Reklama

Teraz uczy tej sztuki innych. Warszawiak od pokoleń, przeniósł się na północne Kaszuby, żeby być bliżej głównych ptasich szlaków wędrówkowych na wybrzeżu Bałtyku, ale też niedaleko wspaniałych dębowo-bukowych drzewostanów Puszczy Wierzchucińskiej.

Reklama

Jak to się stało, że pan, leśnik, zajął się obrączkowaniem ptaków?

Cóż, mój dziadek, z którym byłem silnie związany, studiował leśnictwo przed wojną, ale studiów nie ukończył. Chyba bardzo tego żałował i chciał, żebym kontynuował jego niezrealizowaną pasję. Oczywiście, nigdy tego nie powiedział, ale tak kierował moimi zainteresowaniami, że sam nie wiem, kiedy postanowiłem zostać leśnikiem. Tylko że mnie od początku interesował las jako złożone środowisko, dom dla wielu gatunków roślin i zwierząt, a nie jako magazyn kubików, czyli metrów sześciennych, drewna. I już wtedy wiedziałem, że będę badać ptaki. Konkretnie – sikory: bogatki, modraszki, sosnówki. Są liczne lub bardzo liczne, a więc łatwo zebrać dużą liczbę obserwacji czy pomiarów. Szybko się mnożą, bo w sezonie mogą wyprowadzić nawet 20 młodych, które przystępują do lęgów już w następnym roku. To pozwala podglądać, jak zmieniają się pod wpływem zmian środowiska. Naprawdę obserwować ewolucję w działaniu. Można badać różnice między poszczególnymi gatunkami sikorek i szukać ich przyczyn. Dlaczego dla modraszki lepsze jest to, a dla bogatki co innego? Dlaczego jedne robią to, a drugie tamto? Właśnie na potrzeby tamtych magisterskich badań nauczyłem się obrączkowania.

Trudno było?

Praca, można rzec, pionierska (śmiech). Nie dlatego, że nie było wypracowanych metod, ale ja oczywiście robiłem wszystko sam od początku. Kupiłem sieci prosto z Japonii – bo przeczytałem, że naukowe chwytanie ptaków naśladuje stare japońskie metody kłusownicze. Razem z kolegą ze studiów, Mietkiem Kurowskim, rozstawialiśmy je w pobliskim lesie i w ten sposób rozpoczęła się zabawa, która trwa do dziś. Rzecz jasna tam wówczas łapały się głównie sikory i tak już zostało (śmiech). W jakiejś książce przeczytałem, jak mniej więcej mierzy się ptaki, ale opis nie był zbyt dokładny. Resztę musiałem sam wykoncypować. Dlatego wciąż mam „nieortodoksyjny” chwyt przy niektórych pomiarach. W późniejszych latach, kiedy ornitologia stała się już moim pełnoetatowym zajęciem, nie potrafiłem zmienić tego sposobu trzymania ptaków.

Mówi pan tak, jakby samo trzymanie ptaków było jakąś specjalną dziedziną wiedzy...

Można powiedzieć, że tak jest. Istnieje kilka rodzajów chwytów, a każdy ma swoje modyfikacje. Wiadomo, że inaczej będzie się trzymać sowę, która bez trudu przebija szponem rękę na wylot, ale dziób ma niegroźny, a inaczej niewielkiego grubodzioba, który ma tylko małe pazurki, ale dziobem może przeciąć palec do kości. Większość małych ptaków, którymi się zajmuję, nie jest oczywiście groźna dla człowieka, ale człowiek jest groźny dla nich. W takim przypadku są dwie podstawowe szkoły trzymania ptaków – angielska i polska. Nie żartuję, to są naprawdę dwie zupełnie inne metody i w ich konsekwencji zupełnie inne procedury obrączkowania ptaka. Angielska metoda jest starsza i obecnie bardziej rozpowszechniona, ale polska jest o wiele lepsza i w coraz większej liczbie krajów się ją stosuje. Nigdy nie słyszałem, żeby ktoś, kto raz stosował polską metodę, potem przeszedł na angielską.

Nie bardzo rozumiem, na czym może polegać wyższość jednej metody trzymania ptaka nad inną. To chyba trochę tak jak ze świętami Bożego Narodzenia i Wielkanocy?

Ależ nie! To są realne różnice! Chodzi o dwie rzeczy. Musimy trzymać ptaka tak, żeby móc go obejrzeć ze wszystkich stron, bez problemu rozłożyć mu skrzydło, zajrzeć do dzioba, zmierzyć różnicę w długości lotek i tak dalej. Jednocześnie chwyt musi być delikatny i pewny – żeby ptak nie trzepotał się w dłoni, bo mógłby sobie coś zrobić, a my przecież nie chcemy go zranić, tylko oznakować i opisać. Otóż polski chwyt lepiej spełnia oba te warunki. Jest całkowicie bezpieczny dla ptaka, a jednocześnie umożliwia łatwe manipulowanie nim. To się przekłada na szybkość obrączkowania i mierzenia. Ktoś, kto ma wprawę w angielskiej metodzie, może w ciągu dnia zaobrączkować i w pełni pomierzyć kilkadziesiąt, no, może 150 ptaków. Polscy ornitolodzy obrączkują i mierzą w ciągu dnia nawet 1000! Czasami spotykam się z zarzutem, że nasze dane są niewiarygodne, bo nie da się zmierzyć takiej liczby ptaków. Wtedy mówię: przyjedź do nas, to się przekonasz, czy się nie da!



To wszystko brzmi bardzo skomplikowanie! Aż się boję zapytać, na czym polega cały proces obrączkowania.

Przygotowana przeze mnie „instrukcja pracy stacji obrączkowania” ma 60 stron, a to są tylko komentarze dla osób, które zdały bardzo trudny, trwający kilka dni egzamin, żeby uzyskać licencję na obrączkowanie ptaków. Wcześniej musiały przyswoić kilkaset stron różnych podręczników. Ale proszę się nie bać (śmiech), mogę o tym opowiedzieć także w kilku zdaniach. Na początek ptaka trzeba wyplątać z siatki i w specjalnym przewiewnym woreczku przynieść do stanowiska obrączkowania. Samo obrączkowanie zaczyna się od wyjęcia ptaka ręką z woreczka – oczywiście już w woreczku stosujemy „chwyt polski”, żeby ptakowi nie zrobić krzywdy. Gdy już – dosłownie – mamy go w garści, patrzymy, kto zacz. Nawet określenie gatunku nie zawsze jest łatwe, bo ptaki, zwłaszcza małe, bywają zdumiewająco podobne. Potem sprawdzamy, czy to samiec, czy samiczka, czy jest młody (z tegorocznego lęgu), czy już starszy, doświadczony. Przepis, jak to robić, jest dla każdego gatunku inny, więc nawet doświadczony ornitolog nie wie wszystkiego i często musi posługiwać się specjalistycznymi książkami. To nawet zabawnie wygląda – kilka namiotów w lesie, a pośrodku siedzi gość z ptakiem w ręku i wertuje małą bibliotekę. Potem mierzy się długość skrzydła, ogona i poszczególnych piór w skrzydle; czasami potrzebne są też inne pomiary. Dmuchamy także w piórka na brzuchu, żeby ustalić, w jakiej jest kondycji, czyli ile zgromadził tłuszczu. Żółty kolor pod przezroczystą skórą to dobry znak – ptak miał dobre warunki, sinawy lub niebieskawoczerwony kiepsko wróży – widocznie ostatnio nie było co do dzioba włożyć. To szczególnie istotne w przypadku ptaków, które migrują daleko. Jeśli nie zgromadzą na przelot wystarczająco dużo tłuszczu, mogą nie dotrzeć do celu. Łatwiej padają ofiarą burz albo może im po prostu zabraknąć paliwa na środku Sahary. Bo tłuszczu używają jako paliwa. No i najważniejsze – trzeba ptakowi założyć na nogę metalową obrączkę z wybitymi napisami i numerami.

Co jest właściwie wybite na obrączce? Czy to się zmienia, czy każda obrączka jest taka sama?

Przede wszystkim jest tam niepowtarzalny numer, który pozwala zidentyfikować każdego konkretnego ptaka. Numer ten – jak rejestracyjny w samochodach – składa się z liter i cyfr. Na początku jest litera oznaczająca wielkość obrączki – w Polsce najmniejsze obrączki oznaczone są literą „L” (zakładane np. na mysikróliki), największe „A” (na łabędzie i puchacze). Poza tym na obrączce jest mniej lub bardziej skrócony adres krajowej centrali obrączkowania i nazwa kraju, z którego obrączka pochodzi. Jeśli znajdziemy obrączkę, informację na ten temat można wysłać, używając najkrótszej formy adresu: St. Ornitologiczna, Gdańsk. Jest specjalna umowa z pocztą, która wie, gdzie takie przesyłki kierować. My, badacze ptasich wędrówek, staramy się tak udoskonalać nasze znaczniki, żeby jak najmniej ptakom przeszkadzały. Obrączka nie może być za luźna ani za ciasna, za cienka ani za ciężka. W przypadku ptaków wodnych powinna być też z materiału nieulegającego korozji i odpornego na ścieranie.

Po co ptakom w ogóle obrączki?

Można by powiedzieć, że po nic. Przecież to tylko dodatkowe obciążenie, które trzeba nosić na łapie albo na szyi. Ale dzięki tym obrączkom my, ludzie, możemy poznać ptasie zwyczaje: dowiedzieć się, gdzie bytują w danym okresie, skąd i dokąd wędrują, a także gdzie i w jakich okolicznościach giną, bo dostajemy też obrączki „bez ptaka”. Kiedyś przyszła wiadomość o znalezieniu obrączki z adnotacją: miejsce znalezienia – pasztet. Jakiś Francuz pewnie złamał sobie ząb na naszej obrączce. Niestety, w regionie śródziemnomorskim ciągle poluje się na dzikie ptaki – rocznie ginie ich w ten sposób miliony. Na wędrujące ptaki czyhają też dziesiątki innych niebezpieczeństw. Wiedząc więcej, możemy lepiej je chronić, a przynajmniej nie utrudniać im życia, np. dezorganizując przeloty. Na terenie północnej Polski leży swoisty węzeł komunikacyjny, gdzie krzyżują się dwie najważniejsze trasy przelotowe skrzydlatych podróżników: ze Szwecji na Bałkany i dalej przez Bliski Wschód do Kenii albo Tanzanii oraz z północnej Rosji i krajów bałtyckich do Hiszpanii i dalej do Afryki Zachodniej. Dlatego ciąży na nas szczególna odpowiedzialność za „bezpieczeństwo przelotu” przez nasz kraj. Z niepokojem obserwuję chaotyczny rozwój elektrowni wiatrowych w Polsce. Pojedyncze wiatraki czy nawet farmy kilkunastu wiatraków nie szkodzą ptakom, ponieważ te potrafią na ogół je wyminąć. Trzeba tylko wiedzieć, gdzie umieścić taką inwestycję, żeby nie stanowiła większego zagrożenia. Ale w Polsce, szczególnie północnej, planuje się postawienie tysięcy turbin. Inwestorzy dosłownie biją się o każdy wolny skrawek pola, planują stawiać wiatraki na platformach na Bałtyku. Za kilka lat ptaki nie będą już mogły bezpiecznie wędrować i odpoczywać w tym regionie. Nie ominą tak ogromnego obszaru pokrytego wiatrakami.

To co robić? Wiatraki stawiamy, żeby uniknąć ocieplenia klimatu, a przecież ono stanowi też poważne zagrożenie dla ptaków!

To prawda. Ptaki wędrowne szczególnie cierpią na skutek zmian klimatycznych, bo muszą zmieniać przebieg i długość tras przemieszczeń, a to nie jest takie łatwe w krótkim czasie. Ale wiatraki też niczego nie rozwiązują. Tak czy owak, zawsze będą tylko dodatkowym źródłem energii. Jedynym realnym rozwiązaniem jest budowa elektrowni jądrowych. Proszę pamiętać, że mówi to człowiek, który mieszka w pobliżu miejsca, gdzie planowana jest pierwsza taka elektrownia. Ja się na to godzę, bo wiem, że po prostu nie ma innego wyjścia. „Ekolodzy” protestujący przeciw elektrowniom jądrowym to osoby niemające pojęcia o prawdziwych potrzebach przyrody.


A skąd miłość do sikorek?

Cóż, ja uprawiam naukę dla przyjemności, a więc nie bez znaczenia jest dla mnie, żeby mój obiekt badań mnie fascynował, żeby mnie zaciekawiał, żeby budził mój szacunek. I właśnie tak jest z sikorami. Są piękne, mądre i mają mężne serca. No, ale oczywiście są też ciekawe z „naukowego punktu widzenia”.

Co w nich takiego ciekawego?

Przede wszystkim sikory należą do tzw. migrantów częściowych, czyli takich, wśród których w obrębie jednego gatunku część osobników migruje, a część pozostaje przez cały rok w jednym miejscu. Nawet rodzeństwo z tego samego gniazda może zachowywać się zupełnie inaczej – jedno poleci zimować do Holandii, ponad 1000 km od miejsca narodzin, a drugie przezimuje o rzut beretem od gniazda, w którym się wykluło. To każe zadać sobie pytanie, dlaczego jeden osobnik wędruje, a drugi nie, dlaczego ten sam ptak w jednym roku wędruje, a w drugim nie. No i oczywiście stanowi niewyczerpaną bazę do snucia hipotez, po co w ogóle niektóre ptaki wędrują, a inne wolą zostać i doskonale dają sobie radę nawet w najgorsze zimy. Dlatego sikory od dawna są gatunkami, które wielu badaczy „bierze na warsztat”, żeby odpowiadać na ogólne pytania dotyczące zachowań ptaków, w tym ich wędrówek.

Co do urody, to faktycznie jedne z naszych najbardziej kolorowych i gustownych ptaków, ale odwaga kojarzy się raczej z orłem niż z sikorką.

Że są piękne, każdy może się przekonać zimą przy karmniku (zalecam wysypywanie niesolonego słonecznika, który uwielbiają, ale dopiero w grudniu; jak wysypiemy za wcześnie, w październiku, zatrzymamy te sikory, które chcą lecieć i dla których potem może zabraknąć jedzenia w styczniu). A co do waleczności, proszę mi wierzyć, inne ptaki schwytane w sieci wiszą spokojnie, czekając na swój los. Sikory walczą zażarcie, dziobią sieć, trzepoczą się, za wszelką cenę starają się wydostać z matni. Nie tracą ducha, kiedy zbliża się człowiek. Przy wyjmowaniu z sieci potrafią podziobać dotkliwiej niż dzięcioł albo nawet sowa błotna. W woreczku, w którym transportuje się je do miejsca obrączkowania, wszczynają burdy i bijatyki, głośno krzyczą. Domyślam się, że klną jak szewc. Ważąca około 10 g modraszka potrafi zaatakować człowieka. Mnie kiedyś rodzice modraszki dotkliwie podziobali w głowę, gdy sprawdzałem skrzynki lęgowe, a ważę jakieś 10 000 razy więcej niż oni. Proszę sobie wyobrazić, że w obronie rodziny podbiegam i daję w mordę stworzeniu, które waży 10 razy więcej niż największy dinozaur żyjący na Ziemi – 1000 ton. To jednak trzeba mieć klasę!

Aż trudno uwierzyć, że w takim małym ptaszku tyle wojowniczości…

Ich odwaga często mnie zadziwia. Jako małe ptaki sikory boją się wolnej przestrzeni, dlatego że tam polują na nie krogulce – ich główny wróg. Kiedy wędrują, najchętniej robią to jak harcerz na podchodach – przeskakują od krzaka do krzaka, od drzewa do drzewa, żeby jak najdłużej pozostać niezauważonymi. Ale czasami natrafiają na bezdrzewną przestrzeń, np. rzekę, którą muszą przelecieć. Wielokrotnie nad Wisłą obserwowałem, jak to się dzieje. Zbiera się grupa, naradza, nawołuje, ptaki kłębią się na najdalej wysuniętym drzewie. W końcu desperacko rzucają się w otwartą przestrzeń. Lecą, lecą, ale wystarczy, że któraś nie wytrzyma nerwowo, coś krzyknie albo zawróci i już całe stado w panice ucieka na drzewo, z którego wystartowało. Bywa, że próbują kilka razy, zanim im się wreszcie uda. Czasami spanikują po przebyciu ponad połowy drogi. W tej sytuacji trudno się dziwić, że nigdy nie przelatują nad morzem. Ale to też nie do końca prawda. W roku 1975 i 1976 na południowym wybrzeżu Bałtyku wiały silne, nietypowe wiatry z południowego wschodu. Wiele stad wędrujących sikor zgubiło drogę albo po prostu zostało porwanych nad otwarte morze i przerzuconych aż do Szwecji. W Szwecji obserwowano, jak te stada przeczekiwały złą pogodę i po ustaniu sztormu rzucały się do lotu na południe, wprost na otwarte morze, żeby wrócić w rodzinne strony, a raczej należałoby powiedzieć: „na rodzinny szlak wędrówki”. Mamy dowody, że niektórym to się udało. Jak widać, choć zazwyczaj boją się przekroczyć rzekę, w potrzebie potrafią przelecieć nad morzem. Są niesłychanie odważne, ale nie szaleńczą odwagą, która nie zna strachu, tylko taką, która potrafi strach przezwyciężyć.


Czytałam, że robi się próby z podczepianiem niektórym ptakom nadajników GPS. To pozwoliłoby śledzić los ptaka niemal on-line.

To nie jest już futurologia, ale rzeczywistość. Ptakom są nakładane specjalne nadajniki, które pozwalają obserwować ich przemieszczenia z dokładnością do kilkudziesięciu metrów co kilkadziesiąt minut. Jest tylko jeden problem – taka technika jest możliwa do zastosowania wyłącznie w stosunku do dużych gatunków. Chodzi o ciężar. Elektronika może już w zasadzie nie ważyć nic, ale nie da się tak zmniejszyć baterii, żeby nie stanowiła problemu dla ptaka ważącego kilka, kilkanaście gramów. Natomiast wyniki uzyskane dla większych ptaków są absolutnie fascynujące! Poznajemy dokładną trasę, miejsca i czas odpoczynku, teren zimowania. Widzimy, jak ptaki popełniają błędy, błądzą, starają się odnaleźć właściwą drogę. Czytałem o orliku, który poleciał do Afryki i tam nagle przestał się ruszać. Wydawało się oczywiste, że ptak zginął, a nadajnik leży na sawannie i będzie dalej „pikał” aż do wyczerpania baterii. Nagle na wiosnę orlik „ożył” i wrócił do Europy. Okazało się, że całą zimę przesiedział na jednej akacji i polował tylko na zdobycz, która pojawiała się w zasięgu ataku. Następnej zimy wrócił na to samo drzewo. To się nazywa domator!

Jaki był dla pana najbardziej zdumiewający ptasi rekord wędrówki?

Wędrówki kolibrów między obiema Amerykami. Proszę sobie wyobrazić ptaszka niewiele większego od trzmiela, który przemierza tysiące kilometrów, przekracza pustynie i wysokie góry. Żeby pokonać te trudności, musi zabierać ze sobą tak duże zapasy paliwa, że w ogóle nie powinien wystartować. Taka podróż przez lata wydawała się niezgodna ze znanymi nam zasadami fizyki – teoretycznie niemożliwa. Teraz dopracowaliśmy się lepszych teorii, więc kolibry zaczęły latać zgodnie z prawami fizyki (śmiech). Ale „na chłopski rozum” to dalej wydaje się niemożliwe.

Ma pan czasem ochotę polecieć gdzieś z ptakami?

Reklama

Nie tylko mam ochotę, ale latam. No, może nie tyle z ptakami, ile za nimi. W sumie ponad pół roku spędziłem, badając przeloty w Egipcie, wiele miesięcy w Turcji, Jordanii, Rosji, Bułgarii czy Etiopii. Zdarzyło mi się być prowadzonym pod odbezpieczonym karabinem i osadzonym w areszcie, to znaczy na szmacie pod palmą. Kiedyś w czasie obserwacji zaatakowała mnie grupa rozwścieczonych hipopotamów, a bezcenne notatki naukowe musiałem chronić przed kradzieżą... ze strony pawianów. Ale to są opowieści na zupełnie inną rozmowę.

Reklama
Reklama
Reklama