Reklama

Jeziora, bagna i rzeki to niespełna 0,3 proc. słodkiej wody na Ziemi i mniej niż 0,01 proc. wody ogółem. A jednak żyje tu 126 tys. gatunków rozmaitych stworzeń: ślimaków, małży, krokodyli, żółwi, płazów i ryb. Połowa spośród opisanych dotychczas gatunków ryb to właśnie mieszkanki płynących i stojących wód słodkich, a od 18 lat co roku naukowcy odkrywają ponad 300 nowych. Dla wszystkich innych istot zbiorniki śródlądowe są źródłem wody niezbędnej do życia, a także miejscem, gdzie znajdują pożywienie i wychowują potomstwo.

Reklama

Fauna słodkowodna ubożeje jednak kilkakrotnie szybciej niż lądowa czy morska. Przez ostatnie 100 lat do 1996 r. wyginęło 91 gatunków ryb, a kolejnych 11 uznano za wymarłe w środowisku naturalnym. Z danych International Union for Conservation of Nature (IUCN) wynika, że spośród znanych dziś 3120 gatunków ryb wód słodkich (510 dopisano do listy tylko w ub. roku) aż 1147 jest zagrożonych wyginięciem. Zagładzie mogło też ulec 25 gatunków słodkowodnych jeżowców, gromady, która żyje na Ziemi od 300 mln lat. W USA blisko połowa spośród 573 gatunków uznanych za zagrożone lub bliskie wyginięcia to właśnie mieszkańcy wód słodkich. Z rzek płynących przez półsuche obszary Meksyku znikło 68 proc. endemicznych gatunków ryb. Drastycznie zmalała populacja jesiotra w Morzu Kaspijskim. Pod koniec lat 70. z tego akwenu rocznie pozyskiwano 22 tys. ton najbardziej cenionego w świecie kawioru. U progu XXI w. ilość ta spadła do zaledwie 1,1 tys. ton.

Dzieje się tak dlatego, że ekosystemy słodkowodne są najbliżej związane z działalnością człowieka. Co więcej, są to z reguły środowiska niewielkich rozmiarów, oddzielone od siebie barierami nie do pokonania dla większości ich mieszkańców. O ile wodne ptaki czy ssaki mogą w obliczu zagrożenia przenieść się do innych, bardziej im odpowiadających siedlisk, o tyle ryby, małże czy ślimaki wyemigrować nie zdołają. Jeśli nie przystosują się do zmian – giną.

Człowiek potrzebuje coraz więcej wody – nie tylko do picia i mycia, ale przede wszystkim do nawadniania pól czy produkcji przemysłowej. Szacuje się, że ludzkość zużywa obecnie ponad połowę dostępnych zasobów słodkiej wody. Nieprzemyślane nawadnianie upraw w rejonie Jeziora Aralskiego doprowadziło praktycznie do zniszczenia życia w tym ogromnym niegdyś zbiorniku (jego powierzchnia od lat 60. XX w. zmniejszyła się 10-krotnie). Wody płynące zatruwamy ściekami. W rzekach Azji średnie miano chorobotwórczych bakterii E. coli przekracza zalecenia WHO 50-krotnie. Około połowa z nich niesie zbyt dużo nawozów sztucznych i środków ochrony roślin. Poziom zamulenia tylko w ciągu ostatnich 30 lat XX w. wzrósł czterokrotnie.

Kolejny problem to tamy. Stawiamy je, gdzie się da, tworząc zagrożenie dla śródlądowych ekosystemów wodno-bagiennych. Rzeki całego świata przegrodziliśmy już ponad 45 tys. zapór, i to licząc tylko te wyższe niż 15 m lub zatrzymujące więcej niż 3 mln m3 wody. I wreszcie – nadmierne połowy. Łowimy w sposób nieprzemyślany i rabunkowy. Przenosimy gatunki z jednego zbiornika do innego, czasem nawet na inny kontynent. W Afryce wprowadzenie okonia nilowego (Lates niloticus) doprowadziło na skraj zagłady izolowane populacje pielęgnic z przebogatych w nie niegdyś jezior ryftowych, takich jak Niasa czy Wiktorii. Dziś ponad 50 gatunków pielęgnic zaniknęło, a pozostałe są tak nieliczne, że nie można ich nawet odłowić do hodowli. W Stanach Zjednoczonych większość zagrożonych obecnie wyginięciem słodkowodnych gatunków ryb jeszcze pół wieku temu bezwzględnie tępiono, gdyż „nie miały znaczenia gospodarczego”.

Takiej hekatomby dokonano np. w potoku Abrams Creek w amerykańskim stanie Tennessee. Niegdyś szczycił się 70 gatunkami ichtiofauny (dla porównania – w rzekach Kolumbii i Kolorado, które zbierają wody z ogromnych terenów zachodniej części Ameryki Północnej, żyją tylko 54 gatunki). W ramach przeprowadzonej w latach 50. XX w. – notabene przez władze tamtejszego parku narodowego (sic!) – akcji zarybiania strumienia pstrągami wytruto większość rodzimej drobnicy. Nie chciano, by konkurowała z pstrągiem o pokarm. Dzisiaj wszyscy pragną odtworzenia bogactwa owej rybnej menażerii, ale dla niektórych jej przedstawicieli może już być za późno.

Wzdłuż rzek i strumieni „od zawsze” skupia się przemysł i rolnictwo, lokalizowane są miasta i prędzej czy później odpady lądują w najbliższym potoku. Pod warunkiem oczywiście, że przedtem go całkiem nie osuszono. Na południowym wschodzie USA, który pod względem liczby słodkowodnych gatunków jest jednym z najbogatszych rejonów świata, tak jak i gdzie indziej przyroda musi konkurować o wodę z rozrastającą się ludzką populacją. Rzeki znikają pod taflami zbiorników zaporowych. Ścieki przemysłowe i spłukiwane z pól sztuczne nawozy odbierają wodzie tlen, doprowadzając na skraj zagłady wiele gatunków ryb, zanim zdążyliśmy je poznać. Z naszej strony Atlantyku rozrost ludzkich siedzib sprawił, że dziś ponad połowa spośród 252 endemicznych gatunków roślin i zwierząt w basenie Morza Śródziemnego jest zagrożona wyginięciem i jest to najwyższy wskaźnik z dotychczas przebadanych regionów świata. Siedem gatunków, w tym krewni naszego karpia: Alburnus akili z Turcji i Telestes ukliva z Chorwacji, na zawsze znikło już z tutejszych wód.

Dane opublikowane w najnowszym Handbook of European Freshwater Fishes wskazują, że w całej Europie 200 spośród 522 poznanych gatunków ryb słodkowodnych jest zagrożonych wyginięciem, a 12 zostało doszczętnie wytępionych. Nigdy już nie zobaczymy siei ostronosej (Coregonus oxyrinchus), żywych osobników nie widziano od lat 40. ubiegłego wieku. Gatunki sprowadzone przez rozwój cywilizacji na skraj zagłady to m.in.: węgorz europejski (Anguilla anguilla), karpiowaty gobio (Gobio delyamurei), należący do podrodziny siejowatych coregonus (Coregonus bavaricus) czy jesiotr (Acipenser sturio). Nadmierne połowy, zanieczyszczenie rzek, przerywanie szlaków wędrówek na tarło tamami oraz wprowadzanie do wód obcych pasożytów obniżających zdrowotność populacji sprawiły, że na początku naszego stulecia liczba młodych węgorzy przy europejskich brzegach spadła do ledwie 1–5 proc. tego, co obserwowano przed 1980 r. Podobnie rzecz się ma z jesiotrami, spotykanymi obecnie tylko w basenie Girondy-Garonny-Dordogne oraz w rzekach Gruzji. Siejowate z jeziora Ammersee w Niemczech od początku naszego stulecia widziano tylko trzykrotnie. Gobio to tylko jeden z wielu krymskich endemitów zagrożonych wyginięciem. Te niewielkie rybki można dziś znaleźć wyłącznie na zaledwie kilometrowym odcinku jednego ze strumieni przepływających przez Krym. Główne zagrożenie stanowi dla nich spadek przepływu wody w wyniku jej „zasysania” przez rolnictwo.

Ale globalny kryzys wodny dotyka nie tylko ryby. Zagrożonych wymarciem jest (według różnych szacunków) od 35 do ponad 60 proc. spośród ok. 150 gatunków słodkowodnych żółwi i 261 spośród 1989 znanych gatunków ważek, które są swoistym papierkiem lakmusowym stanu wód. Podobny los jest udziałem słodkowodnych krabów i raków. Choć to zwierzęta kosmopolityczne i mało wybredne pod względem jadłospisu, bardzo źle reagują na pogorszenie jakości wody. Spadek liczby mieszkańców rzek i jezior oznacza kurczenie się zasobów pokarmowych dla co najmniej równie licznej grupy zwierząt związanych z wodą. Znikają wodne ptaki, np. tracz brazylijski (Mergus octosetaceus) – mieszkaniec płytkich, wartkich rzek wschodniej części Ameryki Południowej czy perkoz Taczanowskiego (Podiceps taczanowskii), znany tylko z jednego jeziora w Peru, gdzie obecnie żyje nie więcej niż 200 osobników.

Wzrost ludzkiej populacji najbardziej widoczny jest w Azji. Słodkowodne żółwie uznawane są tam za delikates i lekarstwo i masowo odławiane. Zagrożonych jest 100 proc. (czyli 8) gatunków azjatyckich krokodyli, w tym aligatory chińskie (Alligator sinensis), których już tylko nieco ponad 100 uchowało się w prowincji Anhui. Nie inaczej rzecz się ma ze ślimakami. Wszystkie siedem gatunków tych mięczaków odkrytych niedawno w jeziorze Dian Chi w prowincji Junnan zagrożonych jest wyginięciem, podobnie jak 12 z 13 tamtejszych gatunków ryb. Z Mekongu nieomal znikły osiągające do 300 kg pangazy (Pangasianodon gigas). W 2003 r. objęto je programem ochrony delty Mekongu. Nie wiadomo jednak, czy uda się zachować te ryby w ich naturalnym środowisku. Ofiarą gospodarczego rozwoju wywołującego zanieczyszczenie środowiska padł chiński delfin rzeczny (Lipotes vexillifer) zwany baiji. Jeszcze w latach 50. XX w. w rzece żyło ok. 6 tys. sztuk tych wodnych ssaków. Od 2007 r. w Jangcy nie spotkano już ani jednego baiji.

Utrzymanie i przywracanie naturalnych ekosystemów wód śródlądowych okazuje się nie tylko ekologiczne, ale i ekonomicznie opłacalne. Obliczono np., że 1000 m3 wody krążącej w tropikalnym bagnie przynosi zyski z działalności rolniczej, pozyskiwania drewna na opał i rybołówstwa na poziomie 32 dol. Użycie tej samej ilości wody do nawadniania pola w tym samym regionie pozwala uzyskać zboże o wartości... 15 centów. Gdy analogiczną kalkulację przeprowadzono dla czterech tam postawionych na rzece Snake w USA, okazało się, że zburzenie zapór, restauracja koryta i reintrodukcja łososia zaoszczędzą podatnikom ponad 86 mln dol. rocznie. Podobnie było z istniejącą od ponad 160 lat tamą Edwardsa na rzece Kennebec. Już w następnym roku po jej likwidacji w górę rzeki powróciły łososie szlachetne (Salmo salar) i kuzynki śledzi – alozy tęczowe (Alosa pseudoharengus). Poprawa jakości wody zwiększyła rzeczną bioróżnorodność i walory turystyczne. – Słodkowodne stworzenia długo były zaniedbywane – mówi Jean-Christophe Vie, wicedyrektor programu badania gatunków w IUCN. – Tym ważniejsze są wysiłki na rzecz opisania stanu obecnego, a jeszcze bardziej – spożytkowania uzyskanych informacji do stworzenia lepszego systemu gospodarowania zasobami słodkiej wody – dodaje. Trzeba się spieszyć, by działania na rzecz zachowania poszczególnych gatunków nie okazały się spóźnione. W Europie na odbudowanie populacji węgorza będziemy musieli czekać jeszcze bardzo długo. Zwłaszcza biorąc pod uwagę, że ryby te rozmnażają się tylko raz w życiu, średnio w wieku 20 lat.

Reklama

Małgorzata T. Załoga, 2010

Reklama
Reklama
Reklama