naszego kontynentu.

Znacznie później, gdy zostały objęte ochroną, bieliki oraz inne ptaki drapieżne ginęły jako przypadkowe ofiary walki ludzi ze „szkodnikami” takimi jak lisy, wilki lub kruki. Według dr. Tadeusza Mizery, wiceprzewodniczącego Komitetu Ochrony Orłów, padlina zatruta luminalem, którą swego czasu wykładano na Mazurach w ramach akcji tępienia wilków, zabiła więcej bielików niż drapieżnych ssaków.

Ale to nie koniec nieszczęść, jakie spadały na te wspaniałe ptaki. Kolejnym zabójcą okazał się DDT. Środek ten miał być chemicznym lekiem na wszystkie ludzkie bolączki związane z owadami. Liczono, że rozwiąże problem malarii w Afryce i stonki w Europie. Dopiero po pewnym czasie okazało się, że DDT likwiduje nie tylko owady uznane przez nas za szkodniki, ale zagraża wszystkim zwierzętom. Substancja ta rozkłada się bowiem w środowisku powoli, a przez lata i pokolenia kumuluje się w wielu organizmach, głównie stworzeń znajdujących się na szczycie piramidy pokarmowej. Nie zabija natychmiast. Wystarczy, że np. u ptaków drapieżnych bardzo zaburza gospodarkę wapniem.

Z tego powodu samice znosiły jaja o coraz cieńszych skorupkach i wysiadując, rozgniatały je swoim ciężarem. Dopiero w latach 80., po dekadzie od wprowadzenia zakazu stosowania DDT, liczba ptaków drapieżnych powoli zaczęła rosnąć. Dzięki temu, a także działalności Komitetu Ochrony Orłów, liczebność populacji bielika w Polsce w porównaniu z dramatycznym stanem z początków XX w. jest 25-krotnie wyższa. Są takie miejsca, jak Zalew Szczeciński czy Park Narodowy Ujście Warty, gdzie wystarczy chwilę poczekać, żeby dostrzec olbrzyma siedzącego na drzewie lub krążącego nad wodą. Dużo żyje ich na Pomorzu, Mazurach, w Lubuskiem. Gdy zima jest odpowiednio mroźna, krążą nad Wisłą, łapiąc ptaki wodne, czasami udaje im się schwytać rybę. W polowaniach nie przeszkadzają im ani samochody, które pędzą Wisłostradą, ani stukot pociągów na mostach. Mają w pobliżu wodę, pokarm i duże,
stare drzewa (głównie sosny) do budowania gniazd. Najlepszym tego przykładem są dwie pary bielików, które w ostatnich latach założyły gniazda w Puszczy Kampinoskiej, niemal na obrzeżach stolicy.
Liczebność ich populacji rośnie. – Na szczęście ochrona gatunku przyniosła dobre efekty – przyznaje Zdzisław Cenian, przewodniczący Komitetu Ochrony Orłów. W gorszej kondycji są inne ptaki szponiaste. Naszego najliczniejszego orła, orlika krzykliwego, jest 2 tys. par. Niby sporo, ale jego los jest zagrożony, bo nieustannie kurczy się powierzchnia otwartych terenów będących miejscem jego łowów. Natomiast orzeł przedni, którego mamy w Polsce ok. 35 par, od lat nie zwiększa liczebności i chyba nie uda mu się wrócić na niziny. Z rybołowem jest jeszcze gorzej – odnotowaliśmy nawet spadek jego populacji.

Ale zadowalające wyniki ochrony bielika nie oznaczają, że możemy go pozostawić samego sobie. Nawet jeśli w Polsce mieszka już 800 par, wciąż jest to niewielka część populacji sprzed XIX-wiecznych prześladowań. Bieliki bardzo powoli odrabiają straty, jakie zadał im człowiek. Niestety, wciąż wiele z nich ginie na liniach energetycznych. Poza tym, mimo ochrony prawnej i powszechnej sympatii, są w Polsce ludzie, którzy strzelają do tych ptaków. Tylko w latach 2002–2006 odnotowano 47 przypadków zabicia szponiastych z broni myśliwskiej (w tym 12 bielików). A to z pewnością nie są liczby oddające rzeczywistość. Trudno przecież odnaleźć postrzelonego ptaka, nawet tak dużego jak orzeł. Najwyraźniej majestatyczny lot i ogromna sylwetka tych wspaniałych stworzeń sprawiają, że stają się łatwym celem dla ludzi, którzy nie liczą się z prawem i przyrodą.

Gniazdujące ptaki czują się bezpieczne, jeśli mają spokój. W Polsce zapewnia im go ustawa zaproponowana przez Komitet Ochrony Orłów, która mówi, że w okresie lęgów nie wolno przebywać ani prowadzić żadnych prac w promieniu 500 m od gniazda. Poza tym okresem – w promieniu 200 m.

Podobnie jak inne duże ptaki szponiaste, bieliki składają dwa, trzy jaja. Po 38 dniach wykluwają się pisklęta. Trojaczki przeżywają rzadko – najmniejsze albo są zabijane przez rodzeństwo, albo po prostu nie mogą się dopchać do pokarmu. Jedno lub dwa młode opuszczają gniazdo po 10 tygodniach. Aż 80 proc. z nich ginie w pierwszym roku życia.

Pary bielików trzymają się razem wyjątkowo długo. W naturze ptaki żyją ponad 30 lat (w niewoli ponad 40), ale znane są związki będące razem przez 24 sezony lęgowe. Czy to oznaka specjalnej wierności? Chyba raczej dobrze funkcjonujący kontrakt zapewniający wychowanie młodych. Gdy jeden z partnerów ginie, drugi natychmiast znajduje sobie kolejnego. Para współpracuje przy wszystkich „pracach gospodarskich”, począwszy od budowy gniazda. Najpierw ptaki zbierają patyki i suche konary, które łamią, siadając na nich. Konstrukcję z gałęzi wyściełają trawą i trzciną. Co roku nadbudowują nową część, więc gniazda rosną w górę. Ornitolodzy zaobserwowali wysokie na 4 m, prawie 600-kilogramowe budowle, więc utrzymujące je drzewo musi być odpowiednio stare. Poza tym ptaki o tak ogromnej rozpiętości skrzydeł muszą mieć przestrzeń zapewniającą dobry dostęp do gniazda.

Okazuje się, że para może mieć nawet kilka gniazd, z których korzysta w różnych sezonach, i to niekoniecznie na drzewach. W Norwegii bieliki zakładają je na skałach, a z przekazów historycznych wiadomo, że niektóre budowały swoje domy na ziemi. Ważny jest też odpowiedni rewir łowiecki. Tu wiele zależy od zagęszczenia gatunku i dostępu do ofiar. Na wybrzeżu Norwegii może to być 6 km2. W Polsce, żeby zdobyć pożywienie, odlatują od gniazda na 4–6 km, a wtedy ich rewir pokrywa nawet 60–100 km2.

Gdy 20 lat temu klęcząc w śniegu, podziwiałem moje dwa pierwsze bieliki wzbijające się w niebo, czekała mnie jeszcze jedna niespodzianka. Nagle do bielików z zawrotną prędkością zaczął się zbliżać maleńki punkcik, który okazał się najzwyklejszą siwą wroną. Drapieżniki nie były wysoko, ale wrona wyglądała przy nich jak śmieszny drobiazg. I nagle ta kruszynka zaczęła podskubywać jednego z nich. Raz w grzbiet, raz w ogon. A ten nic, wielki i dostojny spokojnie szybował przed siebie, nie bacząc na owo dziobanie. Czar pierwszego spotkania z bielikami prysł. Jak to, królewskie ptaki pozwalają się tak zaczepiać zwykłej wronie? – myślałem.
Kolejne rozczarowanie zwyczajami bielika przyszło nieco później, gdy moja narzeczona Nuria Selva rozpoczęła badania nad padlinożernymi zwierzętami żyjącymi w Puszczy Białowieskiej. Zimą rzeki ścina lód, więc część bielików rusza w pobliże spustów ciepłej wody z elektrociepłowni lub kolektorów ścieków, gdzie woda nie zamarza i gdzie te drapieżniki mogą znaleźć potencjalny obiad – kaczki, tracze lub mewy. Cześć jednak robi coś zupełnie innego, co wystawiło mój zachwyt nad bielikami na naprawdę ciężką próbę. Te związane z wodą ptaki wędrują w poszukiwaniu padliny. Tam, gdzie myśliwi wyrzucają szczątki zwierząt albo gdzie ucztują drapieżniki, np. wilki lub rysie.

Puszcza Białowieska jest właśnie takim miejscem. Zimą można tu spotkać bieliki siedzące na drzewach albo patrolujące okolicę, choć w promieniu dziesiątek kilometrów nie ma otwartej, niepokrytej lodem wody. Ptaki bacznie nasłuchują odgłosu strzału albo wycia wilków i obserwują. (Kilka razy zdarzyło się, że moje wycie zamiast wilków przywabiło bieliki.) Ale tak naprawdę, jak wynika z badań Nurii, wypatrują one innego znaku. Czekają na głos kruków, najbystrzejszych obserwatorów w lesie, które momentalnie lokalizują wilczą watahę i z okolicznych drzew przyglądają się, jak wilki jedzą w najlepsze. Dla bielika widok krążących kruków to najpewniejszy znak, że jest padlina, którą warto się zainteresować. Potrafi je dostrzec z odległości kilkudziesięciu kilometrów. Wielokrotnie obserwowałem bieliki pożywiające się na padłych żubrach lub zabitych jeleniach. Zwykle lądują obok i niezgrabnie chybocząc się na boki, podchodzą do padliny. Zdarza się nawet, że kradną pokarm upolowany przez inne bieliki. Taki sposób zdobywania pożywienia zwie się kleptopasożytnictwem. Z kolei młodociane ptaki chętnie polują na ryby w spuszczonych stawach hodowlanych.

Zabawny i dziwny jest widok tych olbrzymów dających się krukom poniewierać, ciągnąć za skrzydła i za ogony. Ich nieporadnych prób obrony, skłaniających kruki do jeszcze śmielszych ataków. Później zauważyłem, że kruki nie czuły respektu tylko przed młodymi bielikami. Gdy obok nich lądował dorosły osobnik z białą głową i ogonem oraz z ogromnym żółtym dziobem, który jest atrybutem ptaków pięcioletnich, trzymały się na dystans. Co najwyżej pozwalały sobie na lot nad jego głową. Skąd ta różnica? Wszystko stało się jasne, gdy zobaczyłem dorosłe bieliki w lecie, w czasie polowania na ptaki wodne. Wtedy ich ociężałość znika. Ptak zamienia się w błyskawicę. A gdy urządzają łowy parami – to jest dopiero spektakl. Potrafią naganiać sobie zdobycz i chwytać ją w ułamku sekundy w wodzie lub tuż nad nią. Bielik umie w locie przewrócić się na plecy i zaatakować ofiarę ostrymi, 5-centymetrowymi szponami. Ewolucję tę często trenują podczas lotu godowego odbywanego pod koniec zimy.

Ich ślamazarność jest więc pozorna, podobnie jak przekonanie, że bielik to marny myśliwy. Dziennie potrafi zjeść do 2 kg pożywienia, choć zwykle wystarcza mu pół kilograma. Jego ofiarą padają ptaki wodne – kaczki, mewy oraz łyski. Te ostatnie w Polsce są podstawą jego menu. Najczęściej bielik nadlatuje nad łyskę, gdy ta oddali się od bezpiecznych trzcin. Na widok drapieżnika łyska nurkuje. Gdy się wynurza, bielik próbuje ją chwycić. Zwykle udaje mu się to po kilku podejściach, ale bywa, że łapie ją dopiero po kilkudziesięciu próbach albo nawet odlatuje z niczym. Bieliki polują też na wielkie ptaki, takie jak bociany czy łabędzie. I jest to nie lada sztuka – uderzenie skrzydła łabędzia może bowiem złamać rękę człowieka, a bocian posługuje się dziobem jak piką.

Jednak z badań wynika, że ważnym składnikiem diety bielika są też ryby, które chwyta pazurami. Przytrzymanie śliskiej ofiary ułatwia mu szorstka skóra wewnętrznej strony palców. Podobno zdarzało się, że bielik wczepiwszy się w grzbiet jakiegoś olbrzymiego szczupaka, był przezeń wciągany pod wodę. Starzy rybacy opowiadają sobie historie o rybach gigantach ciągnących za sobą szkielety bielików.

Warto dodać, że sposobu żywienia tych ptaków nie dałoby się ustalić wyłącznie podczas obserwacji ich łowów. Na szczęście naukowcy mają swoje metody. Zbierają np. resztki pokarmu z gniazd i analizują tzw. zrzutki, wyplute niestrawione części piór, łusek i kości sklejone w coś o kształcie i wielkości serdelka.

Ciekawy jest też aspekt heraldyczny: orzeł biały, czyli bielik, rozpościera skrzydła w naszym godle, choć sprawa wcale nie jest oczywista. Po pierwsze, żaden ornitolog nie powie o tym ptaku orzeł (Aquila), tylko Haliaeetus albicila. A to różne gatunki, choć laikowi mogą się wydawać podobne. W większości języków bielika nazywa się jednak orłem, zwykle orłem morskim. To przez jego związek z wodą – ptaki wodne i ryby są podstawą jego diety. Czy mówiąc orzeł bielik, popełniamy jakiś straszny błąd? Chyba nie. Naukowcy zapędzają się zbytnio w manii skracania nazw i przez to tracą kontakt ze zwykłym językiem – pisze dr Mizera w monografii Bielik. Zresztą, może się mylimy i w godle mamy orła przedniego, doskonałego myśliwego? Ptak na herbach z czasów Mieszka przypominał raczej kurczaka niż dumnego drapieżnika i trudno u niego rozpoznać cechy gatunkowe. Ale wyjątkowo masywny dziób, nieopierzone łapy i biały kolor przemawiają na korzyść bielika. A zatem ptak herbowy czy nie? Źle by się stało, gdyby następne pokolenie Polaków nie mogło się nad tym zastanawiać, podziwiając go na własne oczy.

Adam Wajrak, 2009

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama