Reklama

Wracali z Sarajewa, kiedy ich konwój został ostrzelany. Stoczyli się do 70-metrowej przepaści. – Szkoda, że to już koniec – pomyślała, spadając. Ale w tym samym momencie otworzyła się pokrywa od silnika, zahaczyła o kamień i wóz zaklinował się na 15. metrze. W efekcie skończyło się na guzach i siniakach. Absolutny cud. – Widocznie Pan Bóg jeszcze mnie do czegoś potrzebuje – stwierdziła wtedy. Niecałe dwa miesiące później w tym samym miejscu spadło dziewięciu Francuzów w opancerzonym aucie. Wszyscy zginęli. Wtedy jeszcze uczestniczyła w konwojach stworzonej przez siebie w 1994 r. Polskiej Akcji Humanitarnej, której szefuje do dziś. Uważała, że nie może wysłać ludzi w rejon, w ktorym strzelają, a sama siedzieć w domu. Dziś PAH nie zajmuje się już organizowaniem konwojów, ale nadal pomaga najbardziej potrzebującym, nieraz w odległych rejonach świata. Budowała domy dla rodzin poszkodowanych w trzęsieniu ziemi na Haiti, organizowała pomoc dla Japonii i Libii, którą wojna zepchnęła na skraj ubóstwa. Prowadzi też misje w Strefie Gazy i na Zachodnim Brzegu, czyli w Palestynie. Ale teraz najważniejszy jest Sudan Południowy wyniszczony najdłuższą wojną współczesnej Afryki, w której zginęło 1,5 mln cywilów. – W Sudanie Południowym ma się wrażenie, że przed chwilą Pan Bóg tam powiedział: „Czyńcie sobie ziemię poddaną” – mówi po powrocie z tego kraju. I dodaje, że właśnie tam po raz pierwszy zobaczyła, co znaczy „NIC”. Sudańczycy żyją z tego, co dają im zwierzęta i ziemia. Posługują się prymitywnymi narzędziami zrobionymi z drewna, kawałków kości i łupin owoców. W Bor, drugim co do wielkości mieście w państwie, stoi zaledwie kilkanaście murowanych budynków. Reszta to domy z blachy albo tukule – tradycyjne chaty ulepione z ziemi i trawy. Większość ludności wegetuje w skrajnie trudnych warunkach, bez dostępu do edukacji, służby zdrowia i – co najgorsze – także do wody. Czerpie się ja tam przeważnie z okresowych rzek i dołów wypełnionych deszczówka. Jest brudna, w kolorze ścierki. Trzeba po nią iść godzinę lub półtorej w 40-stopniowym upale. Picie jej przez małe dzieci kończy się często śmiercią. Studnie mogą uratować im życie. Te zbudowane przez fundacje Janinę Ochojska ocaliły już kilkadziesiąt tysięcy osób.

Nauka upadania
– Świat wcale nie jest zły. Jest dokładnie taki, jakim go czynimy _– powtarza. Ale za ta pogoda ducha kryją się lata życia z bólem, wieczory przepłakane w poduszkę, depresję, momenty załamania. Na polio, chorobę Heinego-Medina, zachorowała, gdy miała sześć miesięcy. Potem całe lata spędzone w szpitalach i sanatoriach z innymi niepełnosprawnymi dziećmi. To był zimny wychów, żadnego rozczulania się nad sobą. – Jeśli ktoś płakał z bólu, nazywany był przez innych beksa i przestawał. Bo każdy chciał być dzielny – wspomina. Później się buntowała, jak inne dziewczyny chciała nosić mini, malować się, chodzić na dyskoteki. – Zaakceptowanie niepełnosprawności to była walka. Do miejsca, w którym jestem, szłam długo i nie była to droga usłana różami – mówi. Do piątego roku życia w ogóle nie chodziła. Pamięta zdziwienie, gdy po raz pierwszy stanęła na kulach – wydała się wtedy sobie strasznie wysoka. W sanatoriach ważnym elementem rehabilitacji były lekcje upadania. Gdy pacjenci stali lub chodzili o kulach, podchodził magister i znienacka popychał lub podstawiał nogę. Z upadku trzeba było samemu się pozbierać. – To bardzo ważne – umieć o własnych siłach podnieść się z upadku. Myślę, ze taka szkoła upadania i wstawania wpłynęła na to, jaka jestem. Ze staram się nie poddawać, że umiem podnosić się psychicznie_– twierdzi Ochojska. W Świebodzinie był wspaniały ośrodek dla niepełnosprawnych dzieci i młodzieży. – Wychowywano tam „zdrowych inwalidów” – mówi. – Moim wychowawca był Jan Sobociński. Założył w ośrodku koło krajoznawczo-turystyczne i jeździliśmy na wycieczki po Polsce. Po raz pierwszy w życiu zobaczyłam, jak wygląda świat – opowiada. Inną wielką osobowością był dr Lech Wierusz, dyrektor ośrodka. Podopiecznym wpajał przekonanie, ze niepełnosprawność to dar, maja wiec szczęście, bo dostali więcej niż zdrowi. A kiedy się ma więcej, trzeba się tym dzielić. – Nie jesteście gorsi, ale za brama ośrodka nie czeka na was przyjazny świat, który wyciągnie do was pomocna rękę. To wy będziecie musieli wyciągnąć rękę do świata– powtarzał.
Francuska inwestycja
Miała 13 lat, leżała w bydgoskiej klinice po pierwszej operacji kręgosłupa. Lekarz pożyczył jej książkę Jana Gadomskiego Obrazy nieba. Pod jej wpływem podjęła decyzje, że zostanie astronomem. W połączeniu z choroba studia stanowiły duży wysiłek, bo uczelnia była w obcym mieście. Mimo to skończyła je, a później nawet pracowała naukowo w pracowni astrofizyki PAN w Toruniu. Na uczelni zetknęła się ze środowiskiem opozycji demokratycznej. W 1976 r. podpisała list protestacyjny przeciwko poprawkom do konstytucji sankcjonującym sojusz z ZSRR. Włączyła się w działalność Towarzystwa Kursów Naukowych, jeździła po bibułę do Krakowa i Warszawy. Kiedy wysiadała z pociągu, mundurowi pomagali jej wynosić na peron kartony, nie wiedząc, że w środku są zakazane książki lub ulotki. Dzięki pomocy podziemnej Solidarności w 1984 r. mogła wyjechać na leczenie do Francji. W sumie przeszła 33 operacje, w tym 11 na kręgosłup, ale najbardziej skomplikowaną zrobiono jej w Lyonie. Polskie ministerstwo zdrowia odmówiło finansowania leczenia za granicą, twierdząc, że jej przypadek nie rokuje poprawy. – Do dziś mam oficjalny dokument, który to stwierdza – uśmiecha się Janina Ochojska. Na pomoc z domu nie mogła liczyć, bo pochodziła z bardzo ubogiej rodziny. Na szczęście doktor Charles Picault z kliniki w Lyonie obejrzał jej zdjęcia rentgenowskie i wystąpił do francuskiego rządu o sponsoring. Chodziło o pół miliona franków! Nie znał jej. Wiedział tylko, że jest młodym naukowcem z Polski i niebawem przestanie chodzić. Po latach, gdy dowiedział się o charytatywnej działalności Ochojskiej, powiedział: – To była dobra inwestycja!

Pomóc Panu Bogu
Wyobrażała sobie kiedyś, jak by to było, gdyby się załamała, poddała cierpieniu. Pewnie usiadłaby i płakała. Nie zrobiłaby tego, co zrobiła, nie poznała ludzi, których spotkała w drodze. Gdyby myślała tylko o swoim bólu, pozbawiłaby siebie nadziei i radości życia. – To byłoby straszne: nie przeżyć w życiu nic oprócz własnego cierpienia! – twierdzi. Ale ten intensywny tryb życia ma swoja cenę. Dlatego ostatnio uczy się trochę odpuszczać. Mówi na przykład, ze nie będzie jej w biurze w poniedziałek rano, przyjdzie po południu, bo ma rehabilitacje. – To jest taki pozytywny egoizm. Im dłużej zachowam kondycje, tym dłużej będę mogła pracować i pomagać innym_– tłumaczy. Bo ma świadomość, ze z jej zdrowiem będzie coraz gorzej. Juz nie potrafi wejść na Turbacz, zbiegać po trzy schody naraz. Bardziej niż kręgosłup dokuczają jej teraz barki i kolano, chodzi z bólem. Strasznie ja to denerwuje. Wie, że być może pewnego dnia nie wstanie. Próbuje się do tego przygotować, tak by w przyszłości nie przeżyć załamania. Na pewno będzie trzeba zmienić biuro, bo do obecnego przy Szpitalnej w Warszawie na wózku nie wjedzie. A nikt nie będzie jej nosił. Chyba ze zdarzy się cud. – Bóg spełnia nasze życzenia, tylko cos trzeba w tym kierunku zrobić – mówi. – Jeśli się czeka na cud z założonymi rekami, można tak czekać całe życie.

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama