Reklama

30 lipca 2003 r. zespół hiszpańskich i francuskich naukowców odwrócił bieg czasu, przywracając życie zwierzęciu, które było już gatunkiem wymarłym. Badacze niemal natychmiast oglądali jego powtórne wymarcie. Była to kozica znana jako bucardo – koziorożec pirenejski (Capra pyrenaica pyrenaica). Piękne zwierzę o długich, łagodnie wygiętych rogach, osiągające wagę 100 kg. Przez tysiące lat żyło wysoko w Pirenejach, górach oddzielających Francję od Hiszpanii, gdzie wspinało się po turniach, skubiąc liście i pędy. Przetrzymywało ostre zimy.

Reklama

Potem pojawił się człowiek ze strzelbą. W ciągu kilku stuleci myśliwi drastycznie zmniejszyli pogłowie bucardo. W roku 1989 hiszpańscy badacze zrobili spis z natury i stwierdzili, że przetrwał może tuzin pojedynczych sztuk. Po 10 latach została tylko jedna – samica nazwana Celia. Ekipa z Parku Narodowego Ordesa i Monte Perdido, kierowana przez weterynarza parkowego Alberto Fernándeza-Ariasa, schwytała zwierzę w pułapkę, nałożyła mu obrożę z nadajnikiem radiowym i puściła wolno. Dziewięć miesięcy później emitowany z nadajnika sygnał zamienił się w długie, jednostajne buczenie – znak zwiastujący, że Celia nie żyje. Znaleziono ją zgruchotaną pod obalonym drzewem. Wraz ze śmiercią Celii oficjalnie uznano bucardo za gatunek wymarły.

Żyły jednak komórki Celii, zachowane w laboratoriach Saragossy i Madrytu. W ciągu kilku następnych lat zespół fizjologów rozrodu kierowany przez José Folcha wprowadził jądra tych komórek do jajeczek kozich, z których usunięto własne DNA. Dokonano implantacji u matek zastępczych. Z 57 zwierząt tylko 7 zaszło w ciążę. Wśród tej siódemki wystąpiło sześć poronień, ale jedna matka – mieszaniec podgatunku koziorożca pirenejskiego Capra pyrenaica victoriae i kozy – donosiła klon Celii. Folch z kolegami przeprowadził cesarskie cięcie i nastąpiły narodziny 2,5-kilogramowego klona. Fernández-Arias, trzymając bucardo w ramionach, widział, że noworodek ledwie łapie powietrze, wyciągając groteskowo język z pyszczka. Po 10 minutach sklonowana Celia zdechła. Nekropsja wykazała, że na jednym płucu narósł dodatkowy, gigantyczny płat zbity jak wątroba. Nic nie można było zrobić. Obok bucardo są dodo i alka olbrzymia, wilk workowaty i chiński delfin rzeczny, gołąb wędrowny i dzięcioł cesarski – długa lista zwierząt, których wyginięcie spowodował człowiek, niekiedy rozmyślnie. A ponieważ więcej gatunków jest obecnie zagrożonych, w najbliższych latach bucardo znajdzie się w jeszcze większym zbiorze. Fernández-Arias należy do małej, ale pełnej zapału grupy badaczy wierzących, że klonowanie może odwrócić ten trend.

Myśl o przywracaniu do życia wymarłych gatunków – nazywanym przez niektórych wskrzeszaniem – kołatała w wielu głowach co najmniej od dwóch dziesięcioleci. Zwłaszcza odkąd Michael Crichton wypuścił na świat dinozaury z Parku jurajskiego. Ale przez większą część tego czasu nauka pozostawała daleko w tyle za fantazją. Klon Celii to ze wszystkich podejmowanych próba najbliższa prawdziwego wskrzeszania. Od czasu, gdy był świadkiem paru minut krótkiego życia klona, Fernández-Arias, obecnie szef departamentu łowiectwa, rybołówstwa i bagien w regionalnym rządzie Aragonii, czeka na chwilę, kiedy ludzie opanują sztukę odzyskiwania zwierząt, które doprowadzili do wyginięcia.

Poznałem Fernándeza-Ariasa jesienią 2012 r. na konferencji naukowej w siedzibie National Geographic Society w Waszyngtonie. Po raz pierwszy w historii grupa genetyków, biologów, specjalistów od ochrony przyrody i etyków zebrała się, by dyskutować o szansach wskrzeszania wymarłych stworzeń. Czy to możliwe? Czy pożądane? Uczeni jeden po drugim przedstawiali wielki postęp w manipulowaniu komórkami macierzystymi, w odzyskiwaniu DNA z odległej przeszłości, w rekonstruowaniu genomów. W toku obrad naukowcy ekscytowali się coraz bardziej. Powoli wyłaniał się konsens: wskrzeszanie jest obecnie w zasięgu naszych możliwości. – To poszło dużo dalej, stało się znacznie szybciej, niż ktokolwiek sobie wyobrażał – mówi Ross MacPhee, kurator działu ssaków w Amerykańskim Muzeum Historii Naturalnej w Nowym Jorku. – To, nad czym naprawdę powinniśmy się zastanowić, to czy rzeczywiście chcemy powodować powrót gatunku.

W Parku jurajskim dinozaury wskrzesza się dla ich walorów rozrywkowych. Katastrofalne skutki, jakie to pociąga za sobą, rzuciły cień na ideę ożywiania wymarłych gatunków, przynajmniej w wyobraźni publiczności. Ludzie jednak mają skłonność zapominać, że Park jurajski to czysta fantazja. W świecie realnym możemy obecnie mieć nadzieję na ożywienie wyłącznie gatunków, które wymarły w ciągu ostatnich kilkudziesięciu tysięcy lat i pozostały po nich szczątki zawierające nietknięte komórki albo – to niezbędne minimum – wystarczająco dużo starego DNA, by zrekonstruować genom stworzenia. Ze względu na naturalne tempo rozkładu nie możemy mieć żadnej nadziei na odtworzenie pełnego genomu Tyrannosaurus rex, który wymarł około 65 mln lat temu. Gatunki teoretycznie możliwe do odzyskania zniknęły, gdy człowiek szybko piął się ku dominacji nad światem. Zwłaszcza w ostatnich latach eliminowaliśmy jako ludzkość liczne gatunki przez polowania, niszczenie siedlisk, rozprzestrzenianie chorób. To sugeruje kolejne uzasadnienie dla odtwarzania wymarłych zwierząt. – Jeśli mówimy o gatunkach, których wymarcie spowodowaliśmy, to myślę, że jesteśmy zobowiązani do prób ich wskrzeszenia – mówi Michael Archer, paleontolog z australijskiego Uniwersytetu Nowej Południowej Walii. Niektórzy ludzie odrzucają takie myślenie, twierdząc, że wskrzeszanie nieistniejących już gatunków to uzurpacja roli Pana Boga. – Ja jednak uważam – drwi Archer – że bawiliśmy się w Pana Boga, eksterminując te zwierzęta.

Inni naukowcy opowiadający się za wskrzeszaniem argumentują, że przyniesie ono konkretne korzyści. Biologiczna różnorodność to magazyn inwencji natury. Na przykład większość środków farmakologicznych nie została wymyślona z niczego – pochodzą od naturalnych związków odkrytych w dzikich roślinach, również narażonych na wyginięcie. Niektóre z wymarłych zwierząt także pełniły istotne role w swoich ekosystemach, więc ich powrót byłby korzystny. Syberię 12 tys. lat temu zamieszkiwały mamuty i inne wielkie ssaki roślinożerne. Wówczas, zamiast zdominowanej przez mchy tundry, porastały ją trawiaste stepy. Rosyjski ekolog Siergiej Zimow, dyrektor Północno-Wschodniej Stacji Naukowej w Czerskim w republice Sacha, od dawna przekonuje, że to nieprzypadkowa zbieżność. Mamuty i liczne inne zwierzęta roślinożerne kultywowały step, kopytami, napowietrzając glebę jak aeratory i użyźniając ją łajnem. Gdy wyginęły, mchy wzięły górę i przekształciły łąki w mniej produktywną tundrę. W ostatnich latach Zimow próbował cofnąć czas w tundrze, sprowadzając konie, piżmowoły i inne wielkie ssaki do regionu Syberii, który nazywa Parkiem Plejstoceńskim. Byłby szczęśliwy, gdyby kręciły się tam również mamuty włochate. – To jednak zobaczą dopiero moje wnuki – mówi Zimow. – Mysz mnoży się bardzo szybko, mamut wręcz przeciwnie. Trzeba nastawić się na czekanie.

Kiedy Fernández-Arias po raz pierwszy próbował odzyskać bucardo 10 lat temu, dysponował narzędziami, można to powiedzieć z perspektywy czasu, żałośnie prymitywnymi. Było to ledwie siedem lat po narodzinach owieczki Dolly, pierwszego sklonowanego ssaka. W tych wczesnych dniach naukowcy klonowali zwierzę, pobierając jedną z komórek i uzyskane z niej DNA wprowadzając do jajeczka pozbawionego wcześniej własnego materiału genetycznego. Wstrząs elektryczny wystarczał do zainicjowania podziału jajeczka, po czym badacze przenosili rozwijający się embrion do organizmu matki zastępczej. Takie ciąże w ogromnej większości kończyły się niepowodzeniem, a nieliczne urodzone zwierzęta często dotykały problemy zdrowotne.

W ciągu minionej dekady klonowanie z tech- niki wysokiego ryzyka stało się zwyczajną biotechnologiczną procedurą. Uczeni opanowali też umiejętność „nakłaniania” komórek dorosłego zwierzęcia do powrotu do stanu paraembrionalnego. Dotyczy to komórek wszelkiego rodzaju, także jajeczkowych i spermowych. Jajeczka mogą następnie podlegać dalszym manipulacjom w kierunku przejścia we w pełni wykształcone embriony.

Takie techniczne sprawności sztukę wracania życia wymarłym gatunkom czynią znacznie łatwiejszą. Przez dekady naukowcy i poszukiwacze mówili o wskrzeszeniu mamuta. Pierwszym – i do tej pory jedynym – osiągnięciem było tu odnalezienie w tundrze syberyjskiej dobrze zachowanego osobnika. Obecnie, wyposażeni w nowe techniki klonowania, badacze z fundacji biotechnicznej Sooam w Seulu połączyli siły z ekspertami od mamuta z Północno-Wschodniego Uniwersytetu Federalnego w syberyjskim mieście Jakuck. Ostatniego lata odbyli wyprawę w górę rzeki Jany, drążąc z zastosowaniem gigantycznych szlauchów tunele w zamarzniętych skarpach nad brzegami. W jednym z takich tuneli znaleźli szczątki mamucie, między innymi tkankę szpiku kostnego, mięso, włosy, skórę. Materiał jest w tej chwili badany przez specjalistów w Seulu. – Wymarzoną sytuacją byłoby znalezienie żywej komórki – mówi Insung Hwang z fundacji Sooam, który organizował ekspedycję nad Janę. Gdyby naukowcy z Sooam ją mieli, drogą stymulacji wyprodukowaliby miliony nowych komórek, przeprogramowali je na rozwój w kierunku embrionów, które trafiłyby do zastępczych matek, w tym wypadku słonic, najbliższych żyjących krewniaczek mamuta. Większość uczonych wątpi jednak, by jakakolwiek żywa komórka mogła przetrwać zamrożona w otwartej tundrze. Ale Hwang i koledzy mają plan B: zdobyć nienaruszone jądro komórki mamuta. Prawdopodobieństwo przetrwania jądra jest o wiele większe niż całej komórki. Sklonowanie mamuta, kiedy dysponuje się jedynie nienaruszonym jądrem komórkowym, będzie jednak dużo trudniejszą sztuką. Naukowcy z Sooam będą musieli przenieść jądro do jajeczka słonicy po uprzednim usunięciu stamtąd jądra oryginalnego. Żeby te operacje przeprowadzić, trzeba najpierw jajeczka słonic pozyskać, czego nikt jeszcze nie dokonał. Jeżeli DNA w jądrze jest dobrze zachowane, przejmie kontrolę nad jajeczkiem i może zacząć dzielenie się na embrion mamuci. Kiedy naukowcom uda się pokonać tę trudność, staną przed niełatwym zadaniem umieszczenia embriona w macicy słonicy. Następnie, uprzedza Zimow, będzie im potrzebna cierpliwość. Nawet jeśli wszystko pójdzie dobrze, dopiero po niemal dwóch latach okaże się, czy słonica urodzi zdrowego mamuta. – Zawsze powtarzam: jeśli nie spróbujesz, to skąd będziesz wiedział, że coś jest niemożliwe? – mówi Hwang.

W roku 1813, podróżując z Hardensbourgha do Louisville nad rzeką Ohio, John James Audubon był świadkiem jednego z najniezwyklejszych zjawisk naturalnych swoich czasów – stado gołębi wędrownych (Ectopistes migratorius) zakryło niebo. Powietrze było dosłownie wypełnione gołębiami – napisał później. Światło południa mdłe jak podczas zaćmienia, łajno spadające z nieba niczym topiące się płatki śniegu i ciągły szum skrzydeł, który działał na moje zmysły usypiająco. Gdy Audubon dotarł przed zachodem słońca do Louisville, gołębie wciąż przelatywały mu nad głową i miało to jeszcze trwać przez trzy dni. Ludzie byli strasznie podnieceni – pisał. Na brzegach Ohio tłum mężczyzn i chłopców bez przerwy strzelających do ptaków. Ubito mnóstwo. W roku 1813 trudno było wskazać gatunek mniej zagrożony wyginięciem. A jednak pod koniec stulecia właśnie gołąb wędrowny z czerwonym upierzeniem na piersi przeżywał katastrofalny regres. Kurczyły się lasy, bez których nie mógł żyć, a polowania trzebiły populację. W roku 1900 pewien chłopak zastrzelił z wiatrówki ostatniego z dziko żyjących gołębi wędrownych. 14 lat później, gdy upłynął jeden wiek i jeden rok od momentu, kiedy Audubon zadziwił się mnogością tych ptaków, ostatnia gołębica w niewoli zdechła w zoo w Cincinnati.

Pisarz i rzecznik ochrony środowiska Stewart Brand dorastał w stanie Illinois, gdzie wędrował po lasach, parędziesiąt lat wcześniej jeszcze pełnych szumu skrzydeł gołębi wędrownych. – Ich środowisko było moim środowiskiem – mówi. Dwa lata temu Brand z żoną Ryan Phelan, założycielką firmy badań genetycznych DNA Direct, zaczął zastanawiać się nad możliwością przywrócenia życia gatunkowi. Pewnego wieczoru, podczas kolacji z harwardzkim biologiem Georgem Churchem, zorientowali się, że ich myśli biegną tym samym torem. Church wiedział, że standardowe metody klonowania nie mogą tu być zastosowane, bo ptasie embriony rozwijają się w skorupkach i żaden muzealny okaz gołębia wędrownego nie będzie zawierać całkowicie nienaruszonego, sprawnego genomu. Church wskazał jednak inną drogę odtworzenia ptaka. Zachowane okazy zawierają fragmenty DNA. Łącząc te kawałki razem, naukowcy mogą obecnie odczytać około miliarda liter z genomu gołębia wędrownego. Church nie potrafi jeszcze zsyntetyzować od zera całego zwierzęcego genomu, ale wynalazł technikę, która pozwala mu uzyskiwać znaczne porcje DNA dowolnej żądanej sekwencji. Teoretycznie może wytworzyć geny poszczególnych cech gołębia wędrownego – np. gen długiego ogona – i wpleść go w genom komórki macierzystej gołębia skalnego.

Komórki macierzyste gołębia skalnego zawierające ten zmanipulowany genom mogą być przekształcone w komórki zarodkowe prekursorskie dla jajeczek i nasienia. Te można następnie włączyć w jajeczka gołębia pospolitego, gdzie będą migrować do rozwijających się narządów płciowych embrionów. Pisklęta wykluwające się z tych jajeczek będą wyglądać jak normalne gołębie pospolite, ale w ich jajeczkach i spermie będzie zmanipulowane DNA. Kiedy pisklęta osiągną dojrzałość i zaczną się parzyć, z ich jajeczek wyklują się pisklaki noszące unikalne cechy gołębia wędrownego. Krzyżowo kojarząc te ptaki, naukowcy wyselekcjonują okazy coraz podobniejsze do wymarłego gatunku.

Metoda Churcha przetwarzania genomu może teoretycznie być zastosowana do każdego gatunku z żyjącymi bliskimi krewnymi i genomem poddającym się rekonstrukcji. Tak więc, nawet jeśli ekipie z Sooam nie uda się znaleźć nienaruszonego mamuciego jądra komórkowego,
ktoś będzie mógł ten gatunek przywrócić do życia. Naukowcy mają już techniki rekonstrukcji większości genów potrzebnych do wytworzenia mamuta i mogą one być włączone w komórki macierzyste słonia. Nie brakuje też podstawowego materiału do dalszych eksperymentów – wyłania się on z syberyjskiej wiecznej zmarzliny. – Jeżeli chodzi o mamuty, to tego jest na pęczki – mówi Hendrik Poinar, ekspert od mamuciego DNA z Uniwersytetu McMaster w Ontario. – Obecnie to w zasadzie tylko kwestia finansów.

Chociaż odżycie mamuta i gołębia wędrownego nie jest już czystą fantazją, realnie trzeba na to lat. Dla innego wymarłego gatunku perspektywa czasowa może być znacznie krótsza. Po prawdzie jest przynajmniej szansa, że gatunek może powrócić do żywych jeszcze przed publikacją tego artykułu.

Zwierzę, o które tu chodzi, stało się obsesją grupy australijskich naukowców nazywających przedsięwzięcie Projektem Łazarza. Przewodzący im Michael Archer wcześniej kierował mocno nagłośnioną próbą sklonowania wilka workowatego – mięsożernego torbacza wymarłego od roku 1930. Starania doprowadziły do tylko fragmentarycznego wychwycenia DNA wilka. Archer i współpracownicy od Projektu Łazarza z ostrożnością traktują rozbudzone oczekiwania wobec tak głośnego eksperymentu. Woleli, aby było o nim cicho do momentu, gdy pojawią się jakieś wstępne rezultaty.

Ten moment nadszedł. Na początku stycznia badacze ujawnili, że próbują przywrócić życie dwóm blisko spokrewnionym gatunkom australijskich żab. Do wyginięcia około roku 1985 płazy obu gatunków dzieliły niezwykły i prawdziwie zdumiewający tryb reprodukcji. Samice wypuszczały z siebie obłok z jajeczkami i po zapłodnieniu przez samce połykały to z powrotem. Hormon z jajeczek powodował przerwę w wydzielaniu kwasów żołądkowych i żołądek stawał się macicą. Po paru tygodniach żaba otwierała pyszczek i wypluwała w pełni ukształtowane kijanki. Ten wyczyn rozrodczy przyniósł żabom ich pospolite nazwy: północna żaba gęborodna i południowa żaba gęborodna. Niestety niedługo po rozpoczęciu badań nad tymi gatunkami płazy znikły. – Żaby były tam przez moment, a kiedy naukowcy powrócili, już przepadły – mówi Andrew French, ekspert klonowania z uniwersytetu w Melbourne, uczestnik Projektu Łazarza.

Aby odtworzyć te stworzenia, uczeni wprowadzają jądra żab gęborodnych do jajeczek żyjących australijskich żab bagiennych, którym usuwa się własny materiał genetyczny. Idzie to powoli, bo żabie jajeczka zaczynają tracić żywotność już po paru godzinach i nie mogą być mrożone ani ożywiane. Naukowcy potrzebują świeżych jajeczek, które żaby produkują tylko raz do roku, w krótkim okresie godowym.

Tym niemniej postęp jest. – Wystarczy powiedzieć, że obecnie mamy embriony tych wymarłych zwierząt – mówi Archer. – Posunęliśmy się na tej drodze całkiem daleko. Badacze z Projektu Łazarza twierdzą, że potrzeba im po prostu więcej wysokiej jakości jajeczek. – W tym punkcie decydują liczby – uważa French.

Osobliwość żabiej gęborodności dobitnie pokazuje, jaką stratą jest wymarcie gatunku. Czy to jednak znaczy, że powinniśmy go wskrzeszać? Czy świat będzie dużo bogatszy, mając żabie samice, które noszą potomstwo w żołądku? Są konkretne pożytki, przekonuje French, takie jak wiedza – znajomość żabiego rozrodu może się kiedyś przydać w leczeniu kobiet mających problem z donoszeniem ciąży. Jednak dla wielu uczonych wskrzeszanie jest traceniem z oczu największej powinności – zapobiegania masowemu ginięciu gatunków. – Ratowanie zagrożonych gatunków i siedlisk – mówi John Wiens, biolog ewolucjonista z nowojorskiego Uniwersytetu Stony Brook – jest niewątpliwie ogromnie pilne. Natomiast przywracanie do życia gatunków wymarłych nie wydaje mi się sprawą palącą. Dlaczego inwestować miliony dolarów w odtworzenie garstki wygasłych gatunków, gdy miliony innych wciąż czekają na odkrycie, opisanie i ochronę?

Obrońcy wskrzeszania kontrują argumentem o przydatności klonowania i technik inżynierii genetycznej do ochrony zagrożonych gatunków, zwłaszcza tych, które nie rozmnażają się łatwo w niewoli. I chociaż najbardziej zaawansowana biotechnologia może być kosztowna, gdy się rozwija i stosowana jest po raz pierwszy, to ma perspektywę bardzo szybkiego potanienia. – Być może niektórzy ludzie uważali szczepionkę przeciw polio za odwracanie uwagi od żelaznych płuc (respiratora Drinkera) – mówi George Church. – Trudno z góry orzec, co będzie dystrakcją, a co zbawieniem. Co jednak skłonni bylibyśmy nazwać zbawieniem? Nawet jeśli Church zdoła wyposażyć gołębia skalnego we wszystkie specyficzne cechy gołębia wędrownego, to czy otrzymane stworzenie będzie naprawdę gołębiem wędrownym, czy raczej wykonstruowaną osobliwością? Jeżeli Archer i French wyprodukują pojedynczą żabę gęborodną – czy to będzie oznaczać, że wskrzesili gatunek? A jeśli ta żaba nie spotka partnera, stanie się Celią wśród płazów i jej gatunek okaże się jednak wymarły? Czy wystarczy utrzymywać populację żab w laboratorium, a może w zoo, gdzie ludzie będą mogli się na nie gapić? Czy trzeba je wprowadzić z powrotem do życia dziko, aby były prawdziwie wskrzeszone? – Oddawanie gatunków dzikiej przyrodzie nie jest rzeczą prostą – mówi Stuart Pimm, biolog z Duke University. – Ogromny wysiłek włożono np. w przywrócenie naturze oryksa arabskiego. Kiedy jednak wypuszczono zwierzęta do rezerwatu w Omanie w roku 1982, niemal wszystkie padły łupem kłusowników. – Mieliśmy zwierzęta, oddaliśmy je, ale świat nie był gotowy – mówi Pimm. – Odzyskanie gatunku rozwiązuje tylko małą część problemu.

Łowiectwo to nie jedyne zagrożenie, jakie napotyka odzyskany gatunek. Dla wielu nie istnieje już miejsce, które można by nazwać domem. Chiński delfin rzeczny wyginął na skutek skażenia środowiska i innego typu oddziaływania skupisk ludzkich nad Jangcy. Dziś stan rzeczy jest równie zły. Żaby na całym świecie dziesiątkuje roznoszony przez człowieka patogen Phylum chytridiomycota. W Australii biolodzy pewnego dnia wpuszczą żaby gęborodne do ich starych potoków górskich. Żaby te mogą wkrótce ponownie stać się gatunkiem wymarłym. – Bez środowiska, do którego gatunek można przywrócić, cała akcja jest tylko stratą pieniędzy – mówi Glenn Albrecht, dyrektor Instytutu Zrównoważonego Rozwoju na australijskim Uniwersytecie Murdoch. Jeśli nawet odrodzenie gatunku okaże się logistycznym sukcesem, kwestia nie jest zamknięta. Gołąb wędrowny może znaleźć swój dom w odbudowywanych lasach na wschodzie USA. Czy nie będzie to jednak w końcowym efekcie wprowadzenie do środowiska organizmu genetycznie zmodyfikowanego? A jeśli gołąb wędrowny stanie się nosicielem wirusa, który wyeliminuje inny ptasi gatunek? I co powiedzą mieszkańcy Chicago, Nowego Jorku i Waszyngtonu na pojawienie się nowego gatunku w mieście, zaciemnianie nieba i śnieżycę z ptasich kup na ulicach?

Rzecznicy wskrzeszania rozważają te kwestie i większość sądzi, że powinny być rozwiązane przed startem jakiegokolwiek większego programu. Hank Greely, bioetyk z Uniwersytetu Stanforda, żywo interesuje się etycznymi i prawnymi konsekwencjami odtwarzania gatunków. Dla niego i wielu innych sam fakt, że nauka jest zdolna podjąć tak spektakularne działania, stanowi argument nie do odparcia – z możliwości wskrzeszania trzeba skwapliwie skorzystać. – Intryguje mnie to, bo jest naprawdę odlotowe – mówi Greely. – Tygrys szablozębny? Świetnie byłoby go zobaczyć. GRAFIKA: JASON TREAT, ZESPÓŁ NGM. RYSUNEK: RAÚL MARTÍN. WZIĘTE Z: GEORGE CHURCH; BEN NOVAK, REVIVE AND RESTORE, LONG NOW FOUNDATION; MICHAEL MCGREW, ROSLIN INSTITUTE, UNIWERSYTET W EDYNBURGU.

Carl Zimmmer

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama