Jak pomagać, żeby nie szkodzić
Z Janiną Ochojską, szefową polskiej akcji humanitarnej, rozmawia Marcin Dzierżanowski.
Jedzie Pani do biednego kraju i widzi dziecko, które prosi o pieniądze na chleb. Jak Pani reaguje?
Wychodzę z założenia, że żebranie nie rozwiązuje niczyich problemów. A zwłaszcza dzieci, które są masowo wykorzystywane do tego procederu przez rodziców. Także w Polsce.
Ale może dzięki temu przynajmniej nie chodzą głodne.
Moja przyjaciółka, siostra Małgorzata Chmielewska adoptowała dwójkę romskich dzieci, które żebrały w Warszawie. Jedyne smaki, jakie znały, to chipsy i coca-cola. Ale czasem oczywiście mam dylemat. Ostatnio w Sudanie Południowym podeszła do mnie dziewczynka i poprosiła, żebym sfinansowała jej naukę. To koszt 10 zł miesięcznie.
Zgodziła się Pani?
Odmówiłam. Czasami pomaganie polega na mówieniu „nie”.
Przecież pomagając jednostce, nikomu nie szkodzimy.
Dlatego w pierwszej chwili miałam ochotę ulec. Ale zaraz zadałam sobie pytanie: dlaczego akurat ta dziewczynka? Bo jest ładna i ma duże oczy? Bo miała odwagę do mnie podejść? Planuję teraz jednak zbiórkę pieniędzy na ich szkołę. Tak, żeby pomóc wszystkim, a nie jednej przypadkowej osobie. Bo czasami pomagając jednostce, w rzeczywistości szkodzimy, bo nie znając szerszego kontekstu, nie dokonujemy dobrego wyboru.
Co ma więc zrobić podróżnik, który będąc w afryce, widzi wyciągniętą dłoń i łzy w oczach?
Znaleźć miejscową organizację charytatywną i ją wesprzeć.
Bywa to ryzykowne. Pod koniec sierpnia ukazała się w Polsce książka Lindy Polman "Karawana kryzysu. Za kulisami przemysłu pomocy humanitarnej" [piszemy o niej na s. 28 – red.]. Wynika z niej, że organizacje humanitarne zasilają głównie kasę autorytarnych rządów i napędzają wojny, ewentualnie zapewniają luksusowe życie pracownikom organizacji humanitarnych.
Widzi pan ten mój luksus? Rozmawiamy w siedzibie PAH, a ja nie mam nawet swojego gabinetu. Ale mówiąc serio, to przerażająca książka, choć bardzo ważna. Taka instrukcja, jak nie udzielać pomocy. Napisałam do niej wstęp, bo bałam się, że osobom nieznającym zasad pracy organizacji pomocowych łatwo będzie wydać na jej podstawie generalną, krzywdzącą opinię. A przecież wiem z doświadczenia, że można pomagać tak, żeby nie szkodzić. Ale czymś takim na pewno nie jest danie pieniędzy czy, nie daj Boże, cukierka żebrzącemu dziecku.
Pani dlaczego pomaga?
Z poczucia odpowiedzialności i sprawiedliwości. Gdybyśmy z kosmosu spojrzeli na kulę ziemską, zobaczylibyśmy ciemne Południe i jasną, rozświetloną Północ. Jedni nie mają wody i jedzenia, podczas gdy my, na bogatym Zachodzie, mamy dylemat, czy kupić sobie nową komórkę, czy poczekać jeszcze pół roku, aż na rynek wejdzie lepszy model. To nie fair.
Czy to „wina bogatych”?
Niestety, nasz luksus w znacznej mierze opiera się na biedzie innych. To, że możemy kupować tanie ubrania, to efekt pracy dzieci w krajach rozwijających się. Naukowcy dowiedli, że na liczbę klęsk żywiołowych wpływa zanieczyszczenie środowiska. A to dzieło bogatych.
Z drugiej strony, to z tych bogatych krajów idzie strumień pomocy dla Afryki czy Haiti.
Ale jakie są rozmiary tej pomocy? Aby w tym roku uratować od głodu 12 mln ludzi w Rogu Afryki, trzeba zebrać 2,4 mld dol. Z tej kwoty społeczność międzynarodowa zebrała 40 proc. W tym samym czasie Unia Europejska znalazła 140 mld, po to by Grecy mogli dalej żyć w luksusie.
O katastrofie humanitarnej w rogu Afryki w mediach było głośno w lipcu przez kilka dni. Teraz sprawa ucichła.
U nas w Polsce przykrył ją raport MAK-u... Teraz problem pojawia się w mediach sporadycznie. Tymczasem wszystko wskazuje na to, że sytuacja będzie się pogarszała. Polska Akcja Humanitarna nastawia się na długofalowe działania. W Somalii, a konkretnie w Puntlandzie, będziemy budować studnie i rozwijać program rolny. Podobnie jak w Sudanie.
Na to wszystko trzeba lat, tymczasem w Somalii trzeba pilnie „gasić pożar”.
Problem w tym, że w Afryce zbyt często „gasimy pożary”, a zbyt rzadko „budujemy przeciwpożarowe zabezpieczenia”. Oczywiście w tej chwili najpilniejszą potrzebą jest nakarmienie tych, którym grozi śmierć. Ale już teraz trzeba myśleć, co dalej. Przecież klęskom głodu w Afryce można zapobiegać.
Tegorocznej chyba akurat zapobiec było trudno. Jej przyczyną jest największa od 60 lat susza.
Nie tylko, także czynniki ludzkie. W tym nasz europejsko-amerykański kryzys, który spowodował wzrost cen żywności i ropy. Tyle że dla rodziny na Zachodzie oznacza on zwykle rezygnację z zakupu nowego DVD, tymczasem w Somalii– brak jedzenia. W Puntlandzie jest 45 studni głębinowych, z tego większość wywiercona 30 lat temu. Bardzo pilnie potrzeba 26 nowych, a 24– pilnie. Gdyby były, kryzys, z którym mamy do czynienia, miałby o wiele mniejszy wymiar. Niestety my, na Zachodzie, zbyt często myślimy o Afryce jak o ziemi skazanej na katastrofę. Uznaliśmy, że skoro ludzie umierają tam z głodu, to znaczy, że tak musi być. A to nieprawda. Przekonuję się o tym w Sudanie Południowym.
Najmłodszym i najbiedniejszym kraju świata.
Od 2006 r. Polska Akcja Humanitarna buduje tam studnie. W sumie przez ten czas wywierciliśmy lub wyremontowaliśmy około dwustu. Ostatni raz byłam tam w maju, tuż przed ogłoszeniem niepodległości. Widziałam, jak te nasze projekty zmieniają nie tylko okolice, ale i ludzi, którzy z nich korzystają.
W jakim sensie?
Żeby to zrozumieć, trzeba wiedzieć, jakim krajem jest Sudan Południowy. Kiedy pierwszy raz tam pojechałam, zobaczyłam jedno wielkie nic. Byłam wcześniej na terenach zniszczonych przez wojnę, m.in. w Czeczenii i Iraku. Widziałam afgańską prowincję, gdzie rzeczywiście infrastruktura była bardzo słaba. Ale w Sudanie infrastruktury nie ma w ogóle.
Nawet w miastach?
Właściwie tak. Dżuba to milionowa wioska. Jest może ze sto murowanych budynków, reszta to blaszaki, jakieś schronienia z kijów i płacht oraz tradycyjne tukule, czyli kryte strzechą domki z gliny. Tak wygląda stolica państwa! Polacy budują tam teraz siedzibę telekomunikacji i ma to być jedyny budynek w kraju, w którym będzie winda.
A prowincja?
Nie ma dróg, elektryczności ani wody. Nie ma wyznaczonych pól uprawnych, ludzie próbują coś wysiewać wokół domostw. Pod koniec pory suchej jedzą liście z drzew i orzeszki, które trzeba długo gotować, bo są gorzkie. Wychodzi z tego taka papka, dzięki której Sudańczycy przynajmniej nie chodzą głodni.
Jak jesteście przyjmowani, kiedy przyjeżdżacie do takiej wioski wybudować studnie?
Z dużym zaufaniem i nadzieją. Najpierw idziemy do starszyzny wsi. Miejscowa ludność musi oczyścić teren i przygotować drogę tak, by mógł wjechać ciężki sprzęt. Później trzeba rozpisać projekt, wybrać firmę. I poczekać na porę suchą, bo w deszczową drogi są nieprzejezdne. Samo wiercenie trwa dwa, trzy dni.
I wreszcie wytryska woda.
To zawsze wielkie święto dla mieszkańców. Tańczą, krzyczą i przede wszystkim wchodzą pod strumień wytryskującej wody. Zwłaszcza dzieci, których nie sposób odgonić, mimo że na początku woda nie nadaje się jeszcze do picia. Widziałam kilkakrotnie takie sceny i nigdy nie potrafiłam ukryć łez.
Jak taka studnia zmienia mieszkańców?
Pierwszy raz byłam w Sudanie w listopadzie 2007 r. Rzuciło mi się w oczy, jak wiele osób zarażonych jest drakunkulozą.
Okropna choroba. Larwy pasożyta umieszczają się pod skórą człowieka, ale że oddychają powietrzem atmosferycznym, przebijają skórę i wychodzą na powierzchnię. Tworzą się rany.
Ludzie się zarażają, pijąc brudną wodę. I teraz, będąc w Sudanie, zauważyłam, że dzieci oszpeconych tą chorobą jest nieporównywalnie mniej. Bo są studnie! Ale to dopiero początek. Później pojawiają się ogródki.
Umieją je uprawiać?
Początkowo nie za bardzo. Nie zapominajmy, że mamy do czynienia z pokoleniem ludzi, którzy albo się wychowali w ośrodkach dla uchodźców, albo musieli się ukrywać przed wojną. Jak człowiek siał, nie wiedział, czy zbierze, więc po pewnym czasie przestawał. I my im tę zagubioną umiejętność uprawy ziemi przywracamy.
Skutecznie?
Bardzo! Ostatnio widziałam tam takie ogrody, że aż trudno mi było uwierzyć. Najważniejsze jednak, że to wszystko zmienia mentalność ludzi. Kiedy cztery lata temu prowadziliśmy szkolenie z podstaw ogrodnictwa, przyszła na nie kobieta w wielkim czerwonym kapeluszu. Ten kapelusz to był dla niej taki symbol aspiracji, marzeń. Nazywała się Elizabeth Aceh. Powtarzała, że zostanie bizneswoman, chciała otworzyć sklep z ciuchami. Będąc w tym roku w Bur, spotkałam Elizabeth znowu.
Robi biznes?
Jeszcze nie. Ale ma najpiękniejszy ogród w okolicy i zaczęła posyłać syna do szkoły. Za edukację płaci z pieniędzy uzyskanych ze sprzedaży wyhodowanych przez siebie warzyw.