Reklama

Początek przypomina filmy Hitchcocka – najpierw jest trzęsienie ziemi, a później napięcie rośnie. Nasz przewodnik Tomek Kozłowski (karkonoski GOPR-owiec, skoczek spadochronowy i Członek Polskiego Towarzystwa Badań nad Stresem Traumatycznym – jestem przekonana, że prowadzi na nas jakieś tajne badania!), raczy nas na początek opowieścią o wulkanicznym charakterze wysp nowozelandzkich. Kraj leży dokładnie na styku dwóch płyt tektonicznych. Dowiadujemy się, że sejsmolodzy odnotowują tu kilkanaście tysięcy trzęsień ziemi rocznie, a tych odczuwalnych nawet do 250. Szybko przeliczam – podczas tygodniowego pobytu na Północnej Wyspie mam szansę poczuć drżenie pod stopami aż pięć razy! Ale to nie ziemia będzie drżała – raczej moje nogi.

Reklama

B jak BLACK WATER RAFTING

Około dwóch godzin drogi dzieli Auckland od grupy jaskiń krasowych Waitomo Caves długości 45 km. Trafiamy do tej najsłynniejszej – Waitomo Glowworm, czyli jaskini świecących robaczków. Swą nazwę zawdzięcza występującej w niej populacji larw muchówki o wdzięcznej nazwie Arachnocampa luminosa. Ich odwłok emituje bladoniebieskie światło, podobnie jak u robaczków świętojańskich. Do tego larwy wytwarzają lepką pajęczynę, która zwisa ze stropu jaskini, co w połączeniu z wabiącym światłem daje doskonałą pułapkę na owady.

Metoda, jaką mamy eksplorować podziemny labirynt, ku mojej radości nie odbiega od ekstremalnych atrakcji oferowanych przez Nową Zelandię. Zaraz po wypełnieniu formularzy, że schodzimy do jaskiń na własną odpowiedzialność i nie mamy klaustrofobii, otrzymujemy neoprenowe pianki, kaski z lampami i napompowane dętki samochodowe. Teraz pora na krótkie szkolenie – jeszcze można się wycofać! Uczymy się komend i zachowań, które ułatwią nam przemieszczanie się w skomplikowanym systemie korytarzy, ćwiczymy skoki z wodospadu, korzystając z drewnianego pomostu. Technikę warto zapamiętać. Najpierw należy stanąć na brzegu pomostu, wypiąć pupę i przyłożyć do niej dętkę. Następnie bez wahania trzeba zrobić krok w tył, trzymając dętkę oburącz, jakby chciało się na niej usiąść. Zabawa jest przednia! Ale kiedy musimy to samo wykonać w ciemnej jaskini, stając na brzegu huczącego wodospadu, przestaje być wesoło. Za każdym razem, gdy skaczę, jestem przekonana, że walnę w podwodne skały!

Podążamy w głąb jaskini, brodząc raz po kolana, raz po pas w coraz zimniejszej wodzie. Nasza przewodniczka informuje, że jeśli komukolwiek zrobi się naprawdę zimno i do tego poczuje senność, ma to natychmiast zgłosić. No tak, czyli grozi nam hipotermia. Przypominam sobie jeszcze statystyki trzę- sień ziemi w tych okolicach i na tę myśl zasycha mi w gardle. Nie dość, że ekstremum, to jeszcze do kwadratu.

Przemieszczamy się czasami na czworakach, przeciskając się przez wąskie i niskie arterie, to znów wychodząc na rozległe podwodne jeziorka. Każdy siada wtedy na swojej dętce i zarzuca nogi poprzednikowi na ramiona – w tym układzie, kurczowo trzymając się siebie, żeby się nie zgubić, przemierzamy jaskinię. Jesteśmy tak zaaferowani, że zapominamy o celu naszej eskapady. W pewnym momencie przewodniczka prosi o zgaszenie latarek i każe wszystkim spojrzeć w górę. Zapada cisza zakłócana jedynie dalekim szumem podziemnych wodospadów i miarowym kapaniem wody. Oczy przyzwyczajają się do ciemności i oto widzimy nad głowami niezwykłą drogę mleczną utworzoną z tysięcy świecących niebieskich punkcików. Słynne larwy stają się teraz naszym przewodnikiem. Pozostawieni sami w ciemnościach mamy za zadanie poruszać się dalej bez latarek i patrząc w górę, dać się poprowadzić podziemną drogą mlecz- ną ku światłu, do wyjścia z jaskini.

J jak JET BOAT RIDE

Po wulkanicznej wycieczce czas na sport w Agroventures (10 min jazdy na północ od Rotorua). Minimiasteczko ekstremalnej rozrywki reklamuje się hasłem: Spotkaj się z nami na krawędzi. Jeśli nie żyjesz tak jak my, zajmujesz zbyt dużo miejsca!

Można tam przejechać się ekologicznym środkiem transportu Shweeb (plastikowe tuby napędzane siłą ludzkich mięśni), skoczyć z 40 m na Rotorua Swoop z prędkością 130 km/godz. w kokonie przypominającym śpiwór oraz przejechać się najszybszą łodzią świata. Jeśli wrażeń mało – zostaje jeszcze nurkowanie w strugach powietrza tunelu aerodynamicznego.

Prędkość 100 km/godz. w 4,5 s? Tak, to przyśpieszenie możliwe do osiągnięcia w dyscyplinie jet boat. Mistrzem świata jest w niej Jason Trask – można powiedzieć, że to najszybszy chłopak na świecie. Na dodatek przystojny, więc szybko wypełniam dokumenty (w Agroventures każdy uczestnik bierze odpowiedzialność za siebie). Chwilę później siedzę w czerwonej łódeczce o mocy, bagatela, 450 koni mechanicznych i zapinam pancerne pasy. Oho, zapowiadają się szybkie zwroty akcji i niezłe przeciążenia. Rozlega się ryk silnika i już tniemy taflę wody z zawrotną prędkością. Przed nami widać krawędź basenu – bo przejażdżki odbywają się na specjalnym torze – a łódź bynajmniej nie zwalnia. Co więcej, przyspieszamy i w ostatniej chwili wykonujemy zwrot o 360°. Z gardeł wyrywa się nam głośny okrzyk. To było coś! Prosimy o więcej! Przed nami kolejna atrakcja, tym razem powietrzna. Czeka nas próba generalna przed planowanym na zakończenie pobytu skokiem ze spadochronem. W Agroventures znajduje się tunel aerodynamiczny, w którym można ćwiczyć sterowanie w strugach powietrza. Już się cieszę – symulator swobodnego spadania, ale bez spadania! Taki tunel najbliżej Polski znajduje się w Bottrop w Niemczech. Pierwszy raz czuję, jak bardzo fizyczne potrafi być powietrze. Z niedowierzaniem kładę się na jego strugach pędzących z prędkością 180 km/godz. W końcu daję się im ponieść i doświadczam czegoś niemal metafizycznego. Wrażenia są tak silne, że przypomina mi się moment, kiedy po raz pierwszy zaczerpnęłam oddech pod wodą, gdy na kursie nurkowym zanurzyłam się w akwalungu pod powierzchnię morza.

Szybko przyjmuję wcześniej wyuczoną postawę: broda wysoko, ręce luźno wyciągnięte przed siebie, kręgosłup wygięty jak do mostka – tyle że leżę na brzuchu i dziarsko balansuję w strugach powietrza. Instruktor pokazuje ewolucje, jakie mam robić, a dwóch asekurantów obraca mną w różnych płaszczyznach, trzymając za ręce i nogi. Ciąg w tunelu jest tak silny, że podwiewa mi powieki, wargi i dziurki w nosie, targa policzkami. Nawet skóra na łydkach i przedramionach powiewa mi jak chorągiewka (widać to wyraźnie dopiero na zdjęciach). Czuję, że połknęłam bakcyla. Chcę zobaczyć pod sobą kraciaste pola i bawić się w powietrzu, spadając z prędkością 200 km/godz. Przechodzi mi jeszcze przez głowę szybka myśl – dobrze, że będę skakać w tandemie, bo sama w euforii pewnie bym zapomniała odpalić spadochron!

M jak MÓJ PIERWSZY RAZ!

Pierwszego dnia dowiadujemy się, że z powodu złej pogody nie ma szans na wykonanie skoków. Następnego ranka kropi deszcz. Staramy się nie tracić nadziei – nie po to pokonaliśmy tysiące kilometrów z Europy, żeby nie dało się skoczyć. Jedziemy na strefę, czyli wydzielony obszar dla skoczków, gdzie nie ma żadnych zabudowań i drzew, co stanowi jeden z warunków bezpiecznego lądowania. Tam przechodzimy szybki instruktaż, każdy z nas zostaje przydzielony do pilota tandemu i operatora kamery. Skoczę z nowozelandczykiem Joelem, a filmować to wydarzenie będzie Pavel, Czech. Obaj pomagają mi założyć kombinezon i przypinają mi w pasie jakiś pakunek. To kamizelka ratunkowa, na wypadek gdybyśmy wpadli do wody, skaczemy bowiem w okolicy jeziora Taupo.

Pierwsze podejście jest nieudane, bo nadciąga deszczowa chmura, która zmusza nas do lądowania. Myślę sobie – do trzech razy sztuka, musi się udać. Nie wrócę do Polski, dopóki nie skoczę. Wprawdzie jeszcze się nie boję, ale chyba w końcu przyjdzie paniczny strach przed skokiem. Pewnie jak siądę w progu otwartych drzwi samolotu i spojrzę w dół, to wtedy serce podejdzie mi do gardła.
Joel poprawia mi czapkę i włosy, zakłada okulary, pyta, czy wszystko w porządku. Widzę, że pozostali tandempiloci wykonują te same gesty w stosunku do swoich towarzyszy skoku. Może celowo odwracają naszą uwagę, bo nawet nie zauważyłam, że ekipy jedna po drugiej opuszczają pokład samolotu. O Chryste, to już! Nie zdążyłam zrobić rachunku sumienia! Muszę chociaż pomyśleć jakieś marzenie, no szybko, zanim wyskoczę! W tym momencie czuję uderzenie powietrza i słyszę potworny huk. Oczy mam szeroko otwarte, ale poza szaroniebieskim niebem nic nie jestem w stanie zobaczyć. Nagle ktoś chwyta mnie za rękę. To Pavel pokazuje mi, żebym się uśmiechnęła do kamery. Zaczyna się zabawa w powietrzu, balansujemy, przybliżamy się i oddalamy od siebie, stroimy miny. Mam wrażenie, że wygłupiamy się w nieskończoność, choć mija zaledwie kilka sekund. Zapominam, gdzie jestem i co się dzieje. W pewnym momencie Joel odpala spadochron, który ostro wyrywa nas w górę, trzepocząc nieprzyjemnie. Zapada nagła cisza, jakby ktoś wyłączył wielki generator prądu. Powietrze staje się normalne, już nie mogę się na nim kłaść. Bardzo wolno opadamy w kierunku płyty lotniska. Jakie to wspaniałe uczucie, jaki spokój, jak błogo.

Czuję, że nowozelandzka przygoda odmieni moje życie, dosłownie wywróci je do góry nogami. Czasem trzeba udać się na drugi koniec globu, żeby spojrzeć na pewne sprawy z dystansem, czyli z odpowiedniej perspektywy. Ja swoją powiększyłam jeszcze o cztery i pół tysiąca metrów.

S jak SKY WALK i SKY JUMP

Auckland, największą aglomerację Nowej Zelandii, zwiedza się metodą na azymut, podobnie jak Warszawę. Tyle że nad centrum nowozelandzkiej metropolii zamiast socrealistycznego pałacu góruje majestatyczna wieża obserwacyjno-radiowa Sky Tower o wysokości 328 m. Sky walk, czyli spacer po wąskim (zaledwie 1,2 m) okapie tej wieży na wysokości blisko 200 m (taras widokowy PKiN jest na 114 m), stanowi nie lada przeżycie. Śmiałek ubrany w uprząż i asekurowany liną czuje namacalnie wszechogarniającą przestrzeń, a kiedy zakręci mu się w głowie, nie ma czego się złapać, bo poręczy tam nie zainstalowano – szalone bicie serca i zimny pot gwarantowane! Już sam wjazd na taras widokowy szklaną windą wyeliminuje słabszych zawodników. Widoczność przy dobrej pogodzie sięga 80 km.

Na tych, którzy uznają, że sky walk nie zaspokoił dziennej dawki adrenaliny, czeka jeszcze sky jump w samym sercu metropolii – skok ze 192 m z prędkością 85 km/godz. Jacyś chętni? Lot trwa 11 s. Maszty do skoków bungee są rozstawione niemal na każdym rogu i stanowią element codziennej rozrywki tego miasta. W Auckland zamiast skoczyć z kolegami na piwo, można sobie po prostu skoczyć.

T jak TARAWERA TREKKING

Wulkan Tarawera (1111 m) ma nam dostarczyć kolejnych wrażeń. W 1886 r. jego erupcja zmiotła z powierzchni ziemi kilka osad i uśmierciła blisko 200 mieszkańców. W Burried Village można obejrzeć ekspozycję poświęconą katastrofie, ale my wybieramy inny sposób poznania okrutnego sprawcy tego wydarzenia. Postanawiamy zdobyć wulkan i zejść na dno jego krateru. W tej przygodzie towarzyszy nam Terry – dziarski przewodnik, który mógłby być naszym dziadkiem, ale którego krzepa wprawia nas w zdumienie. Wulkan to dla Maorysów święte miejsce, dlatego trekking na Tarawerę jest ściśle reglamentowany i może się odbyć tylko w towarzystwie wykwalifikowanego przewodnika. Duchy nie są dla nas zbyt łaskawe – zdobywamy stromy stożek w gęstej mgle. Wspinamy się ścieżką, podpierając się od czasu do czasu rękami, gdy żużel osuwa się spod stóp. Trudno cokolwiek wypatrzyć nawet w najbliższym otoczeniu, ale Terry przekonuje, że ze szczytu widać okoliczne jeziora, m.in. Lake Rotomahana. Zejście na dno krateru okazuje się nie lada wyzwaniem, bo brodzimy po kostki w tufie, a podczas niekontrolowanych ślizgów zapadamy się nawet do pół łydki. Nie czuć oparów siarki, bo wulkan jest od dawna wygasły, ale i tak straszy kosmicznymi krajobrazami. Bordowy kolor przypomina nam, że nie zeszliśmy do żwirowni, lecz do wnętrza prawdziwego krateru.
Szkoda, że nie mamy więcej czasu, choćby jednego dnia, by przejść trawers Tongariro (17 km). Po drodze mija się wulkany, kraterowe jeziorka, przemierza wysokogórską pustynię, ogląda liczne wodospady i cieplice. Już wiem, że muszę tu wrócić.

Z jak ZORBING

Gdyby ktoś zapytał mnie o najbardziej absurdalny rodzaj sportu, jaki znam, to bez zastanowienia wymieniłabym zorbing. Panowie Zorbs Dwane i Andrew Awers, ponoć zainspirowani rysunkiem Leonarda da Vinci, wymyślili przezroczystą kulę średnicy dwóch metrów, wykonaną z PCW odpornego na uszkodzenia mechaniczne. Do jej wnętrza z dziką radością pakują się dzieci (co nawet wydaje się zrozumiałe) i dorośli (tego już nie mogę pojąć). Toczenie się z zawrotną prędkością po zielonym zboczu stanowi weekendową rozrywkę mieszkańców Nowej Zelandii. Więcej – stało się narodowym sportem. Tory do jego uprawiania są nieodłącznym elementem nowozelandzkiego krajobrazu. My mamy okazję zasmakować zorbingu niedaleko Rotorua.

Znów wypełniamy druki, potwierdzając, że mamy końskie zdrowie i że jesteśmy gotowi wziąć odpowiedzialność za siebie, gdyby coś się stało. Szkoda tylko, że nigdzie nie ma ostrzeżenia, choćby drobnym drukiem, że lepiej próbować tego sportu na czczo niż po obiedzie, a już na pewno nie należy nic przedtem pić!

Do wnętrza kuli wchodzi się przez otwór zapinany na suwak. Od zewnątrz! Nie polecam tym, co mają problemy z klaustrofobią. Ani cierpiącym na chorobę lokomocyjną. Zastanawiam się, dla kogo w takim razie ten sport jest? Zorbonauta może być w środku przypięty uprzężą albo poruszać się swobodnie. W tym drugim przypadku do kuli nalewa się trochę wody, przez co śmiałek ślizga się bez opamiętania, szybko tracąc jakikolwiek punkt odniesienia. Zwłaszcza gdy zamiast zjazdu stright (prosto po zboczu) wybierze zjazd typu zigzag ( jego nazwa wszystko wyjaśnia; można byłoby też nazwać go rzygzagiem…). Mniej więcej po trzecim gwałtownym zwrocie kuli nie wiadomo, gdzie jest dół, a gdzie góra. Wydaję okrzyki przerażenia przerywane chichotem i gorączkowo zastanawiam się, kiedy ten diabelski mikser się zatrzyma.


NO TO W DROGĘ: NOWA ZELANDIA

INFO:

Powierzchnia: 268 tys. km2.

Ludność: 4,2 mln.

Religie: dominuje chrześcijaństwo.

Języki: angielski, maoryski, a także nowozelandzki język migowy.

Waluta: dolar nowozelandzki (NZD);

Najlepiej grudzień–marzec, kiedy panuje tam lato i pogoda jest mniej kapryśna. Ale nawet w pozostałych miesiącach nie trzeba się obawiać, że warunki uniemożliwią eksplorację wysp Nie jest wymagana na pobyt turystyczny do 90 dni.

Loty z Europy odbywają się przez USA albo przez miasta na obrzeżu Oceanu Spokojnego (Singapur, Hongkong, Tokio, Seul). Nie ma bezpośrednich połączeń z Polski – do Auckland, Wellington i Christchurch można polecieć z przesiadką w jednym z portów europejskich (np. w Amsterdamie, Londynie, Frankfurcie).

Sieć autobusowych połączeń miejskich i międzymiastowych jest dobrze rozwinięta. Główne firmy to Intercity oraz Newmans i Mt Cook Landline. Kilka małych firm autobusowych uzupełnia połączenia na skalę regionalną.

Koszt wynajęcia auta średniej klasy wynosi 80–110 dol./dobę. Obowiązuje ruch lewostronny.

Kolej nowozelandzka Tranz Rail obsługuje główną trasę z Auckland do Wellington i z Picton do Christchurch, z boczną linią Tranz Alpine do Greymouth. Pociągi są wygodne i prawie tak szybkie jak autobusy, ale droższe.

Między Wyspą Północną i Wyspą Południową pływają nowoczesne promy (podróż między Picton i Wellington trwa 2–3 godz.)

Reklama

Konsulat Honorowy rP Auckland, 51 Granger Road, Howick, 2014, New Zeland 1705 P.O. Box 39052 Tel. (00-649) 533-51-66 www.polishheritage.co.nz

Reklama
Reklama
Reklama