Turyści nie schodzą tu z głównych szlaków. Krwawa diorama Yellowstone
Od czasu powstania Yellowstone poglądy na to, czym jest dzika natura, stopniowo się zmieniały. Straż parku nie stara się już pokazywać dzikich zwierząt w formie oswojonego spektaklu. Jednak dziś, podobnie jak w roku 1972, większość odwiedzających nigdy nie oddala się od głównych szlaków.
- David Quammen
Krwawa diorama
7 sierpnia 2015 r. w Parku Narodowym Yellowstone, w pobliżu szlaku turystycznego niedaleko jednego z największych hoteli na tym terenie, strażnik znalazł nadjedzone zwłoki mężczyzny. Zmarłym okazał się 63-letni Lance Crosby z Billings w stanie Montana. W sezonie pracował on jako pielęgniarz w przychodni na terenie parku. Śledztwo wykazało, że poprzedniego dnia Lance wybrał się na samotną wycieczkę bez spreju przeciw niedźwiedziom i natknął się na niedźwiedzicę z dwójką młodych. Po zabiciu i częściowym zjedzeniu mężczyzny (niekoniecznie w tej kolejności) samica zachęciła do posiłku także swoje dzieci, a następnie schowała niezjedzone resztki pod pryzmą ziemi i ściółki. Grizzly często tak robią, jeśli zamierzają wrócić po dokładkę.
Gdy samicę złapano i powiązano ze śmiercią turysty (dzięki badaniu DNA), została uśpiona. Przyczyną tego kroku było przekonanie, że dorosły grizzly, który raz posmakuje ludzkiego mięsa i schowa resztę na potem, staje się zbyt niebezpieczny, żeby zachować go przy życiu, nawet jeśli całe zdarzenie nie było jego winą. „Bardzo zasmuciła nas ta tragedia. Łączymy się w bólu z rodziną i przyjaciółmi ofiary” – powiedział nadzorca Parku Dan Wenk, rozsądny mężczyzna, któremu powierzono trudne zadanie utrzymania Yellowstone jako miejsca bezpiecznego zarówno dla zwierząt, jak i odwiedzających je ludzi.
Śmierć Lance’a Crosby’ego była zaledwie siódmym zgonem w wyniku spotkania z niedźwiedziem w ciągu stu lat. Do poprzedniego doszło latem 2011 r., gdy dwójka turystów zginęła niezależnie od siebie, ale prawdopodobnie zabita przez tę samą niedźwiedzicę. Po śmierci pierwszej ofiary – Briana Matayoshiego – Wenk, namówiony przez opiekunów zwierząt, oszczędził niedźwiedzia. Samica miała jedynie bronić swoich młodych i tylko tym był podyktowany atak na mężczyznę. Niedźwiedzicę ochrzczono po tym zdarzeniu samicą Wapiti, gdyż do ataku na człowieka doszło na szlaku Wapiti Lake.
W tym samym sezonie, 13 km od tego miejsca, odkryto ciało kolejnego turysty, Johna Wallace’a. Najprawdopodobniej został zaatakowany bez powodu, a jego ciało (podobnie jak zwłoki Lance’a Crosby’ego) zostało częściowo zjedzone i schowane „na potem”. Twarde dowody nie potwierdziły, że ataku dokonała samica Wapiti, ale wskazywały, że przynajmniej ujadła trochę, więc ją uśpiono. Smutne wypadki z 2011 r. i konsekwencje oszczędzenia tamtej niedźwiedzicy po śmierci Matayoshiego pomagają zrozumieć decyzję o uśpieniu w 2015 r. kolejnej samicy już po pierwszym zdarzeniu tego rodzaju. Niedźwiedzie grizzly to z całą pewnością niebezpieczne zwierzęta, jednak zagrożenie z ich strony należy widzieć we właściwej perspektywie.
W ciągu 144 lat istnienia parku Yellowstone na jego terenie więcej osób zmarło w wyniku utonięcia, poparzenia w gorących źródłach albo targnięcia się na własne życie, niż zostało zabitych przez te ssaki. Podobna liczba zginęła od uderzenia pioruna. Dwie osoby zabił bizon. Prawdziwą lekcją, jaką trzeba wyciągnąć ze śmierci Lance’a Crosby’ego i równie smutnej śmierci niedźwiedzicy, która go uśmierciła, jest pamiętanie o tym, o czym łatwo zapomnieć: Yellowstone to dziki obszar ograniczony przez człowieka w sposób mocno niedoskonały.
To dzicz, którą ogarnęliśmy, otoczyliśmy, pocięliśmy drogami, nastawialiśmy tam hoteli i sklepów z pamiątkami, a mimo wszystko nie podporządkowaliśmy jej sobie, nie podbiliśmy.To miejsce, które cenimy za to, ze wciąż reprezentuje sobą dzikość. Miejsce pełne cudów natury – dzikich zwierząt, głębokich kanionów, gorących gejzerów – które dobrze jest podziwiać, ale bezpośredni kontakt z nim wciąż napawa niepokojem. Większość gości odwiedzających Yellowstone ogląda park niczym przez szybę. Siedząc w samochodzie, podziwia niedźwiedzia przy drodze, przystaje w punkcie widokowym na rzekę, przechadza się specjalnymi chodnikami miedzy gejzerami. Postrzega park jako dioramę, pozostając bezpiecznie niejako „obok”. Tyle ze nasza szyba nie istnieje, a diorama jest rzeczywistością. Jest malowana krwią. Krwią wielu stworzeń ginących tragicznie, lecz zgodnie z naturalnym cyklem życia, w wyniku interakcji drapieżników i ich ofiar, ale czasami także krwią ludzi.
Już schodząc ze szlaku 200 m w leśny wąwóz albo na porośnięta bylica równinę, lepiej mieć ze sobą sprej na niedźwiedzie. Parkowy bilet wstępu raczej nas nie ochroni. Można zostać zabitym i zjedzonym. Jeśli jednak tak się stanie, choć to my sami dokonaliśmy świadomego wyboru, nieunikniona kara czeka… zwierze. To własnie paradoks Yellowstone i większości innych parków narodowych utworzonych od tamtego czasu: dzikość ma być kontrolowana, natura ujarzmiona, dzikie zwierzęta maja przestrzegać zasad ustanowionych przez człowieka. Paradoks hodowlanej dziczy. W Afryce gdy wjeżdżasz do parku narodowego – czy to będzie Serengeti w Tanzanii, Masai Mara w Kenii, czy Kruger w Republice Południowej Afryki – nie doświadczasz takiej schizofrenii. Oglądasz groźne zwierzęta – słonie i lwy, lamparty i bawoły – z bezpiecznego wnętrza land rovera albo busa. Piesze spacery po rezerwatach są rzadkością. Ale w Ameryce wybraliśmy inny model działania, a Yellowstone, pierwszy park narodowy, miejsce znane na całym świecie, odwiedzane co roku przez miliony turystów, jest tez miejscem, w którym ten paradoks widać najwyraźniej.
Yellowstone to tez symbol największego i najbogatszego w zwierzynę obszaru w większości naturalnych krajobrazów i dzikiej fauny we wszystkich 48 stanach USA (poza Alaska). Greater Yellowstone Ecosystem to kompleks obejmujący dwa parki narodowe (drugim jest Grand Teton), a prócz tego krajowe lasy, rezerwaty przyrody i inne – prywatne i publiczne – tereny. Jest to obszar dziesięciokrotnie większy od samego Yellowstone, liczący jakieś 9,2 mln hektarów.
Otacza go cienka strefa buforowa, gdzie łatwiej znaleźć krowę niż wapiti, zobaczyć silos zbożowy niż niedźwiedzia grizzly i usłyszeć szczekanie czarnego labradora niż wycie szarego wilka. Poza ta strefa rozpościera się Ameryka XXI w.: autostrady, miasta, parkingi, markety, rozpełzające się w nieskończoność przedmieścia, pola golfowe.
Pytanie: Czy w środku nowoczesnej Ameryki możemy mieć nadzieje na zachowanie jakichkolwiek śladów pierwotnego krajobrazu naszego kontynentu? Choćby próbki prawdziwej dziczy? Miejsca niegościnnego w swym splendorze, pełnego drapieżników i ich ofiar? Miejsca, w którym natura nadal zachowuje kły i pazury, które spływają krwią? Czy takie miejsce można pogodzić z oczekiwaniami współczesnych ludzi i z ich wygoda? To pokaże tylko czas i nasze wybory. Odpowiedz tkwi jednak własnie w Yellowstone.
Miś, który podjada kwiaty
Park Yellowstone najlepiej podziwiać z wysokości ponad 90 m nad ziemią. Mając tego świadomość, pewnego letniego poranka spotkałem się więc z Rogerem Stradleyem na lotnisku niedaleko Bozeman w stanie Montana. Chciałem oblecieć park jego żółtym cudem o nazwie Piper (P-18) Super Cub z 1956 r. Wydał mi skafander pilota i hełm, a potem pokazał, jak wcisnąć się na tylne siedzenie; w ciasną przestrzeń bezpośrednio za pilotem. Widziałem już kajaki, w których było więcej miejsca na nogi.
– Do Super Cub nie wsiadasz – powiedział – Ty go na siebie zakładasz. Niewielki i lekki samolocik wciąż jest ulubieńcem doświadczonych pilotów takich jak Stradley, latających w trudno dostępnym terenie, bo może lądować i startować z bardzo krótkich pasów, a kominy powietrzne wykorzystuje niczym kondor. Latanie nisko i powoli przydaje się zwłaszcza do podglądania zwierzyny, a Stradley to wśród potrzebujących tego do pracy biologów z Yellowstone prawdziwa legenda. Krzepki, wesoły 76-latek lata nad górami od 62 lat; w powietrzu spędził jakieś 70 tys. godzin.
Wznieśliśmy się nad Bozeman, przelecieliśmy nad pasmem Gallatin i polecieliśmy na wschód, wzdłuż łagodnie nachylonych północnych zboczy Mount Everts, góry nazwanej tak po Trumanie Evertsie. Ów nieszczęśnik zaginął w trakcie jednej z pierwszych ekspedycji do Yellowstone zorganizowanych pod koniec XIX w. i zanim go odnaleziono, przeżył miesiąc o głodzie, chłodzie i w samotności. Następnie przelecieliśmy przez Blacktail Deer Plateau, kawał wzniesionego terenu, nad którym Stradley krzyknął do mnie przez mikrofon, że w dole jest wilcza jama. Świadczyła o niej obecność gołej ziemi i ślady kopania pod nagimi korzeniami daglezji zielonej. Ja nie dostrzegłem tego co on: samotnego czarnego wilka odpoczywającego w cieniu. Zwierzę było częścią stada Ósmej Mili, które od tamtego czasu rozdzieliło się, jak to robią wilcze watahy, gdy zbyt się rozrosną.
Polecieliśmy w górę rzeki Yellowstone, aż za wodospad Tower, gdzie podziwialiśmy tęczę przez mgiełkę rozpylonej wody, a potem przecięliśmy strumień Antylopy ku górze Washburn, przelatując nad wyżynami upstrzonymi fragmentami czarnych, martwych drzew spalonych w niedawnym pożarze.
– Dobre miejsce dla niedźwiedzi – rzucił pilot. – Dużo wapiti, a do tego smardze, grzyby wyrastające z pogorzeliska. Tyle że nie chciałbyś tam pójść na grzybobranie, bo grizzly to nierówna konkurencja. Zawróciliśmy w kierunku doliny Lamar na północno-wschodnim krańcu parku, szerokiej, porośniętej trawą przestrzeni między pokrytymi szałwią stokami wzgórz, z rozrzuconymi gdzieniegdzie głazami – nieregularnymi bryłami kamienia przyniesionymi tu skądinąd przez plejstoceński lodowiec. Zatoczyliśmy koło nad Rose Creek, jednym z miejsc aklimatyzacji, z których kanadyjskie wilki wypuszczono na teren parku w 1995 r., po niemal 70 latach nieobecności poprzedzonej systematyczną eksterminacją na początku ubiegłego stulecia. Na szumiących trawą i szałwią łąkach widzieliśmy mnóstwo żółtych kwiatów: od głębokiej żółci słonecznikowatych (Balsamorhiza), po jaśniejszą selerowatych (Lomatium), sygnalizującą występowanie bulw zjadanych przez niedźwiedzie.
Dolina Lamar nie ma gejzerów ani wielkiego kanionu, nie ściągają do niej tłumy, ale dla wielu oczu jest to najpiękniejszy zakątek Yellowstone. Wzdłuż wschodniego brzegu jeziora o tej samej nazwie polecieliśmy w obszar zupełnie pozbawiony lądowych dróg, ograniczony z jednej strony wodą, a z drugiej granią górskiego łańcucha Absaroka. Niedaleko południowego krańca południowo-wschodniej odnogi do jeziora wpada deltą górna Yellowstone. To rozległa nizina porośnięta wierzbami, trawą i krzewami w pięciu odcieniach zieleni. Tego dnia górny odcinek rzeki miał brązowooliwkowy kolor odzwierciedlający szybki lipcowy spływ wody po roztopach. Zauważyłem jednak, że w jednym ze starorzeczy woda miała głęboką błękitną barwę. Lecieliśmy dalej powoli, tak nisko, że wydawało się, jakbyśmy byli podwieszeni pod latawcem. Przekroczyliśmy niewidzialną linię – granicę parku i polecieliśmy na wschód, wzdłuż Thorofare Creek, dopływu Yellowstone, najdłuższej nieprzeciętej tamą rzeki Stanów Zjednoczonych (poza Alaską), ku jej kamienistym źródłom. Obszar ten, nazywany po prostu Thorofare, to najbardziej dzika część w 48 „kontynentalnych” stanach. Prawdziwy środek niczego, jak powiedział Stradley.
Po trzech godzinach lotu skierowaliśmy się z powrotem ku lotnisku, ale po drodze na krótko zajrzeliśmy nad Norris Geyser Basin. Widok na wszystkie niewielkie gorące źródła i stawy kraszące teren odcieniami akwamaryny, pomarańczu, żółci i zieleni. Potem przed nami zamajaczył grzbiet Gallatin Range, nie tak wyniosły i poszarpany jak Absaroka, ale mimo wszystko wystarczająco wysoki, by zachować na grani płaty śniegu nawet o tej porze roku. Na jednej z tych białych plam dostrzegliśmy grupkę ciemnych kształtów. Schodząc niżej, rozpoznaliśmy w nich siedem wilków i niedźwiedzia grizzly dzielących ze sobą spłachetek śniegu na wysokości 2800 m, zbyt mały dla komfortu każdej ze stron. Stradley wyciągnął aparat, by zrobić im zdjęcie przy kolejnym okrążeniu. Pilotował samolot kolanami.
– Nie wiem, dlaczego zwierzaki znalazły się tak wysoko – zdziwił się – Co je tam ściągnęło?
Zanim zdążyłem się zorientować, byliśmy już dwie góry dalej i patrzyliśmy na kolejnego niedźwiedzia. Ten był ogromny. Buszował sobie na równinie nad Fan Creek, pogryzając z apetytem słoneczniki i inne roślinki. Zatoczyliśmy kolejny krąg. Stradley wydawał się bardzo zdziwiony. Te rośliny nie są zazwyczaj wymieniane jako składnik niedźwiedziego menu, choć zgodnie z niedawną publikacją naukową w Yellowstone dieta tych ssaków jest zadziwiająco różnorodna. Obejmuje 266 gatunków roślin, grzybów i zwierząt, od bizona do smardza, od moczarki do łosia i od nieświszczuków po trawę, w 25 odmianach. Czy nasz niedźwiedź żuł trawę? Nie wyglądał na takiego. Może wygrzebywał bulwy? Nie.
– Mógł jeść kwiaty – mówi pilot. To możliwe: Kerry Gunther, naczelny parkowy biolog ds. niedźwiedzi, powiedział mi później, że kwiaty tutejszych słonecznikowatych znajdowano w niedźwiedziej kupie. I to właśnie zapadło mi w pamięć. Ostatnie barwne wrażenie z naszej podniebnej wycieczki: wielgachny grizzly wcinający kwiatki, sam na wzgórzu, gdzieś nad rzeką Gallatin.
(Geo)prace w toku
Park leży nad czymś, co geolodzy nazywają Yellowstone Plateau, na wysokości mniej więcej 2400 m n.p.m. Ten płaskowyż pokrywają gęsto stanowiska sosny wydmowej, łąki wysokich traw i szałwii oraz mniejsze wyniosłości, takie jak Blacktail Deer Plateau i sieć łagodnie wijących się dróg. Wszystko to na powierzchni, która wydaje się zimna i twarda. Nie daj się jednak zwieść. Wysokość Yellowstone Plateau ma swoją geologiczną przyczynę. Tuż pod nią znajduje się ogromny ośrodek wulkanicznej aktywności, gigantyczny kanał w płaszczu i skorupie Ziemi, którym magma wznosi się, uwalniając ciepło, które z kolei topi skały, tworząc istny pióropusz lawy. Ten termalny strumień zawiera dwie leżące na sobie komory częściowo stopionych skał i unosi powierzchnię gruntu jak gigantyczny czyrak. Wokół niego, niczym słabo zaplanowane mury obronne, wznoszą się starsze i wyższe góry: Teton, Absaroka, Gallatin.
Na samym płaskowyżu geolodzy odnaleźli ślady trzech ogromnych kalder – blizn po przebytych w ciągu ostatnich 2,1 mln lat eksplozjach o niewiarygodnej sile. Wybuchy i leżące u ich źródła wulkaniczne siły sprawiły, że ten gorący fragment Yellowstone dostał etykietkę „superwulkanu”. Zwyczajne wulkany zdarzają się na ogół na krawędziach płyt tektonicznych; superwulkany wybuchają dokładnie w środku takich płyt, niczym palnik wypalający bąble w przesuwającej się nad nim stalowej płycie. Palnik Yellowstone jest zresztą najpewniej największym tego typu zjawiskiem na ziemi.
– Wszystko zaczyna się od ciepła – tłumaczy Robert B. Smith z University of Utah, geolog, który od ponad 50 lat bada Yellowstone. Podczas gdy płyta północnoamerykańska przez ostatnie 16 mln lat dryfuje na pióropuszu płaszcza na południowy zachód, bąbel Yellowstone zostawiał swój długi na 800 km ślad na północno-zachodnim szeregu wulkanicznych ośrodków, od miejsca, które dziś nazywamy południowo-wschodnim Oregonem, przez Idaho, aż do swojej obecnej lokalizacji. Najnowsze z trzech wielkich wypiętrzeń Yellowstone miało miejsce jakieś 640 tys. lat temu, wyrzucając do atmosfery 1000 km3 wulkanicznych popiołów i pozostawiając po sobie krater, w którym obecnie mieści się Old Faithful, Hayden Valley i połowa jeziora Yellowstone.
Jest znany jako kaldera Yellowstone. Od tego czasu doszło jeszcze do szeregu mniejszych erupcji. Skutki tych dramatycznych geologicznych zdarzeń odczuwamy do dziś. Choć popiół opadł, a grunt ostygł, płaskowyż pozostał miejscem niezwykłej aktywności wulkanicznej, a jego stosunkowo cienka skorupa unosi się nad górną komorą magmy, która podgrzewa wody podziemne tak, że przebijają się na powierzchnię w postaci gejzerów, fumaroli, błotnych kałuż i barwnych gorących źródeł, dymiąc niczym piszczałki w wielkich parowych organach. Stopniowo znów wyrosły tu lasy i powróciły zwierzęta. W międzyczasie jednak współdziałanie sił drążących i rozdzielających (lodu, płynącej wody i erozji skał) utworzyło pęknięcie, wzdłuż którego rzeka Yellowstone wyżłobiła swój własny Wielki Kanion (ogromny i robiący wrażenie, choć nie tak przepastny, jak ten w Arizonie), opadając w dwóch miejscach spektakularnymi wodospadami.
Pojawili się ludzie. Dalecy przodkowie plemion Tukudeka, Wron (Absaroka), Banoków, a potem inni autochtoni, których tradycja wciąż wiąże z tym miejscem. Przychodzili i odchodzili zgodnie ze swym wędrownym trybem życia, w poszukiwaniu żywności, futer i dogodnych warunków egzystencji. Sama nazwa tego miejsca – Yellowstone – zdaniem historyka Aubrey’a L. Hainesa może być tłumaczeniem z dialektu Hidatsa, gdzie Mitse a-da-zi oznacza żółtawe klify piaskowca wzdłuż dolnego biegu rzeki. Ten teren nie był obiektem pożądania, przedmiotem walk ani miejscem, gdzie chętnie się osiedlano w początkach inwazji na kontynent Europejczyków. Przynajmniej po części ze względu na niezwykle surowe zimy wynikające ze znacznej wysokości płaskowyżu. Zaglądali tu tylko górale i traperzy, tacy jak John Colter i Jim Bridger, którzy snuli opowieści o tutejszej przyrodzie. Dopiero znacznie później, w latach 1869–1871, przybyły tu trzy odrębne ekspedycje białych mieszczuchów, którzy w asyście wojska zwiedzili teren i byli pod wrażeniem, szczególnie gejzerów i kanionu.
Jednym z tych turystów był Nathaniel Langford, którego Haines opisał jako chorowitego urzędnika bankowego z St. Paul. Langford w porę zwiał z Minnesoty i ruszył na zachód, po tym jak jego rodzinny bank… zbankrutował. Był zresztą opłacanym przez Northern Pacific Railroad rzecznikiem i specem od reklamy, a przy tym odegrał istotną rolę w ekspedycji z 1870 r. Inny członek tej wyprawy, Walter Trumbull, odnotował potem w artykule, że płaskowyż wydaje się obiecujący jako pastwiska dla owiec, ale przewidział, że gdy dzięki kolei Northern Pacific wodospady Yellowstone i niecki z gejzerami staną się łatwo dostępne dla ludzi, zapewne żaden region w Ameryce nie będzie równie popularny jako miejsce letniego wypoczynku i kąpieli. Langford i jego kumple dostrzegli, że taka popularność oznacza pieniądze, tak dla Northern Pacific, jak i dla wszystkich innych, którzy uszczkną swój kawałek tortu, sprzedając bilety i budując hotele.
Prowadzona przez Ferdinanda V. Haydena, szefa United States Geological Survey, wyprawa 1871 r. miała bardziej oficjalny charakter. Była wspierana przez Kongres, który wyłożył na nią środki; miała własnego fotografa, Williama Henry’ego Jacksona, oraz malarza Thomasa Morana, których obrazy i zdjęcia pozwoliły ludziom na wschodzie (chodziło przede wszystkim o kongresmenów) zobaczyć Yellowstone i choć trochę je sobie wyobrazić. Moran stworzył w 1872 r. jeden szczególnie imponujący obraz o wymiarach 2 na 3,5 m, przedstawiający Wielki Kanion Yellowstone.
Agent Northern Pacific zasugerował wtedy, by prawnicy dali ochronę obszarowi Wielkiej Niecki Gejzerów, tworząc tam park publiczny. Hayden, Langford i inni przedstawiciele kolei podchwycili pomysł i lobbowali, by ustawa o parku obejmowała nie tylko niecki z gejzerami, ale też Wielki Kanion Yellowstone, gorące źródła Mammoth, jezioro Yellowstone, dolinę Lamar i inne tereny zajmujące czworokąt o powierzchni w sumie niemal miliona hektarów.
Jako precedens posłużyła kalifornijska Yosemite Valley, którą wcześniej wzięto pod ochronę, nadając jej status parku stanowego. Za negatywny przykład posłużyły z kolei wodospady Niagara w stanie Nowy Jork. Niagara to wyrzut sumienia każdego, komu leżał na sercu los amerykańskich pomników natury. Prywatni przedsiębiorcy wykupili tereny, z których można było podziwiać wodospady, i zasłonili widok, zmieniając majestatyczny spektakl natury w komercyjny peep-show. Postanowiono, że Yellowstone, jako ogromna publiczna atrakcja, która miała przyciągać na zachód turystów i pieniądze, będzie zarządzany inaczej. Kongres przyklasnął propozycji przedstawionej przez Ferdinanda Haydena z Northern Pacific i 1 marca 1872 r. prezydent Ulisses S. Grant, sam niespecjalnie przekonany do idei ochrony krajobrazu, podpisał ustawę powołującą do życia pierwszy park narodowy na świecie. Ustawa, jak wiele jej współczesnych, zupełnie ignorowała prawa autochtonów do tej ziemi. Ustanawiała publiczny park lub miejsce rekreacji dla korzyści i rozrywki ludzi, co oznaczało (choć nie wprost) wyłącznie nie-Indian. W ramach parku zabronione było nierozsądne niszczenie ryb i zwierzyny (cokolwiek kryło się pod określeniem „nierozsądne”) oraz komercyjne wykorzystywanie tychże. Granice chronionego obszaru biegły po prostych, choć ekosystemy takich nie przestrzegają. I tak oto paradoks zyskał swe ramy.
"Ta niewiarygodna rzeź"
Na początku park był tylko nieprzemyślanym pomysłem, bez wyraźnego celu, ludzi i pieniędzy. Kongres stracił nim zainteresowanie, jeszcze zanim wysechł atrament z podpisu prezydenta. Yellowstone stał się strefą chaosu, opuszczoną i wykorzystywaną przez ponad dekadę. Jego pierwszym nadzorcą został Nathaniel Langford, niespełniony urzędnik i kolejowy publicysta, z zerową pensją. Fakt, że i tak ledwie na nią zasłużył, bo w ciągu pięciu lat pojawił się w miejscu pracy może dwa lub trzy razy.
Na terenach parku prawem kaduka rezydowali myśliwi, zabijając w przemysłowej skali bizony, jelenie, kanadyjskie muflony i inne kopytne. Są rejestry, zgodnie z którymi para zwana braćmi Bottler zastrzeliła na początku 1875 r. niedaleko gorących źródeł Mammoth jakieś 2 tys. jeleni, zabierając tylko skóry i języki i pozostawiając truchła. Rejestr nie wspomina, ile grizzly zabili – dla rozrywki lub dla zysku – bracia Bottler, czatując przy jelenich trupach, ale z pewnością takie ilości mięsa były dla niedźwiedzi niebezpieczną przynętą, zwabiając je wprost pod lufy. Jelenia skóra była warta 6–8 dol., co było sumą nie do pogardzenia, a człowiek mógł zabić 25, a nawet 50 jeleni dziennie.
To była istna rzeź, którą kontynuowano od 1871 do co najmniej do 1881 r., pisze Lee Whittlesey, obecny historyk Yellowstone. Poroża dosłownie zaścielały zbocza wzgórz. Turyści w swoich wozach przyjeżdżali i wyjeżdżali bez żadnej kontroli i choć nie było ich wielu, zostawiali po sobie pobojowisko. Niektórzy niszczyli stożki gejzerów, ryjąc swoje imiona, zabijali łabędzie trąbiące (bliskich kuzynów naszego łabędzia krzykliwego) i inną zwierzynę po prostu dla rozrywki. Populacja kopytnych jednak spadała, więc i myśliwych przybywało coraz mniej; rzezie powoli wygasały, aż do przybycia armii w 1886 r. – wyjaśniał mi Whittlesey.
W akcie desperacji, przy braku rządowych funduszy na zarządzanie parkiem, nie mówiąc już o kwalifikowanych kadrach czy choćby strażnikach egzekwujących przestrzeganie przepisów, sekretarz zasobów wewnętrznych USA w 1886 r. poprosił o pomoc wojsko. I tu na scenę wkracza niespodziewany bohater tej historii: generał Philip H. Sheridan. Człowiek ten najlepiej znany jest chyba jako bezlitosny dowódca kawalerii w wojsku Unii podczas wojny secesyjnej, a później jako dowodzący potwornymi kampaniami przeciwko Indianom z Wielkich Równin.
Postulował zresztą wybicie wszystkich bizonów jako sposób wyniszczenia tutejszych plemion. Jednak po wizycie w Yellowstone w 1882 r. zaczęła się ujawniać inna, o wiele bardziej pozytywna strona charakteru generała.
W tak odmiennych warunkach zaczął piętnować wyrzynanie naszej szlachetnej zwierzyny, najwidoczniej nawet bizonów, i zaoferował pomoc swoich oddziałów, żeby zapobiec takim działaniom. Był też zbulwersowany faktem, że monopol na usługi dla turystów przyznano komercyjnej Yellowstone Park Improvement Company – świeżo powołanej firmie ściśle powiązanej z koleją Northern Pacific. Z rosnącym smutkiem dowiaduję się, pisał do Waszyngtonu, że narodowy park wydzierżawiono prywatnym podmiotom. Wnikliwie zaobserwował też, że Kongres uczynił park zbyt małym.
Po powrocie do stolicy Sheridan rozpoczął kampanię informacyjną, wspieraną przez sportowców i sympatyzujących z ideą prawników, by powiększyć Yellowstone o 64 km wzdłuż wschodniej i o 16 km wzdłuż południowej granicy. Takie rozwiązanie dałoby parkowi dodatkowe 850 tys. ha, czyli niemal podwoiło jego wcześniejszy obszar. Istotniejsze jednak, że w ten sposób włączono by do niego niziny, na których jelenie i inne kopytne spędzały zimy. Propozycja Sheridana, przedstawiona w Kongresie przez senatora George’a G. Vesta z Missouri, przepadła.
Granice utrzymały dotychczasowy przebieg. Skorygowano je nieco w latach 20. i 30. XX w., żeby lepiej zgadzały się ze zlewniami rzek, a nie tylko stanowiły abstrakcyjne linie na mapie, ale problem bezpiecznych zimowisk dla dużych roślinożerców – szczególnie bizonów i jeleni – pozostał nierozwiązany do dziś.
Nieposkromione
Dzisiejsze Yellowstone to prawdziwe sanktuarium dla dzikich zwierząt. Wróciły tu wilki. Populacja niedźwiedzi grizzly odbudowała się po głębokim dołku z lat 70. i dziś wypełnia nisze ekosystemów takich jak Grand Teton, w których tych ssaków nie widziano od dziesięcioleci. Zahamowano wreszcie długotrwały spadek liczby bobrów. Bizony rozmnażają się aż za dobrze i wędrują poza granice parku.
Kontynuowane są wysiłki na rzecz ochrony kluczowych korytarzy migracyjnych antylopy widłorogiej. Dużo jest też jeleni, choć nie tak dużo jak w czasach, gdy żyły tu nieniepokojone przez wilcze stada. Radzą sobie i bieliki amerykańskie. Biorąc to wszystko pod uwagę, Yellowstone można by uznać za niezwykle skuteczny rezerwat. Ale nie zawsze tak było. Pod koniec XIX i na początku XX w. drapieżniki prześladowano tu bezlitośnie, zarówno przez zaniedbanie (podczas gdy kłusownictwo kwitło), jak i w wyniku złej polityki.
Sama idea, że park powinien chronić zwierzynę tak samo jak gejzery i kaniony, odnosiła się początkowo tylko do „dobrych” zwierząt – zwierzyny łownej pożądanej przez myśliwych, pstrągów, które łowili wędkarze i łagodnych roślinożerców, które turyści mogli bez obawy podziwiać, takich jak jelenie wapiti, owce gruborogie, łosie, bizony i antylopy widłorogie. Choć Armia Stanów Zjednoczonych przejęła opiekę nad parkiem, dopiero uchwalenie w 1894 r. ustawy Laceya (o ochronie ptaków i zwierząt Parku Narodowego Yellowstone oraz o karaniu przestępstw na terenie tegoż parku) dało strażnikom możliwość ścigania i aresztowania kłusowników. Ustawa pomogła wojsku, a później straży parku (ustanowionej w 1916 r.) chronić faunę Yellowstone, choć dla bizonów był to już niemal ostatni dzwonek.
Do roku 1901 w całej Ameryce pozostało ledwie kilkaset osobników tego gatunku, z których jakieś dwa tuziny schroniło się w Pelican Valley, zapomnianej dolinie na północny wschód od jeziora Yellowstone. Parkowym urzędnikom jakimś cudem udało się je zachować, potem zaczęto je rozmnażać, dobierając do puli udomowione bizony sprowadzane nawet z odległych farm. W końcu powstała hodowla w dolinie Lamar, w której zwierzęta pasły się wolno przez całe lato, a na zimę zaganiano je do korrali i dokarmiano sianem. Kolejny przykład hodowanej dzikości. Z punktu widzenia ekologii istnienie takiej hodowli można kwestionować, ale patrząc na te działania w kontekście strachu przed całkowitą zagładą tych zwierząt, nietrudno je zrozumieć.
Horace Albright, nadzorca Yellowstone w latach 1919–1929, bał się, że w wyniku rzezi poza granicami parku oraz ostrych zim na płaskowyżu los podobny do bizonów może spotkać też amerykańskie wapiti. Albrighta do dziś wspominają z czułością, choć jego dziedzictwo, podobnie jak Sheridana, nie jest jednoznaczne. Duże, imponujące stada wapiti były atrakcją dla tłumów, więc Albright chciał ich wiele, nawet kosztem innych zwierząt zamieszkujących Yellowstone. Wprowadził program zimowego dokarmiania tych kopytnych sianem w nadziei, że odwiedzie je to od migracji poza bezpieczne granice parku, wprost pod lufy myśliwych.
Zachęcał też strażników do zabijania drapieżników. Innym magnesem przyciągającym turystów było wędkarstwo, zabrano się więc do pelikanów – tych niepoprawnych zjadaczy pstrągów – niszcząc ich jaja i zabijając młode w koloniach. Prześladowania „złych” zwierząt nie zaczęły się jednak w Yellowstone dopiero za Albrighta. Do drapieżców strzelano, chwytano je w sidła i truto już od lat 70. XIX w. Jeden z szefów zachęcał nawet zawodowych myśliwych, by setkami zabijali bobry, żeby te gryzonie nie budowały tam i nie zalewały „jego” parku. Feralną etykietę przypięto też wydrom, a przez jakiś czas wytoczono świętą wojnę skunksom.
W czasach panowania tu armii nieuprawnieni oficerowie i cywilni zwiadowcy byli „autoryzowani do zabijania pum, kojotów i szarych wilków”. Wszystko z rozkazu sekretarza terytoriów. Rzeź wilków skończyła się dopiero, gdy wszystkie wytępiono; nie tylko w Yellowstone (ok. 1930 r.), ale na całym Dzikim Zachodzie. Strzelanie do kojotów i ich trucie trwało mniej więcej do 1935 r.
Z niedźwiedziami było jednak inaczej. Misie są wszystkożerne i, dla wielu osób, słodkie. Są też sprytne i oportunistyczne. Już w 1883 r. przystosowały się do żerowania na resztkach ze śmietników w pobliżu parkowych hoteli i to zachowanie sprawiło, że turyści mogli je łatwo obserwować. Stały się więc turystyczną atrakcją. Nauczyły się także przyjmować przysmaki od przechodzących ludzi. Ta tendencja zaczęła się jeszcze w erze dyliżansów i trwała w najlepsze, gdy na te tereny (począwszy od 1915 r.) wpuszczono prywatne samochody. Sam Albright zachęcał do karmienia niedźwiedzi, przez co turyści zaczęli myśleć, że misie – nawet grizzly – to całkiem łagodne, trochę gamoniowate przytulanki.
Śmietniki obok hoteli w Old Faithful, przy jeziorze i w pobliżu Wielkiego Kanionu stały się rodzajem osobliwych teatrów, w których w letnie wieczory turyści przyglądali się „misiowemu przedstawieniu”. Przez 80 lat grizzly z Yellowstone obżerały się resztkami z ludzkich stołów i uzależniły się od tego źródła pożywienia, przy przyzwoleniu parkowych władz i ku zadowoleniu odwiedzających. Jedną z powinności służb Parku Narodowego – odnotował Albright po tym, jak w 1929 r. zastąpił Mathera na stanowisku głównego nadzorcy – jest przedstawiać dziką naturę jako „spektakl”. To zaś można uczynić jedynie tam, gdzie zwierzyny jest dostatek i jest ona oswojona. Tyle że grizzly z Yellowstone nigdy nie były oswojone...