Reklama

Paleolityczne malowidła zwierząt w Jaskini Chauveta w południowej Francji dowodzą, że 30 tys. lat temu lwy zamieszkiwały Europę. Istnieją też doniesienia, że na terytoriach dzisiejszych Syrii, Turcji, Iraku i Iranu występowały jeszcze w XIX, a nawet w początkach XX w. W ciągu długich dziejów wycofywania się gatunku tylko Afryka pozostawała niezmiennie jego matecznikiem.

Reklama

Ale i to się zmieniło. Z nowych badań wynika, że lwy znikły na 80 proc. powierzchni swego afrykańskiego zasięgu. Nikt nie wie, ile ich jest dziś w Afryce, bo dziko żyjące koty trudno policzyć. Jako prawdopodobną wymienia się liczbę 35 tys. Specjaliści są zgodni co do jednego: w ostatnich dekadach liczebność gatunku zmniejszyła się radykalnie. Przyczyn jest wiele – fragmentacja siedlisk, kłusownictwo, omyłkowe chwytanie się lwów we wnyki, wypieranie populacji dzikich zwierząt, na które koty polują, choroby, zabijanie lwów (w tym trucie) przez rolników, rytualne łowy (tradycyjny obrzęd inicjacyjny Masajów) oraz polowania dewizowe. Wyniki najnowszych badań naukowców z różnych instytucji pokazują, że lwy żyją dziś w 67 różnych obszarach (zob. mapę na s. 86–87). Największe i najmniej zagrożone z tych miejsc zasługują na nazwę mateczników. Natomiast najmniejsze obszary, na których żyją niewielkie, izolowane populacje, są na dłuższą metę skazane na zagładę. Innymi słowy środowisko lwów afrykańskich to archipelag wyspowych ostoi, z których duża część ma nikłe szanse przetrwania. Jak tej tendencji zaradzić, jak wstrzymać wykonanie wyroku?

Niektórzy specjaliści są zdania, że należy skupić wysiłki na największych matecznikach, takich jak ekosystem Serengeti (rozciągający się po obu stronach granicy kenijsko-tanzańskiej), ekosystem Sealous (południowo-wschodnia Tanzania), Ruaha-Rungwa (zachodnia Tanzania), Okawango-Hwange (Botswana i Zimbabwe), transgraniczny obszar chroniony Greater Limpopo na styku terytoriów Mozambiku, Zimbabwe i RPA, do którego należy też Park Krugera. W tych pięciu ekosystemach żyje połowa wszystkich lwów Afryki, a w każdym z nich populacja lwów jest genetycznie zróżnicowana i żywotna. Craig Packer zaproponował radykalną metodę wzmocnienia ochrony w tych matecznikach: ogrodzić je płotem, przynajmniej w niektórych miejscach. Jego zdaniem postawienie ogrodzenia z siatki i zatrudnienie ludzi do patrolowania i konserwacji płotu byłoby najlepszym sposobem wykorzystania pieniędzy na ochronę lwów, bo ograniczyłoby wkraczanie na tereny chronione hodowców bydła i ich trzód, a także kłusowników. Działałoby też w drugą stronę, bo nie pozwalałoby lwom na zapuszczanie się na pastwiska i obszary zaludnione.

Inni eksperci stanowczo sprzeciwiają się takiemu rozwiązaniu. Pomysł ze stawianiem płotów jest sprzeczny z panującymi od 30 lat poglądami na ochronę gatunków, które podkreślają wagę utrzymywania połączeń między rozczłonkowanymi siedliskami i populacjami zwierząt. Packer zna te poglądy, więc nawet on nie postuluje przegradzania żadnego ważnego korytarza łączącego siedliska czy szlaku wędrówek zwierząt. Ale weźmy pod uwagę taki przykład, jak sytuacja na zachodnim skraju ekosystemu Serengeti, gdzie rezerwat łowiecki Maswa graniczy z terenami rolniczymi plemienia Sukuma. Z lotu ptaka widać granicę obszarów chronionych jako wyraźną linię podkreśloną czerwoną gliniastą drogą. Na wschód od niej leżą zielone wzgórza pokryte lasami akacjowymi i bujną sawanną, bo Maswa to właściwie dalszy ciąg Parku Narodowego Serengeti. Na zachód od drogi, na terenach zamieszkanych przez Sukuma, widzi się ciągnącą się kilometrami mozaikę pól bawełny i zbóż, zaprzęgi wołów ciągnących pługi przez pylistą glebę, zalane pola ryżowe, stłoczone stada krów w zagrodach. Postawiony wzdłuż takiej granicy płot, zdaniem Packera, nie zaszkodziłby wcale, a wiele poprawił. Przypadek jest szczególny, ale wystarczający do rozpętania ożywionej dyskusji.

Inna kontrowersja to polowania dewizowe. Czy prowadzą one do spadku liczebności populacji wskutek nieodpowiedzialnego odstrzału? Czy też pozwalają zarabiać na lwach, dostarczając pieniędzy gospodarce, zarówno w skali lokalnej, jak i krajowej, i dając zachętę do ochrony terenów i nierabunkowego korzystania ze środowiska? Odpowiedź brzmi: to zależy. Od miejsca, od tego, czy strzela się do starych samców, czy do młodych, od uczciwości zarówno organizatorów polowań, jak i władz odpowiedzialnych za ochronę przyrody. Z pewnością dochodzi do nadużyć: są kraje, gdzie koncesje na polowania wydaje się za łapówki, gdzie wydaje się tych koncesji zbyt wiele, takie gdzie niewiele pieniędzy dociera do lokalnych społeczności, które przecież ponoszą główny koszt życia wśród lwów. Ale na przykład w rezerwacie łowieckim Maswa – gdzie polowania są skrupulatnie kontrolowane we współpracy z fundacją Friedkina, organizacją dobroczynną wspierającą ochronę przyrody – wprowadzenie zakazu polowań byłoby nonsensem. Inne kontrowersje wywołuje stosowana szeroko w RPA praktyka polowań na lwy rozmnażane w niewoli, wypuszczane następnie do ogrodzonych lasów prywatnych. W RPA w ubiegłym roku działały 174 ośrodki hodowli lwów, w których przebywało łącznie ponad 3,5 tys. tych zwierząt. Zwolennicy tych instytucji podkreślają, że branża ma korzystny wpływ na ochronę lwów, bo zaspokaja popyt na polowania dla trofeów, zmniejszając presję myśliwych na populacje naturalne, a ponadto podtrzymuje różnorodność genetyczną gatunku, co może mieć wielkie znaczenie w przyszłości. Inni zwracają uwagę, że takie ośrodki zmniejszają fundusze na ochronę przyrody np. w Tanzanii, bo pozwalają za mniejsze pieniądze umieścić głowę lwa nad kominkiem. Podsumowując: ochrona lwów to przedsięwzięcie skomplikowane i pełne współzależności, które wymaga współpracy nie tyle transgranicznej, ile wręcz światowej, a także multidyscyplinarnej.

Ochrona przyrody zaczyna się na poziomie lokalnym, wśród ludzi, dla których groźne lwy to nie wyidealizowane marzenie, ale codzienna rzeczywistość. Do takich ludzi należy grupa Masajów zamieszkująca obszary przy granicy Parku Narodowego Amboseli na krzaczastych równinach południowej Kenii. Od 2007 r. program o nazwie „Strażnicy lwów” zatrudnia wojowników masajskich – młodych mężczyzn, dla których rytualne zabicie lwa zwane olamayio było tradycyjnym obowiązkiem w ramach obrzędu inicjacji – by zamiast lwy zabijać, stali się ich obrońcami. Mężczyźni ci otrzymują przeszkolenie w obsłudze urządzeń telemetrycznych i nawigacji GPS i za wynagrodzeniem codziennie śledzą lwy, zapobiegając ich atakom na bydło.

Ostatnio spędziłem dzień z jednym z nich, imieniem Kamunu. Nosił naszyjnik z paciorków i kolczyki, a owinięty był w czerwoną szatę shuka; u pasa dyndały mu masajski sztylet i telefon komórkowy. Opowiedział mi, że w sumie zabił pięć lwów, wszystkie w ramach obrzędu olamayio, ale już nie będzie tego robił. Przekonał się, że lew żywy jest cenniejszy od martwego – przynosi pieniądze z turystów i z zarobków strażnika lwów. Odbyliśmy długą wycieczkę przez zarośla akacjowe i wyschnięte koryta rzek; Kamunu podążał tropem lwa, a ja za nim. Przewędrowaliśmy tak jakieś 25 km. Rano tropiliśmy pojedynczego samca; Kamunu rozpoznał go jako jednego z tych, co sprawiają kłopoty. Gdy spotkaliśmy długi rząd krów z dzwonkami zmierzający do wodopoju pod opieką kilku chłopców masajskich, Kamunu ostrzegł ich przed lwem. Koło południa natknęliśmy się na inny świeży trop. To była lwica z dwójką młodych. Zauważyliśmy wygniecione przez nią w trawie legowisko pod krzakiem. Podążaliśmy zygzakiem po jej śladach, aż weszliśmy w zagajnik kolczastych balsamowców. Zarośla gęstniały, Kamunu zachowywał się bardzo cicho. Zatrzymaliśmy się. Widziałem tylko zieleń i pylistą glebę.

– Są bardzo blisko – wyjaśnił mi. – To dobre miejsce.

W okolicy nie ma zwierząt hodowlanych. Nie będziemy podchodzić bliżej, żeby ich nie niepokoić.

– Nie, nie niepokójmy ich – zgodziłem się skwapliwie.

– Myślę, że tu są bezpieczne – wyjaśnił.

Nie o wszystkich afrykańskich lwach da się to powiedzieć, ale dobrze, że przynajmniej o niektórych.

Reklama

David Quammen, 2013

Reklama
Reklama
Reklama