Nie można mu się oprzeć. Magia Beskidu Niskiego
Goście przyjeżdżają tu na jeden dzień, a zostają na kilka. Niektóre leony zaś w ogóle nie chcą stąd wyjeżdżać.
Postawić dom
- Andrzej zwariował! Kupuje pół PGR-u! – Agnieszka Adamkiewicz opowiada o plotce, która w 1995 roku rozniosła się po wydziale psychologii, na którym obydwoje studiowali. Najgorsze, że w plotce było dużo prawdy.
– Bardzo lubiłem wędrować po Beskidzie Niskim. W pewnym momencie postanowiłem tu kupić ziemię i zamieszkać – mówi Andrzej Adamkiewicz. – Ale tam, gdzie mi się podobało, właściciele albo nie chcieli sprzedać, albo dawali „zaporową” cenę. W końcu dowiedziałem się, że koło Śnietnicy wystawiają na licytację PGR. Pojechałem z kolegą obejrzeć. W pewnym momencie zatrzymaliśmy się, żeby rozprostować kości. Rozejrzałem się do-koła i powiedziałem „Tu bym postawił dom”. A za chwilę okazało się, że ten kawałek ziemi też należy do PGR-u.
– Ja zawsze chciałam mieć piękny dom w pięknej okolicy – dodaje Teresa Adamkiewicz. – Gdy mój syn znalazł to miejsce, zmieniłam pracę na lepiej płatną, żebyśmy mogli je kupić.
Andrzej zaś zaczął budowę. Fundamenty kopał wśród pastwisk między beskidzkimi wsiami: Izbami i Banicą.
Dom na łąkach
To ich mieszkańcy nazwali nową budowlę „domem na łąkach”. Określenie przyjęło się i dziś jest oficjalną nazwą gospodarstwa Adamkiewiczów. Podstawą domu stały się dwie stare chyże – łemkowskie chaty, których właścicieli siłą wyrzucono podczas powojennej pacyfikacji wsi.
Wkrótce do Adamkiewiczów zaczęli przybywać goście. Jesienią 1999 r. przyjechała Agnieszka, odwiedzić kolegę ze studiów. Nie zastała go. Trafiła tu ponownie w wakacje 2000 r. Potem wróciła raz jeszcze. I raz jeszcze. W końcu przestała stąd wyjeżdżać. Ślub odbył się w dawnej cerkiewce unickiej (dziś katolickiej kaplicy).
Niektórzy przyjeżdżają tu, żeby wędrować po najdzikszych polskich górach. Można po nich łazić pieszo, wybrać się na rowerze lub wypożyczyć konie w izbiańskiej stadninie. W pobliżu pnie się Lackowa – najwyższy szczyt Beskidu Niskiego. Zimą nogi same rwą się na narty biegowe. Dla innych najciekawsze są tutejsze cerkiewki, stare i urokliwe cmentarze oraz dawne wsie łemkowskie. Ale wszystkich bez wyjątku najbardziej przyciąga dom i jego atmosfera: gospodarze, którzy posiłki jedzą razem z gośćmi i znajdują czas na niespieszną rozmowę, miejsce do zabaw dla dzieci, kominek, biblioteczka.
Pewne leony
W księdze pamiątkowej „Domu na Łąkach” aż roi się od wpisów „Nie chcemy stąd wyjeżdżać!” albo „Pojechaliśmy na pociąg, ale oddaliśmy bilety i wróciliśmy do „Domu na Łąkach”, zostaliśmy kolejny tydzień”. Liczba przyjaciół gospodarzy i ich stałych gości siłą rzeczy więc rośnie. Ostatnio pojawiły się tu nawet leony. – Przywiózł je ze sobą czteroletni Jasio – opowiada pani Teresa. – Są to stwory dość wredne, ale daje się z nimi żyć. Chowają się w ciemnych zakamarkach, te najbardziej złośliwe w piwnicy, a wysoko na poddaszu nawet dość miłe. Kiedyś leony z piwnicy chciały porwać szmatki z pralki. Odważny mało Jasio przegonił je pod pianino i uratował pranie.
Część leonów wróciła z Jasiem do Warszawy. Wśród tych zaś, które zostały, chyba żaden nie jest „dość wredny”. Wszystkie, które spotkałem, wydały mi się miłe. Może po prostu zwariowały – tak jak 10 lat temu Andrzej – i robią wszystko, by ich stąd nikt nie przegonił? Prawdę mówiąc, wcale im się nie dziwię.
Wojciech Mikołuszko