Dlaczego giną tygrysy?
Przez ostatnie dziesięć lat byliśmy przekonani, że w Malezji żyje 500 tygrysów. Okazuje się, że mamy ich dwa razy mniej – mówi Mark Rayan Darmaraj, ekspert fundacji WWF.
Dr Mark Rayan Darmaraj szefuje programowi ochrony tygrysów World Wide Fund for Nature. Spotkaliśmy się z nim, gdy kilka tygodni temu odwiedził Warszawę. Rozmawialiśmy o tygrysie malajskim – zagrożonym wyginięciem podgatunku tygrysa.
Jak ma się tygrys malajski do innych podgatunków?
Mark Rayan Darmaraj: Choć morfologicznie niewiele różni się od tygrysa indochińskiego, genetycznie jest to inne zwierzę. Dziś na wolności żyje tylko pięć z dziewięciu podgatunków tygrysa [bengalski, indochiński, sumatrzański, syberyjski i malajski – przyp. ar]. Tygrysa południowochińskiego uznaje się za wymarłego, bo mamy go tylko w niewoli. Malajski jeszcze żyje na wolności, wciąż jest szczytowym drapieżnikiem dżungli. Jest mniejszy niż inne podgatunki, nie licząc sumatrzańskiego – dorosłe osobniki ważą od 100 do 120 kg.
A ile go zostało?
Szacujemy, że na półwyspie Malajskim żyje dziś między 250 a 340 tygrysów. To wynik osobnych badań siedmiu subpopulacji. Na ogólnonarodowe liczenie wciąż czekamy. Przez ostatnie dziesięć lat byliśmy przekonani, że tych tygrysów jest 500 – okazuje się, że mamy ich dwa razy mniej. Jeśli więc nie zrobimy nic dla ich ochrony, jeśli nie ruszymy z kopyta, wkrótce stracimy je wszystkie.
Tygrys malajski jest tak nieliczny, że ja, naukowiec zawodowo się nimi zajmujący, dzikiego tygrysa tylko raz i to w sidłach. Innych dzikich kotów widziałem za to mnóstwo. Na szczęście mamy fotopułapki, one mówią nam o tygrysach niemal wszystko, co potrzebujemy wiedzieć.
Dobrodziejstwem Malezji jest długi, właściwie nieprzerwany pas lasu, który obrasta tzw. główne pasmo górskie, kręgosłup Półwyspu Malajskiego. Jako że są to tereny górskie, last ten pozostaje w dużej mierze nietknięty. Ta ciągłość pomaga w utrzymaniu kontaktów pomiędzy różnymi subpopulacjami tygrysa, tymi żyjącymi na północy i na wschodzie, w Parku Narodowym Taman Negara. Utrzymanie tej ciągłości jest dla nas wyzwaniem i szansą na uratowanie podgatunku. (Czytaj też: 29 lipca to Międzynarodowy Dzień Tygrysa)
Przez ostatnie sto lat tygrysy wyginęły na ponad 90 proc. dawnego zasięgu występowania. Kiedy zaczął się ten spadek populacji?
Tak – w latach 50. XX wieku na świecie żyło 100 tysięcy tygrysów. Początek tego spadku związany jest z likwidacją ich siedlisk. Podobnie w Malezji – w latach 50. mieliśmy tych tygrysów trzy tysiące. Z kolei w latach 90. – już tylko 500. Ta liczba wciąż maleje, tym razem jednak nie chodzi wyłącznie o utratę siedlisk. Tygrysy giną przez kłusowników, którzy polują zarówno na nie, jak i na ich pożywienie: sambara, gaura, mundżaka czy dziką świnię.
Dlaczego kłusownicy wzięli na cel tygrysy?
Bo zapotrzebowanie na nie zgłasza tzw. tradycyjna medycyna chińska. Jej medykamenty pozyskuje się ze sproszkowanych kości, mięsa, a nawet wąsów tygrysów. I tylko nikt nigdy nie udowodnił, że mają one jakiekolwiek działanie. To wszystko mit. Ale tak naprawdę wiele osób skupia się wyłącznie na tygrysach, zapominając, że jeśli nie będą miały one co jeść, populacja nie urośnie. Dlatego bardzo groźne jest też kłusownictwo ukierunkowane na pożywienie tygrysów.
To wszystko współgrające czynniki, często trudne do rozdzielenia. Jednak możemy z dużą pewnością powiedzieć, że dziś kłusownictwo odgrywa większą rolę niż utrata siedlisk. Między innymi dlatego, że kłusownicy nie muszą polegać na oficjalnych danych. Oni wiedzą swoje. Wystarczy, że pojadą w dzicz i porozmawiają z tubylcami. Małym nakładem sił są w stanie wytropić tygrysy zanim w świat pójdzie informacja o danej populacji.
A zdarzają się przypadki odwrotne – że to tygrys zabija człowieka?
Oczywiście, choć moim zdaniem są nieliczne. Przez ostatnie 20 lat w Malezji zginęło w ten sposób raptem kilka osób. W Indiach tygrysy zabijają setki, jeśli nie tysiące ludzi. Ale nawet tam tygrysy musiały się dopiero nauczyć atakowania ludzi. To dla nich niespotykane zachowanie, bierze się zwykle z niedostatku zwierzyny łownej.
W Malezji te ataki mają zwykle miejsce na niewielkich plantacjach kauczuku, które przylegają do lasu. Plantacje wielkopowierzchniowe radzą sobie z tym problemem, planując strefy buforowe. A pod te niewielkie często przychodzą dzikie świnie czy jeleniowate, a za nimi tygrysy. I gdy są chore lub zmęczone, mogą zaatakować człowieka zamiast zwierzęcia. Trzeba to podkreślić – atakują go tylko wtedy, gdy z jakichś powodów tracą umiejętność normalnego polowania. Ich instynkt drapieżnika dotyczy wyłącznie zwierząt czworonożnych! Ale tak, ten konflikt na linii tygrys – człowiek ma czasem miejsce.
Jak więc mówicie ludziom o konieczności ochrony zwierzęcia, które przy odpowiedniej sposobności mogłoby ich zabić?
W miejscach, gdzie pracowałem i gdzie ten konlikt się pojawiał – ginęło bydło lub ludzie – zaskakujące było to, z jakim spokojem przyjmowano te ataki. Ludzie po prostu nauczyli się żyć z dziką przyrodą. Wiedzą, że takie rzeczy się zdarzają. Tolerancja dla tych zwierząt jest więc stosunkowo wysoka. Oczywiście bardzo trudno pogodzić się ze stratą, jednak nie mają wyjścia i żyją dalej. To bardzo biedni ludzie, a ich mentalność jest bardzo odmienna od tej w miastach. Co nie zmienia faktu, że bardzo istotnym jest, by szybko dostawali odszkodowanie za poniesione straty.
A jak powinniśmy patrzeć na tygrysy z perspektywy Europy? To dla nas przecież bardzo odległy problem.
Na sprawy ochrony przyrody nie można patrzeć wyrywkowo, w izolacji. Trzeba je rozpatrywać całościowo. Tygrysy nie należą do danego narodu, są skarbem całego świata, naturalnym dziedzictwem wszystkich ludzi. Są też wszystkich ludzi odpowiedzialnością – nie tylko tych, którzy żyją w ich sąsiedztwie. Wy w Europie też przecież chcecie mieć świadomość, że gdzieś tam na wolności wciąż żyją tygrysy.
– rozmawiał Adam Robiński