Reklama

Kości, zęby, rogi i parę włosów. No, jeszcze legenda. I pomnik – stojący w Jaktorowie obelisk z wyrytym napisem: TUR, Bos primigenius bojanus, przodek bydła domowego, przeżył na terenie rezerwatu Puszczy Jaktorowskiej do roku 1627. To wszystko, co zostało po zwierzęciu, które kilkaset lat wcześniej przemierzało lasy prawie całej Europy, Azji i północnej Afryki. Dostojny, potężny, silny. Ważył od 800 do 1 000 kg. Wysokością (190 cm w kłębie!) dorównywał największym współczesnym bykom. Od czubka nosa do nasady ogona mierzył ponad 3 m.

Reklama

I być może właśnie te rozmiary najbardziej mu zaszkodziły. Przecież to wielka chwała upolować tak potężne zwierzę, prawda?

Z początkiem drugiego tysiąclecia naszej ery tury zniknęły więc z Europy Zachodniej. Od XIV w. spotkać je można było już tylko w Polsce, głównie w lasach mazowieckich. Ostoja tych zwierząt, Puszcza Jaktorowska, została objęta specjalną ochroną książęcą. Chodziło, oczywiście, o przywilej polowań. Choć wyznaczono strażników, którzy mieli opiekować się turami, liczba zwierząt wciąż spadała – aż do ostatecznego końca w 1627 r.

Z perspektywy historycznej wymarcie turów to tragedia. Inaczej patrzą na to paleontolodzy, którzy czas liczą nie w setkach, lecz w milionach lat. – Wbrew potocznemu myśleniu gatunki nie są wieczne. Zawsze jakiś wymiera i jakiś powstaje – mówi prof. Jerzy Trammer z Uniwersytetu Warszawskiego. – Gdy widzimy na całym świecie miliony wróbli albo gołębi, trudno sobie wyobrazić, że miałyby wymrzeć. Ale wystarczy, by rodziło się trochę mniej osobników, niż umierało i dużo czasu, a każdy gatunek wymrze. Bez dramatów i kataklizmów. Średnia długość trwania morskiego gatunku to 4 mln lat. W porównaniu z 3,5 mld lat istnienia życia na Ziemi to naprawdę mało.

Dla procesu ciągłego zanikania gatunków paleontolodzy ukuli nawet specjalny termin: „wymieranie tła”. To zjawisko nie budzi kontrowersji. Zaczynają się one pojawiać, dopiero gdy od „wymierania tła” naukowcy przechodzą do „wielkich wymierań”. Mają to być epizody w historii Ziemi, gdy w krótkim okresie znika katastrofalnie dużo gatunków. Szacuje się, że niektóre z tych epizodów zmiotły w swoim czasie ponad 90 proc. mieszkańców naszej planety. W roku 1982 dwóch amerykańskich paleontologów, David Raup i John Sepkoski, ogłosiło, że w historii Ziemi było pięć masowych wymierań. Ich poglądy weszły do kanonu nauki, co nie oznacza, że wszyscy się z nimi zgadzają.

Profesor Trammer uważa na przykład, że nie da się precyzyjnie określić, czy w przypadku wymierania mamy do czynienia z nagłą katastrofą, czy też z powolnym procesem. – Jednostką czasową, dla której oblicza się tempo „wymiany” gatunków, jest piętro geologiczne, trwające średnio 5 mln lat – wyjaśnia. – W związku z tym często nie wiemy, czy w ramach danego piętra gatunki wymierały cały czas „równo”, czy też w jednym pulsie. Jeśli prawdziwa jest pierwsza z hipotez, to żyjący świadek nawet nie zauważyłby zmian w swoim otoczeniu. Może też być tak, że wielkie wymieranie obserwujemy nie dlatego, że więcej gatunków znika z powierzchni Ziemi, lecz że o wiele mniej powstaje.

Doktor Marcin Machalski z Instytutu Paleobiologii PAN zajmuje się chyba najbardziej znanym z wielkich wymierań. Miało ono miejsce 65 mln lat temu, na granicy kredy i trzeciorzędu. To wtedy kresu dożyły dinozaury. Wraz z nimi w niebyt odeszły też liczne morskie gatunki, w tym amonity – dalecy krewni współczesnych ośmiornic i kałamarnic. Doktor Machalski wraz z duńskimi paleontologami znalazł szczątki w skałach... z trzeciorzędu, czyli z czasu, kiedy już dawno powinny wymrzeć. – Moim zdaniem nie przeczy to jednak istnieniu wielkich wymierań – mówi badacz. – Przynajmniej jeśli chodzi o to z przełomu kredy i trzeciorzędu, da się dość precyzyjnie zrekonstruować czas i rozmiary katastrofy.

Umożliwia to cieniutka warstewka rzadkiego pierwiastka – irydu – która pokrywa skały sprzed 65 mln lat. Najprawdopodobniej bogaty w iryd osad jest pozostałością meteorytu, który uderzył w Ziemię, doprowadzając do globalnych zniszczeń. Trafił na podatny grunt, bo ekosystemy naszej planety już były osłabione. Od setek tysięcy lat trwały gigantyczne erupcje wulkaniczne. Kolejne grupy organizmów nie wytrzymywały zmian środowiska i albo wymierały, albo zmniejszały swoją liczebność. Gdy nałożyły się na to jeszcze skutki kosmicznego zderzenia, kataklizm się dopełnił. Fakt, że niektóre organizmy przetrwały do trzeciorzędu, nie miał znaczenia. David Jablonsky nazwał to „przetrwaniem bez odrodzenia”. – Było ich za mało, by mogły stworzyć stabilną populację – wyjaśnia dr Machalski. – Amonity, które żyły po katastrofie, były skazane na wymarcie, tak jak dzisiejsze tygrysy czy pandy wielkie.

Porównanie amonitów z tygrysami jest jak najbardziej zasadne. Niektórzy biolodzy uznali wręcz, że dziś mamy do czynienia z szóstym wielkim wymieraniem. Tym razem jego przyczyną nie jest jednak aktywność wulkaniczna ani meteoryt, lecz Homo sapiens.

Gdziekolwiek człowiek się pojawiał, w szybkim tempie znikały gatunki zwierząt – głównie tych największych. Około 40 tys. lat temu, po zasiedleniu Australii, wyginęły tamtejsze gigantyczne kangury czy lwy workowate. 12 tys. lat temu, wraz z przybyciem pierwszych ludzi do Ameryki Północnej, zniknęły konie, wielbłądy, mamuty, tygrysy szablastozębe i kilka gatunków dużych antylop. Około 500 r. n.e. Homo sapiens dotarł na Madagaskar. I szybko wybił tamtejsze nielotne giganty – epiornisy zwane czasem ptakami słoniowymi, oraz największe gatunki lemurów. Wielkie nielotne ptaki moa z Nowej Zelandii przetrwały ledwie 300 lat panowania na wyspie Maorysów.

To był jednak dopiero wstęp. Gdy Europejczycy opanowali sztukę nawigacji, zaczęli dobijać i mniejsze gatunki. Tak z wyspy Mauritius zniknął ptak dodo. Z Pacyfiku – krowy morskie. Z Ameryki Północnej – gołębie wędrowne. Siedem lat temu dr Donald Levin z College of Natural Sciences szacował, że tempo ginięcia gatunków jest od 100 do 1 000 razy większe od zwykłego wymierania tła. Średnio co 20 minut ginie kolejny gatunek rośliny lub zwierzęcia, czasem zanim w ogóle zdążyliśmy go poznać.

Najbardziej cierpią mieszkańcy wysp. Tworzą zbyt małe populacje, by skutecznie odbudować je po zniszczeniach, a przed człowiekiem po prostu nie mają dokąd uciec. Gatunki kontynentalne do niedawna były w nieco lepszej sytuacji. Wybite w jednym miejscu, mogły przetrwać w innym, a potem powrócić do dawnych siedlisk. Dziś nawet na kontynentach gatunki wymierają w zastraszającym tempie.

– Tu się kłania genetyka – wyjaśnia prof. Zbigniew Głowaciński z Instytutu Ochrony Przyrody PAN w Krakowie, który opracowuje polskie Czerwone Księgi Zwierząt. – Jeżeli liczebność populacji spada poniżej 50 par, jej utrzymanie się bez pomocy człowieka jest praktycznie niemożliwe. A tak właśnie dzieje się np. z polskimi ptakami: kulonem, łęczakiem czy szlacharem. Dramatycznie zmniejsza się liczebność węża Eskulapa, motyli modraszków.

– „Wypadają” głównie gatunki wyspecjalizowane – tłumaczy dr Przemysław Chylarecki z Muzeum i Instytutu Zoologii PAN, zajmujący się ochroną ptaków. A prof. Głowaciński dodaje: – Jednocześnie mamy napływ tzw. generalistów, gatunków mało wymagających i odpornych ekologicznie, takich jak kawki czy szczury, które mogą żywić się wszystkim i żyć gdzie bądź. Doktor Chylarecki przyczynę tych zmian widzi głównie w ujednoliceniu siedlisk. – Kiedyś inne gatunki można było spotkać nad Biebrzą, inne w lasach Mazowsza. Dziś wszędzie żyją te same zwierzęta – mówi.

– Odpowiedzialność za wymieranie ponosi też nastawiony na pozyskiwanie drewna model gospodarki leśnej, który tworzy mało zróżnicowane siedliska – dodaje prof. Głowaciński. Kolejnym procesem, który przyśpiesza zanikanie gatunków wyspecjalizowanych, jest fragmentacja siedlisk. Podzielone obszarami zaanektowanymi przez człowieka stają się czymś na kształt wysepek.

Doktor Chylarecki zwraca też uwagę na zanik terenów zalewowych. To tu gnieździły się liczne gatunki ptaków, ale obszary podmokłe zmeliorowano, zbudowano wały i zbiorniki przeciwpowodziowe, które nie dopuszczają do tworzenia się wiosennych rozlewisk. Koryta rzek są nagminnie prostowane i betonowane, co przyśpiesza przepływ wody i sprawia, że okoliczne obszary „nie zdążają” jej pobrać. Na to wszystko nakłada się jeszcze globalne ocieplenie. Zimy są często bezśnieżne i wiosną nie ma co się topić, a powodzie jeśli występują, to częściej latem, po wielkich deszczach.

Prof. Zbigniew Głowaciński ma jednak i dobrą wiadomość: – Proces wymierania gatunków w Polsce został spowolniony. Kilkadziesiąt lat temu bobry można było w Polsce spotkać tylko w jednym dopływie Czarnej Hańczy na Suwalszczyźnie. Dzięki ogólnokrajowej akcji ratowania tych zwierząt dziś są w niemal każdym cieku wodnym. W latach 70. na skraju wymarcia znajdował się też nasz herbowy ptak – bielik. Żyło ich ledwie 50 par. Ostatnio co prawda znów grozi im niebezpieczeństwo – w postaci trutek na lisy – ale miejmy nadzieję, że tym razem w porę uda się je zażegnać.

Coraz lepiej radzą sobie wilki, a zagrożone wymarciem wydry rozmnożyły się bez pomocy człowieka. A skoro udało się uratować gatunki, których los wydawał się przesądzony, to może da się przywrócić naszej planecie i te, które (również za naszą sprawą) wymarły? W 2008 r. sensacją stało się „ożywienie” genu wymarłego wilka tasmańskiego z Australii. Fragment DNA wydobyto z ciała martwego zwierzęcia i przeniesiono do komórki myszy. I tam zadziałał!

Także legenda z pomnika w Jaktorowie ma szansę na powrót. W 2006 r. powstała Polska Fundacja Odtworzenia Tura. Pracuje dla niej m.in. prof. Jacek Modliński z Instytutu Genetyki i Hodowli Zwierząt PAN. – Izolujemy fragmenty DNA z zachowanych kości tura. Potem będziemy je zapewne wprowadzać do komórek krów i sprawdzać, jak funkcjonują. Zadanie jest przy tym trudniejsze niż w przypadku mamuta, choć tury znikły ledwie 500 lat temu. Szczątki przodków słonia są świetnie zakonserwowane, niczym mrożonka. Zachowały się tkanki miękkie, a nawet plemniki. Tymczasem po turze zostały wyłącznie kości, rogi i parę włosów. – Bardzo chcielibyśmy wskrzesić tura – wzdycha prof. Modliński – ale nie sądzę, by udało się to za mojego życia.

John Alroy z University of California, który w sierpniu zeszłego roku w piśmie Proceedings of National Academy of Sciences opublikował swoją analizę tempa zanikania i tworzenia się gatunków w ciągu ostatnich 500 mln lat, twierdzi, że gdybyśmy się zdali wyłącznie na naturalne procesy, to odrodzenie się życia po obecnym kataklizmie zajęłoby przynajmniej 10 mln lat. Z punktu widzenia naszego gatunku, który chodzi po Ziemi od 200 tys. lat, to perspektywa nie do przyjęcia. Jeśli tak świetnie poradziliśmy sobie z przyśpieszeniem wymierania gatunków, to może równie dobrze wyjdzie nam z ich odtwarzaniem?

Wojciech Mikołuszko

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama