Reklama

Na rosyjski półwysep Kamczatka przybywają jedne z największych ławic łososi w basenie Pacyfiku, źródło pożywienia dla zwierząt i ludzi. Dziś te ryby potrzebują pomocy. Kamczatka to ogromne ostrze lądu, które wystaje z kontynentalnej części północno-wschodniej Rosji, wcinając się w zimne morza. Dzikie miejsce, w którym niedźwiedzie brunatne i bieliki olbrzymie mają się świetnie dzięki diecie złożonej z tłustych ryb. Obwód Kamczacki (jak brzmi oficjalna nazwa regionu) zamieszkuje 350 tys. ludzi i oni także są w znacznym stopniu zależni od ryb. Prawdę mówiąc, trudno zrozumieć Kamczatkę, nie biorąc pod uwagę rodzaju Oncorhynchus – pacyficznych łososi sześciu gatunków (czawycza, nerka, keta, kiżucz, gorbusza i masu). 20 proc. populacji Północnego Atlantyku przybywa tu składać ikrę. Półwysep jest większy od Polski, ale ma zaledwie około 300 km utwardzonych dróg. Jego stolicą jest Pietropawłowsk Kamczacki, na południowo- wschodnim wybrzeżu, zamieszkiwany przez połowę 350-tysięcznej ludności półwyspu. Po drugiej stronie zacisznej zatoki znajduje się baza atomowych okrętów podwodnych Rybaczij, największa w Rosji. Miasto rozwinęło się jako jej zaplecze w czasach sowieckich, gdy cały półwysep był zamkniętą strefą militarną. Podróż do większości pozostałych miejsc na Kamczatce jest nadal trudna, jeśli nie ma się dostępu do wojskowego śmigłowca Mi-8. Jednak istnieje tu skromna sieć dróg żwirowych, a jedna z nich wije się w górę biegu wąskiej rzeki Bystrej, przez Góry Środkowe, do kompleksu budynków wylęgarni łososi Małki.

Reklama

Wylęgarnie na Kamczatce zaczęły działać w roku 1914, u schyłku epoki carów, ale ten obiekt założono zaledwie 30 lat temu. Przy wejściu ktoś powiesił plakat obwieszczający po rosyjsku: Natura stworzyła Kamczatkę jakby z myślą o rozmnażaniu łososia. Plakat wyliczał też kilka innych czynników, które temu sprzyjają: wieczna zmarzlina prawie tu nie występuje, opady są obfite, odpływ wód – dobry i stabilny. Ze względu na izolację Kamczatki od kontynentalnych systemów rzecznych w jej wodach występuje stosunkowo niewiele innych ryb słodkowodnych, dzięki czemu gatunki rodzaju Oncorhynchus nie muszą obawiać się konkurencji i drapieżników. Plakat mówił prawdę. Od strony fizycznej i ekologicznej jest to raj dla łososi. Niestety, to nie są jedyne czynniki, jakie mają wpływ na los tych ryb. Życie łososia jest trudne. Weźmy na przykład 1,2 mln sztuk narybku wypuszczanego każdej wiosny z wylęgarni Małki. Po pierwszym miesiącu wzrostu rybki mają od 10 do 15 cm długości i niełatwo im będzie przetrwać aż do dorosłości. Bardziej prawdopodobne jest, że wkrótce zginą. Zacznijmy od tego, że wylęgarnia leży o jakieś 140 km (z biegiem rzeki) od morza. Każdy maleńki łosoś musi spłynąć rzeką Bystrą do miejsca, gdzie wpada ona do większej, o nazwie Bolszaja. Unikając zagrożeń czekających w jej wodach, narybek stopniowo przechodzi w innego rodzaju stadium rozwojowe – smolt, zdolne rozpocząć życie w słonej wodzie. Z ujścia Bolszoj, na zachodnim wybrzeżu Kamczatki łosoś trafi w szerszy świat Morza Ochockiego, lodowatego, ale pełnego pokarmu akwenu pomiędzy półwyspem a kontynentalną Rosją.

Potem przez dwa do pięciu lat (zależnie od gatunku) ryba musi krążyć po Morzu Ochockim albo ruszyć na południowy wschód i opłynąwszy czubek półwyspu, wydostać się na bezkres Oceanu Spokojnego. Może przepłynąć tysiące kilometrów, znajdując swój ulubiony pokarm (głównie małe kałamarnice i skorupiaki). Nawet jeśli łososie będą liczne, czekają na nie drapieżniki, konkurencja ze strony innych ryb oraz pozostałe wyzwania morskiego środowiska. Mogą na przykład zostać złowione na otwartym oceanie przez rybaków, używających ogromnych sieci dryfujących, które łapią wszystko, co znajdzie się na ich drodze. Jeśli ryba przeżyje te lata intensywnego pływania i żerowania, stanie się wielka, tłusta i silna. Na tym właśnie polega przewaga ryb anadromicznych (wędrownych, które składają ikrę w górze rzek) – ocean umożliwia im szybki wzrost. Zbliżając się do dojrzałości seksualnej, łosoś wyruszy w stronę domu na tarło, wykorzystując kombinację wyczucia pola magnetycznego i spolaryzowanego światła, aby znaleźć drogę powrotną na rzekę Bolszaja. Od jej ujścia popłynie w górę, kierując się węchem. Celem będzie znajoma Bystraja. W końcu dotrze do tych samych płycizn tego samego dopływu, którym wcześniej podążali jego rodzice.

Każde dwie dorosłe ryby, które powrócą, złożą tysiące jaj. W przeciwieństwie do łososia atlantyckiego i większości pozostałych gatunków kręgowców łosoś pacyficzny rozmnaża się tylko raz, po czym umiera. Naukowcy określają organizmy rozmnażające się w ten sposób mianem gatunków semelparycznych. Kiedy już dorosłe osobniki trafią do strumienia, w którym dochodzi do tarła, śmierć następuje po seksie równie nieuchronnie jak trawienie po posiłku. To strategia, którą ewolucja kształtowała przez miliony lat, zestawiająca koszt każdej podróży na tarło z kosztem wysiłku reprodukcyjnego w celu maksymalizacji rozrodczego sukcesu. Mówiąc prościej: ponieważ prawdopodobieństwo, że jakakolwiek ryba przeżyje całą tę podróż dwa razy, jest niewielkie, łososie pacyficzne rozmnażają się na śmierć – przy pierwszej okazji, która się nadarza. Po co się powstrzymywać, skoro nie będzie następnej szansy? Żyją zatem według romantycznego, ale bezlitosnego scenariusza. Wskaźnik sukcesu jest niski, nawet w optymalnych warunkach. Cud łososia polega na tym, że w ogóle jakimkolwiek osobnikom udaje się przetrwać tak mozolny cykl, zwłaszcza że obecne warunki na rzece Bolszaja i jej dopływach są dalekie od optymalnych.

Ludmiła Sacharowskaja, dyrektor wylęgarni Małki, jest ujmującą blondynką pracującą tu od wczesnych lat 80. Specjalizowała się w biologii w Irkucku, cieplejszym mieście w południowej części środkowej Syberii, zanim przeprowadziła się na wschód w poszukiwaniu lepszego życia. Przez prawie 30 lat obserwowała cykle tarła, wykluwania się i powrotu łososi. – Pamiętam, że 20 lat temu do tej rzeki przypływało mnóstwo ryb – powiedziała, kiedy w rześki letni dzień staliśmy w pobliżu jej pułapek na ryby w małym dopływie. Te pułapki były końcowym punktem dla gotowych do tarła dorosłych osobników, których ikra i sperma miały służyć za podstawę działania wylęgarni. – To były rozmaite gatunki. Teraz ich nie widuję – dodała.

Jej zdaniem szczególnie poważny był spadek liczebności czawyczy, Oncorhynchus tshawytscha. To srebrzysta ryba o szerokim tułowiu, z fioletowawymi plamami na grzbiecie, największy z wszystkich gatunków łososi, nazywany czasem łososiem królewskim. Kiedyś czawycze przybywały wielkimi stadami. Dziś wylęgarnia Małki wypuszcza rocznie 850 tys. sztuk jej narybku (a także mniejszą liczbę nerki), ale powraca niewiele dorosłych osobników. Dlaczego tak się dzieje? Dwa rodzaje nielegalnego pozyskiwania – przełowienie (po rosyjsku pieriełow) przez licencjonowane firmy, które mają wyznaczone kwoty połowowe, ale bezkarnie je przekraczają, oraz kłusownictwo, uprawiane głównie ze względu na kawior. Problem kłusownictwa, w znacznej części kontrolowanego przez grupy przestępcze, przybiera katastrofalne rozmiary. Co rok odławianych jest w ten sposób ok. 55 tys. ton ryb. Władze najwyraźniej nie mają środków lub determinacji, by się tym procederem zająć. Do celu swojej podróży na rzece Bystrej docierają więc tylko te czawycze, które mają najwięcej szczęścia. – Możemy nieomal policzyć je na palcach – ocenia Sacharowskaja.

Dorzecze Bolszoj jest tylko jednym z wielu rzecznych systemów na półwyspie, a ryby z tamtejszej wylęgarni nie są reprezentatywne dla całej populacji kamczackiego łososia. Gdzie indziej warunki są inne; zagrożenia, możliwości, przepisy, a nawet biurokratyczne struktury zmieniają się z roku na rok. Nad rzeką Koł, która też wpada do morza na zachodnim wybrzeżu, nie ma wylęgarni, nadbrzeżnej drogi ani (dotychczas) tragedii zdziesiątkowanych ławic. Koł to znakomite siedlisko, prawie nietknięte, obfitujące w łososie wszystkich sześciu gatunków. W zeszłym roku ponad 7 mln ryb wróciło tutaj na tarło, wypełniając rzekę tak, że miejscami były upakowane ciasno jak kostka brukowa. Koł wyróżnia coś jeszcze. Na mocy dekretu kamczackiego rządu z 2006 r. rzeka ta (wraz z pobliskim strumieniem) weszła w skład Regionalnego Eksperymentalnego Rezerwatu Łososia Koł-Kechta, pierwszego w świecie obszaru obejmującego całe dorzecze, ustanowionego z myślą o ochronie tej ryby.

Na północnym brzegu wznosi się obecnie Biostacja Rzeki Koł, grupa prostych, drewnianych budynków służąca jako baza programu badawczego prowadzonego przez dwa państwa. Kierują nią Kirył Kuziszczin z Uniwersytetu Państwowego w Moskwie i jego amerykański kolega Jack Stanford z Uniwersytetu Stanu Montana. Kuziszczin, Stanford i ich zespół badają dynamikę ekosystemu rzeki Koł. Liczą, że uda im się odpowiedzieć na kilka istotnych pytań, m.in. ustalić, jak ważny jest łosoś dla zdrowia całego układu.

Kirył Kuziszczin jest krzepkim mężczyzną z byczym karkiem i szelmowskim uśmiechem. Wychował się na wsi pod Moskwą. Mając cztery lata, złowił swoją pierwszą rybę i od tamtej pory jest zafascynowany wszystkim, co wiąże się z rybami. Jednym z głównych wniosków płynących z jego badań słodkowodnego środowiska naturalnego jest to, że rzeka to coś więcej niż tylko jej główne koryto. – Cały obszar zalewowy działa jak jeden organizm – wspomniał kiedyś podczas wieczornej rozmowy. Woda płynie nie tylko w korycie, ale także przepływa między poszczególnymi kanałami, zarówno na powierzchni, jak i w podziemnych warstwach wodonośnych. Liście z nadbrzeżnych drzew i krzewów wpadając do rzeki, stają się źródłem pożywienia i składników mineralnych dla wodnych owadów i drobnoustrojów; przewracające się do rzeki drzewa dostarczają schronienia rybom. – Wszystko jest połączone – stwierdził Kuziszczin. – Im szybszy wzrost drzew, tym więcej ich wpada do rzeki, tym więcej mamy siedlisk.

Lecz składniki pokarmowe bezustannie znikają z górnych partii rzeki na skutek działania tej samej siły grawitacji, która ściąga w dół wodę, muł i inny materiał. Dlaczego zatem te wody nie stają się stopniowo jałowe? Powodem jest migracja milionów łososi w górę rzek, wyjaśnił mi Kuziszczin. Ryby przynoszą ze sobą substancje odżywcze, takie jak azot i fosfor, zgromadzone podczas lat spędzonych na morzu, i oddają ten cenny ładunek ekosystemowi, gdy ich ciała ulegają rozkładowi. Jednym z aspektów pracy Kuziszczina i Stanforda jest ocena ilości składników odżywczych dostarczanych do górnego biegu Kołu przez łososie.

Naukowcy dokonują tego, sprawdzając poziom pewnego izotopu azotu, N-15, który jest stosunkowo rzadki w porównaniu z innymi formami tego pierwiastka, ale występuje znacznie obficiej w oceanach niż w rzekach. Wysokie stężenia N-15 w wodzie Kołu po tarle i zgniciu ciał łososi, a także w liściach wierzb i topól rosnących na brzegach, świadczy o tym, że to ryby przynoszą składniki pokarmowe w górę biegu. To sprzężenie zwrotne – twierdzi Kuziszczin. Jeśli łososie znikną, liście drzew zostaną pozbawione azotu. Tak samo mikroorganizmy i owady zjadające te liście. Cały ekosystem utraci substancje odżywcze, być może nawet w takim stopniu, że nie będzie w stanie utrzymać dużych populacji łososia, nawet gdyby wprowadzono je tutaj ponownie.

Podczas roboczej wyprawy w górny bieg zobaczyłem na własne oczy, jak płodna jest rzeka Koł. Najpierw popłynęliśmy głównym kanałem, potem ruszyliśmy pieszo, przedzierając się przez obszar zalewowy gęsto porośnięty roślinami sięgającymi 3 m wysokości, ale kruchymi jak nać selera, w stronę bocznego kanału, gdzie zespół miał zbierać dane. Przodem szedł Kuziszczin, wycinając korytarz w zaroślach. To były głównie rośliny jednoroczne – osty, pokrzywy, barszcze, kwitnąca na biało wiązówka kamczacka, a także trochę traw i paproci, w tym kozibród łąkowy nazywany na Kamczatce szełomainikiem, które tworzą razem szybko rosnące zbiorowisko roślinne obszarów podmokłych. W końcu dotarliśmy do małego strumienia zasilanego przez źródło. Kiedy Kuziszczin i inni przygotowywali się do zbierania żyjących tam owadów, glonów i rybek, liści wierzb do badania poziomów azotu, a także do pomiarów głębokości i przepływów, zapytałem Stanforda: Co umożliwia wzrost tej całej roślinności przy tak krótkim sezonie wegetacyjnym, jaki tu panuje? – Mówiąc krótko, łosoś – odpowiedział.

Łosoś wspiera także ludzki ekosystem. W pobliżu ujścia rzeki Bolszaja, w miasteczku Ust- -Bolszereck, miejscowy urzędnik Siergiej Pasmurow przyjął mnie w gabinecie. Pod zdjęciem Władimira Putina, spoglądającego surowo zza paprotki, Pasmurow przedstawił mi zarys miejscowej historii. Otóż przez całą epokę sowiecką Ust-Bolszereck był ośrodkiem rolniczym, bazą dla kilku wielkich gospodarstw państwowych, które hodowały bydło mleczne i uprawiały w szklarniach rzepę, pomidory oraz inne warzywa. Rybołówstwo też było ważne, działały tu dwa zakłady przetwórstwa ryb. Region zamieszkiwało około 15 tys. ludzi, z całego ZSRR – Ukraińcy, Białorusini, Syberyjczycy z Irkucka, a także rdzenni Kamczadale z ludu Itelmenów. Potem nagle nastąpił koniec Związku Radzieckiego, bez którego te wspierane przez państwo kolektywy rolnicze podupadły. Pojawiło się nieznane dotąd bezrobocie i liczba mieszkańców wyraźnie się obniżyła. Produkcja mleczarska spadła, zaczęło brakować warzyw. Pasmurow całą lawinę przemian w regionie podsumował jednym pojemnym słowem: razwaliłsia. Z braku innych możliwości rybołówstwo stało się tu główną dziedziną gospodarki.

Łowienie ryb ma charakter sezonowy, a ponadto cykliczny – są lata lepsze i gorsze. Ale nawet w tych dobrych rzeka nie jest w stanie utrzymać wszystkich. Mimo to, jak powiedział mi Pasmurow, około 20 różnych firm i osób fizycznych ma obecnie licencje na połowy w okolicy. Liczba operatorów i kwoty połowowe są ustalane, aczkolwiek niezbyt rygorystycznie, przez Federalną Agencję Rybołówstwa. – W rezultacie ryb ubywa – stwierdził mój rozmówca. Z roku na rok ławice stają się mniejsze. Kłusownictwo też dokłada swoje. Bolszaja jest dużą rzeką, łatwo dostępną z drogi, a tym samym trudną do ochrony. A dostęp będzie jeszcze łatwiejszy, gdyż obecnie buduje się rurociąg do transportu gazu ziemnego z zachodniego wybrzeża do Pietropawłowska, który przetnie Bystrą i kilkanaście innych rzek (w tym Koł, pomimo jego statusu obszaru chronionego). Sam gazociąg może być czysty, powiedział Pasamurow, ale wybudowana wzdłuż niego droga stanie się zaproszeniem dla kłusowników, zwłaszcza tych, którym chodzi o kawior.

Bo kawior, który łatwo zakonserwować, przewieźć i drogo sprzedać, jest tym, na co poluje większość kłusowników. – Solisz go, wkładasz do zbiorników i chowasz w lesie – stwierdził Pasamurow. Później ciężarówka albo nawet helikopter zabiera zawartość kryjówki. Banda kłusowników, łowiąc w sieci łososie zbliżające się do strumieni, w których odbywają tarło, otwierając im brzuchy, wyłuskując ikrę i odrzucając zwłoki ryb jako odpad, może w krótkim czasie dokonać ogromnych zniszczeń. Prawdopodobnie wśród ich hurtowych klientów znajdują się nawet duże zakłady przetwórstwa rybnego, które skupując nielegalnie zdobyty kawior, „piorą” go i sprzedają na otwartym rynku.

To samo usłyszałem z innych źródeł, w tym od byłego kłusownika na rzece Koł, który wspominał, że zanim zaczęto chronić ten obszar, mała grupa była w stanie zebrać w ciągu sezonu aż pięć ton kawioru. Na rzece mogło być 15 takich grup, a każdy z ich członków zarabiał dziesięć razy więcej, niż uzyskałby jako łowiący legalnie rybak. Wystarczy trochę arytmetyki, by przekonać się, że 75 ton bezprawnie pozyskanej ikry łososia (masa jajeczek stanowi 20 proc. wagi ciała samicy) urasta do 375 ton nielegalnie zabitych ryb. Szczątki tych łososi zostawia się niedźwiedziom i innym padlinożercom. Owszem, na krótką metę przynosi to korzyść ekosystemowi, ale żaden łosoś przechwycony w ten sposób nie pozostawia potomstwa umożliwiającego odbudowę ławic. W dolnym biegu Bolszoj zobaczyłem połowy łososia prowadzone w sposób legalny. Był chłodny lipcowy poranek. Kilkunastu mężczyzn w woderach, wełnianych czapkach i gumowych rękawicach stało w pogotowiu, podczas gdy motorówka przeciągała sieć przez rzekę, skręcając stopniowo w dół, aż wreszcie dobiła do tego samego brzegu, zamykając w wodnej zagrodzie setki nerek i kiżuczy. Mężczyźni zaczęli podciągać sieć w górę rzeki, zaciskając jej pierścień na płyciznach i zaganiając łososie na żwirową plażę. Ryby, wielkie i srebrzyste (wciąż jeszcze niepoczerwieniałe tak jak te, które docierają na tereny tarła), rzucały się zaciekle, aż w końcu nie mogły się ruszyć. Mężczyźni chwytali je kolejno za ogony i wrzucali na łódź transportową. W ciągu pół godziny z jednej sieci ekipa wyjęła jakieś 500 kg ryb.

W którymś momencie jeden z mężczyzn uniósł za ogon ładnie wyglądającą rybę i wrzucił ją z powrotem do rzeki. Powiedziano mi, że to samica płynąca w górę rzeki, by złożyć ikrę, więc nie chcieli jej zabijać. Przynajmniej ta jedna ryba mogła zrealizować swoje reprodukcyjne możliwości. Na długo przedtem, nim rosyjscy mieszkańcy Kamczatki (którzy są imigrantami i potomkami imigrantów) zaczęli uważać połowy łososia za filar swojej gospodarki, lud Itelmenów i inni rdzenni Kamczadale rozwinęli wokół tej ryby praktyki kulturalne, religijne i gospodarcze. Zwłaszcza Itelmeni zakładali osady na brzegach rzek, gdzie odławiali łososie za pomocą pułapek i jazów. Suszyli różowe mięso, wędzili je, rybie głowy poddawali fermentacji w beczkach. – Te przefermentowane głowy miały dużo witamin – powiedział mi członek rady starszych Itelmenów. – Oczyszczały żołądek i usuwały złe rzeczy z ciała. Itelmeni czcili nawet boga zwanego Chantaj, którego wyobrażeniem była pół ryba, pół człowiek. Jesienią ludzie ustawiali wysoki, drewniany posąg Chantaja twarzą do rzeki, składali mu ofiary, po czym obchodzili święto połowów, dziękując za ryby, które przypłynęły, i błagając o następne. Wskrzeszona forma tego prastarego święta jest odprawiana każdego roku na zachodnim wybrzeżu w Kowranie, wiosce, która jest dziś stolicą itelmeńskiego życia. Jej mieszkańcy nadal łowią tradycyjnymi metodami.

Irena Kwasowa, itelmeńska aktywistka, którą poznałem w niewielkim biurze przy jednej z uliczek Pietropawłowska, powiedziała mi, że sowiecka polityka wymagała, aby ludzie ze wsi, także jej matka, opuścili swoje odległe osady i gromadzili się w ośrodkach takich jak Kowran. Tam czyniono z nich pracowników spółdzielczych gospodarstw rolnych lub spółdzielni rybackich, skazując na egzystencję bardzo odmienną od tej, którą, przyzwyczajeni do niezależności i utrzymywania się z ziemi, prowadzili dotąd. Co prawda Itelmenów zwolniono z podatków, a państwo kupowało zbierane przez nich paprocie i jagody po uczciwych cenach. Jednak w czasach stalinizmu zaczęło się wyszukiwanie „wrogów ludu”. Ludzie anonimowo donosili na sąsiadów, czasami tylko z powodu osobistych urazów. Pradziadek Kwasowej był jedną z ofiar takich donosów. Ten dumny myśliwy i rybak został aresztowany i wysłany do obozu w rejon Kołymy, gdzie zmarł. Rodzina Kwasowej przestała się wtedy kontaktować nawet między sobą, by uniknąć podejrzeń. W latach 70. sowiecki reżim stał się mniej złowrogi, ale bardziej zbiurokratyzowany i równie obojętny na los ludzi. Przybywający na Kamczatkę z południa kraju otrzymywali dobre posady, podczas gdy Itelmeni byli spychani na margines. Pieriestrojka Gorbaczowa, po której nastąpił rozpad państwa, a po nim dzika prywatyzacja, dopełniły procesu wywłaszczania rdzennych ludów z ziem, wód i zasobów.

Jednym z przejawów tego procesu jest fakt, że Itelmeni muszą konkurować z komercyjnymi rosyjskimi firmami o kwoty połowów łososia. Lud ten liczy zaledwie około 3500 osób, co stanowi 1 proc. ludności Kamczatki. Oleg Zaporocki, itelmeński przywódca, powiedział mi, że urzędnicy, którzy ustalają te kwoty, są hojni dla firm należących do ludzi z zewnątrz, zaś miejscowym przypadają ilości zbyt małe do utrzymania się przy życiu. Te firmy zatrudniają paru Itelmenów, ale zwykle na gorzej płatnych stanowiskach. Niektórzy Itelmeni chcieliby też założyć własne spółdzielnie połowowo-przetwórcze, co zapewniłoby społeczności przychody i powstrzymało ludzi przed wyjazdami. Sam Zaporocki wszedł w spółkę z innymi, aby kupić dieslowski generator do zamrażania ryb, co ma być jego pierwszym krokiem do uzyskania własnego miejsca na rynku. – Jeżeli nie stworzymy jakichś małych przedsiębiorstw, te osady nie przetrwają – powiedział. Jak dotąd urzędnicy odmawiają przyznania kwot połowowych na komercyjną skalę lokalnej grupie Zaporockiego i wszystkim innym. Po drugiej stronie Pacyfiku ławice Ameryki Północnej (na południe od Alaski), niegdyś ogromne, zostały wyniszczone przez budowę zapór, pobieranie wody do nawadniania, nadmierne połowy, zanieczyszczenia rolnicze i inne formy degradacji siedlisk. Ponadto doszło u nich do osłabienia genetycznego przez uzależnienie od wylęgarni. Mieszkańcy Kamczatki mają szansę uniknąć tych błędów.

To powód, dla którego Fundacja Dzikie Ryby i Różnorodność Biologiczna (WFBF) z Kamczatki i jej amerykański partner Ośrodek Dzikiego Łososia (WSC) służyły pomocą i wsparciem, gdy władze Kamczatki tworzyły Eksperymentalny Rezerwat Łososia Koł-Kechta. Dlatego popierają teraz ambitną wizję utworzenia kolejnych takich obszarów – na rzekach Utchołok, Obłukowina, Krutogorowa, Kołpakowa, Opała oraz Żupanowa – z których każdy ma obejmować nie tylko samą rzekę, ale całe jej zlewisko, łącznie ze strumieniami w górnym biegu, gdzie odbywa się tarło łososi, oraz środowiskiem lądowym. Ta sieć uczyniłaby z Kamczatki największy i najśmielszy na świecie eksperyment w dziedzinie ochrony łososia. I to się może udać – o ile długofalowe, uczciwe zarządzanie i egzekwowanie prawa zdołają zatriumfować nad pogonią garstki cwaniaków za szybkim zyskiem. Nie zapomnę jednak tego, co Ludmiła Sacharowskaja powiedziała mi, gdy staliśmy na brzegu strumienia w wylęgarni Małki. Po 25 latach pracy przy wylęganiu narybku, wypuszczania go do rzeki i obserwowania, jak powraca coraz mniej dorosłych osobników, stała się cyniczna. Marzyła o przejściu na emeryturę. Owszem trwają teraz reformy, a w każdym razie mówi się o nich. Ale to pozory. Kłusowanie jest łatwe. Istnieją całe osady pełne ludzi, którzy mogliby poszukać legalnej pracy, ale tego nie robią; przebiedują zimę, czekając na lato, gdy będą mogli nielegalnie łowić łososie. Czy za czasów sowieckich sprawy miały się lepiej? Sacharowskaja zastanawia się przez chwilę: – Lepiej dla ryb.

Reklama

David Quammen, 2010

Reklama
Reklama
Reklama