Reklama

Około drugiej w nocy Polonez zgłasza, że mają dość i muszą odpocząć, a do tego całkiem pilnie. Rozglądam się za miejscem gdzie moglibyśmy się bezpiecznie zatrzymać. Przy okazji czeka nas kolejne „dmuchnięcie w oponkę” – tylne lewe koło traci powietrze, wszystko wskazuje na to że kolejna felga pękła na tych dziurach. Jednak kółka od lżejszego Suzuki nie sprawdzają się zbyt dobrze w załadowanym Żuku. Szkoda, bo uwielbiam ich wygląd. Będę musiał rozejrzeć się za felgami od Honkera – ten sam rozmiar, a jednak mocniejsze. Teraz co około 40-60 kilometrów musimy dobijać w koło dwie atmosfery. Sytuacji nie poprawia pianka uszczelniająca – co potwierdza diagnozę pękniętej felgi.

Reklama

Wreszcie wypatruję zaciszną zatoczkę przy przekaźniku telefonii komórkowej. Zjeżdżamy więc w bok, na prawo od drogi i po kilku chwilach obie załogi pogrążają się we śnie. Ja nie mogę jakoś zasnąć dłużej niż na pół godziny. Czuję się naładowany energią, mimo ze niedawno sam padałem na twarz. To takie wrażenie że musze dojechać do celu i dlatego nie jestem w stanie przełączyć się w tryb odpoczynku. Dojadę, to będę odpoczywał. Teraz muszę zadbać o bezpieczeństwo pozostałych śpiących. Czuję się za nich odpowiedzialny. W końcu to mój głupi pomysł nas tu ściągnął. Jestem w szoku, właśnie sobie uświadamiam że to już rok od momentu jak powiedziałem – JADĘ! Jestem tu i teraz, pod afrykańskim niebem, bo kiedyś tam powiedziałem sobie – JADĘ! Sylwia śpi, razem z nią cała reszta. To z Sylwią powiedzieliśmy razem – JEDZIEMY! Bez niej przecież bym tu nie dotarł. Nawet nie wyszedłbym z domu. To właśnie Ona jest tym paliwem które mnie napędza. Marchewką na kijku przed pyszczkiem osiołka. Jednocześnie Górą na którą zawsze się wspinam i Morzem przez które ciągle płynę. Najważniejszą Inspiracją mojego życia. Osobą bez której połowa mnie po prostu nie istnieje. Bez niej ograniczyłbym się do zwykłego odżywiania i przeżywania kolejnych dni w jakiś nudny sposób… Dobra, dość rozważań, trzeba się ruszyć, rozejrzeć wokół – sprawdzić sytuację.

Wychodzę z Żuka, rozkładam kawałek kuchni, robię sobie kawę, siadam na krzesełku przy aucie i oddaję obserwacjom przepięknego, nie zakłóconego światłem miasta rozgwieżdżonego nieba. Jest bardzo piękne, gwiazd miliardy, żałuję że nie mam znowu dwudziestu lat i sokolego wzroku, aby w pełni to docenić.

Sącząc kawę analizuję problem który w Mali bezlitośnie się wzmógł na tutejszych, monstrualnych "leżących policjantach". Strasznie dobijamy przodem na wybojach. Właściwie każde mocniejsze hamowanie kończy się chrobotem opony dartej o nadkole. Problem wyraźnie się nasilił od czasu jazdy przez Ziemię Niczyją między Maroko a Mauretanią (straciliśmy tam kawałek lewego nadkola), a minęło raptem jakieś 2000 kilometrów. Decyduję się maksymalnie odciążyć auto i wylewam 90 litrów wody z prysznica, oraz opróżniam jeden z dodatkowych zbiorników wody - kolejne dwadzieścia. Pozostawiam niezbędną rezerwę - około 25 litrów. Brzmi to może dość dramatycznie, ale bez przesady. Nie nazywam się doktor Livingstone i nie prowadzę wyprawy badawczej po nieznanej nikomu z nas Afryce – czysta woda jest dostępna w najbliższej wiosce bez większego problemu. Po prostu usuwam to bez czego możemy się w tej chwili obejść. To już nie Sahara, no i nie jesteśmy 1000 kilometrów od cywilizacji…

Drugim krokiem jest wywalenie Tomka z roli pilota i zastąpienie go sporo lżejszą Sylwią na przednim fotelu. Taka roszada tylko odrobinę ratuje sytuację, ale lepsze to niż nic. Budzę Grzechotniki i około 3:00 w nocy ruszamy w dalszą podróż. Jest nadal ciemno, prowadzę Żuka dość ostrożnie i niezbyt szybko, aby bez darcia oponą o nadkole móc zwalniać przed przeszkodami. Powyżej 60 km/h nie jestem w stanie normalnie wyhamować jeśli widzę np. wyrwę w jezdni w snopie moich świateł. Bardzo przydaje się druga para oczu – razem z Sylwią wypatrujemy wszelkich możliwych dziur i innych atrakcji na drodze.

Nawigacja doprowadza nas do miejscowości Kayes. Tankujemy maszyny na stacji Shell. To trochę nas zaskakuje – nie spodziewaliśmy się po prostu tej firmy tutaj – raczej jak zwykle wypatrywaliśmy Totala. Jeśli sobie wyobraziliście polską stację Shella przeniesioną w malijskie realia, to bardzo byście się rozczarowali. To naprawdę nie było nic niesamowitego – zwykła stacja jakich pełno w Mali – pan co kasę pobiera i nic poza tym. Nie było hot-dogów, wylizanej do czysta łazienki i darmowego internetu. Nie pytali o punkty, nie proponowali energetyka w promocji. Tylko to wielkie logo z muszlą. Zalewamy samochody pod korki, bo cena całkiem dobra i podjeżdżamy do bulanżerki po świeże bagietki. Tam słyszę pięknie i melodyjnie powiedziane po rosyjsku:

- Wy russkije czieławieki, da?

Rozglądam się za jakimś Rosjaninem, ale widzę tylko ciemnoskórego, lekko wstawionego jegomościa, który ponawia pytanie tym samym tonem. Uśmiecham się i mówię do niego:

- Niet, my nie russkije, my Paliaki, iz Polszy.

- Nu kak Paliaki, eta ruskaja maszina.

- Żuk, ruskaja maszina? A paszoł w pizdiec, eta polskije awto! – wypalam bez zastanowienia, ale szeroko się uśmiecham. Przekaz okazuje się jasny i zrozumiały. Radość na jego twarzy - niesamowita. To szkolony w rosyjskich szkołach oficer armii malijskiej po cywilnemu. Cieszył się jak dziecko, że może pogadać ze mną po rosyjsku, bo dawno nie miał okazji, więc dałem mu sporo tej przyjemności moim szkolnym rosyjskim. I nawet dużo pamiętałem.

Ruszyliśmy do Diamou, gdzie przeprogramowałem Androzica na nawigację azymutową, według wbitych uprzednio koordynatów z roadbooka. Tego wymagał dojazd do celu – położonego w zupełnie dzikim miejscu. Zjechaliśmy z asfaltu i zagłębiliśmy się w busz. Słońce szykowało się do wzejścia, zwierzęta dzienne do rozpoczęcia swojej aktywności, nocne właśnie zakładały piżamki i mościły się w norkach. Mieliśmy jeszcze 16 kilometrów do biwaku na którym powinniśmy być od dobrych dziesięciu godzin i donośnie chrapać.

Żuk sunął spokojnie szutrową drogą między drzewami, robiło się coraz jaśniej, wyłączyłem reflektory i zgasiłem LEDbar na dachu. Delektowałem się początkiem dnia, odsunąłem szybę mimo porannego chłodu, słuchałem tego co się dzieje wokół. Czułem, że wreszcie dojechałem do tej czarnej Afryki, tej takiej prawdziwej, wymarzonej i wyśnionej, o której od dziecka marzyłem, że znowu jestem jak Tomek Wilmowski, że zaraz odkryję nieznany gatunek małpki, albo innej afrykańskiej świni - no po prostu uskrzydlony. I wtedy nagle pojawiła się rzeka.

Szeroka, z przejazdem po kamieniach, mostu brak. Maszyna STOP. Wysiadam, idę na zwiad. Podłoże nieco trudne, częściowo naturalny układ kamieni miejscami uzupełniono wylanym chaotycznie betonem, który zresztą bez zbrojenia zaraz popękał. Nie powinno być problemu z przejazdem, choć trzeba to zrobić powolutku. W tym momencie wschodzi słońce i zalewa rzekę światłem. Idealne wyczucie czasu. Zawsze tutaj zaskakuje mnie ten szybki świt i zmierzch. Nadal nie mogę się do tego przyzwyczaić. Choćbym najbarwniejszymi epitetami próbował oddać czar chwili i nawet w strofy nadobne swe uczucia ubrał - to się po prostu nie da. Piękno niewypowiedziane człowieczemi usty. Z zachwytem patrzyłem na parującą wodę, czułem każdym zmysłem piękno tej chwili i jej wyjątkowość. Doceniałem widok mojego Żuka nad tą rzeką. Cieszyła mnie dosłownie każda sekunda tej, tak bardzo niestety ulotnej chwili. Delektowałem się powietrzem i ciszą, bez klekotu ukochanej Andorii. Naprawdę wspaniały moment.

Przeprawa przez rzekę wymagała obudzenia całego towarzystwa i wypędzenia z auta, aby je odciążyć. Łatwo nie było, ale jakoś się udało. Powoli, metr za metrem pokonaliśmy uskoki płyt i kamieni i znaleźliśmy się po drugiej stronie. Rzut oka w nawigację, punkty się zgadzają, jazda w prawo. Koncepcja aby reszta biegła do obozu za autem upadła. Szkoda, bo znacząco mniej dobijało by zawieszenie. Załoga okazała się mało chętna do wsparcia moich wysiłków zorientowanych przecież na wspólne dotarcie do celu za wszelką cenę… Kompletne niezrozumienie i czarna niewdzięczność...

Reklama

Jeśli podoba wam się ten rozdział szukajcie całej książki tutaj.

Reklama
Reklama
Reklama