Reklama

Dzień pierwszy: Przyjazd na spot

Reklama

Słowo klucz na dziś to „spot”. Jedziemy na spot, jesteśmy na spocie, spot idealny. W wolnym tłumaczeniu oznacza miejsce do uprawiania kitesurfingu. Rzeczownik „plaża”, jak się dowiaduję, jest zupełnie passé. Naszym spotem jest wyspa Coche w Wenezueli. Wszyscy mnie zapewniają, że to istny raj kitesurferów, bo jest tu płaska woda i dobry, stabilny wiatr. Wierzę, bo pewnie nie bez powodu przyjechali tu najlepsi polscy zawodnicy startujący w pucharze Ford Kite Cup. Między innymi mistrzyni Polski i jedna z najlepszych zawodniczek na świecie Karolina Winkowska. W poszukiwaniu wiatru podróżuje przez okrągły rok. RPA, Brazylia, Maroko to tylko kilka miejsc, które odwiedziła w 2011 r. Ma pięknie opalone ciało, przystojnych znajomych surferów i brak potrzeby urlopu. Bo jak sama mówi, jej życie to wielki urlop. – Treningi w oceanie, wieczory ze znajomymi z całego świata – opowiada o swoim przeciętnym dniu. Przez chwilę sama nie wiem, czy za to idealne życie ją lubić, czy nienawidzić. To drugie okazuje się jednak niemożliwe. Karolina jest przesympatyczna. Więc postanowione. Ja też zostanę kitesurferką.

Dzień drugi: Trening na sucho

Od rana zastanawiam się, który latawiec i którą deskę dostanę. Na razie oceniam je głównie pod względem estetycznym. Szybko jednak zostaję sprowadzona na ziemię. Okazuje się, że pierwszy dzień szkolenia jest głównie teoretyczny. Dziś na kajcie nie tylko nie popłynę, ale też go najprawdopodobniej nawet nie dotknę. Czuję się trochę rozczarowana, ale parę opowieści o wypadkach, lądowaniu na drzewie, ciągnięciu przez plażę czy nawet o wpadaniu na kamper przy startowaniu latawca (tamtoroczna historia z Helu) przekonuje mnie, że warto uważnie słuchać instruktora. Wszelkie próby nauki kajta na własną rękę od lat kończą się bardzo źle.

Ćwiczenia zaczynamy od tzw. latawca szkoleniowego. Skrzydło ma nie więcej niż półtora metra rozpiętości i 20-metrowe linki, które zaczepione są do tzw. baru (drążka). To nim się steruje: przyciągasz go do siebie prawą ręką, latawiec leci w prawo, lewą – w lewo. Trzymasz go poziomo do ziemi, kajt leci prosto w górę i zatrzymuje się w zenicie (czyli na godzinie 12). Ruch przypomina mi lekcję boksowania w zwolnionym tempie. Wydaje się to śmiesznie łatwe. Zmieniam zdanie w momencie, gdy sama łapię za bar, a latawiec nerwowo przelatuje ze strony na stronę i spada na ziemię. Dopiero po kilkunastu minutach prób opanowuję sztukę robienia w powietrzu ósemek i powoli kontroluję, co się z nim dzieje. Choć ze sportem ekstremalnym ma to niewiele wspólnego, daje wiele frajdy. Instruktor P., który spędzi ze mną ten tydzień, jest zadowolony z moich postępów. Obiecuje, że jutro wejdziemy do wody. Dobra nasza.

Dzień trzeci: Odpuszczanie baru

Nadeszła wiekopomna chwila! Dostaję uprząż i kapok. Dotykam też po raz pierwszy prawdziwego kajta. Na razie wygląda jak wielka kolorowa płachta. Za chwilę, po napompowaniu, będzie przypominał skrzydło Batmana. Mój kajt ma 10 m2 powierzchni. Rozmiar dobiera się do siły wiatru (dziś jakieś 4 w skali Beauforta) i umiejętności surfera (na razie żadne). Dlatego każdy szanujący się surfer na spot przyjeżdża z min. trzema rozmiarami. Generalnie zasada jest taka, że im większy, tym mocniej ciągnie. Krok drugi dziś to doczepianie do latawca czterech linek połączonych z barem. Musi być to tak zrobione, żeby się nie plątały, gdy drążek jest w poprawnej pozycji, czyli gdy jego część oznaczona na czerwono znajduje się po lewej stronie. Rozwijam więc linki, a potem rozplątuję i przypinam do latawca, tylko po to by zwinąć je i zacząć proceder od nowa. I tak przez dwie godziny, aż instruktor jest pewny, że faktycznie wiem, jak przyczepić linki, by się nie krzyżowały. Czuję się trochę jak uczennica na koloniach, ale wszyscy zapewniają mnie, że rozłożenie latawca to sprawa kluczowa. Od niej często zależy, czy przeżyjemy pierwszą lekcję i czy w ogóle kajt poleci w górę. Uff, egzamin w końcu mam zdany. Mogę zacząć szkolenie na mokro, czyli po kolana w wodzie.


Aby wystartować latawiec, potrzebne są dwie osoby. Jedna, która podnosi skrzydło i puszcza delikatnie w powietrze ( ja), druga, która ma go do siebie przypiętego (instruktor P.). Dopiero teraz wyraźnie widzę, że kajta tak naprawdę nie trzyma się rękami, ale ma się go zaczepionego do haka przy uprzęży i że to on ciągnie surfera za pas. O tym, z jaką siłą, przekonuję się, gdy instruktor P. przepina latawiec na mój hak. Gdyby nie to, że trzyma mnie z tyłu, odleciałabym w przestworza. – Odpuść bar! – krzyczy, zapierając się z całej siły o piach. Dziś powtórzy ten zwrot jakiś milion razy. Chodzi o to, by nie zaciągać linek, bo wtedy latawiec nabiera mocy i zaczyna nas niekontrolowanie ciągnąć. Łatwiej powiedzieć, niż zrobić. Mój latawiec kilka razy spektakularnie ląduje w wodzie. Parę razy przeciąga mnie po nadbrzeżu. Szarpie i mną miota. Mimo zaleceń instruktora, bym się rozluźniła, całe ciało mam spięte. – To tylko na początku. Tak naprawdę do kajta wcale nie trzeba używać dużo siły. A już na pewno nie siły rąk – przekonuje mnie Maciej Boszko z Polskiego Stowarzyszenia Kiteboardingu. Na dziś mam jednak dosyć. Oznajmiam więc instruktorowi P., że wbrew jego zaleceniom wieczorem baru sobie nie odpuszczę. Szczególnie tego na plaży.

Dzień czwarty: Bodydrag

Leżenie na brzuchu to jedno z moich ulubionych zajęć, więc jak usłyszałam, że dziś się będziemy tym zajmować, byłam przekonana, że będę mistrzynią ćwiczenia „bodydrag” (w wolnym tłumaczeniu „ciałociąg”). Polega ono na rzuceniu się do morza na brzuch i dynamicznym skręcaniu latawca, tak by ten ciągnął cię w daną stronę po wodzie. Wszystko z najwyższym wyczuciem, którego najwyraźniej mi brak. Szybko wykorzystałam limit możliwych błędów. Między innymi to, że latawiec nagle przekroczył linię zenitu (czyli godzinę 12). Skutek? Latawiec ciągnie w drugą stronę i powoduje efekt katapulty, co w moim przypadku oznacza podniebny lot na kilka metrów. Kajt nie może też lecieć zbyt nisko nad wodą, bo wtedy traci wiatr i zupełnie spada. To sytuacja niemal patowa, bo w Coche wiatr wieje od plaży. Dlatego na samym początku przezornie pytam, co zrobić, gdy to się stanie. Odpowiedź przypomina lekcję angielskiego: – Po pierwsze puść bar. Po drugie odpuść system bezpieczeństwa przy tzw. chicken loop („pętli tchórza”), za który zaczepiony jest kajt do haka. Sprawi to, że latawiec nie będzie cię dalej ciągnął za pas, a ciągle będzie przyczepiony linką bezpieczeństwa, tzw. leashem. Jeżeli i to nie pomoże, trzeba odpiąć się nawet od niej. Ale wtedy najprawdopodobniej kajt po prostu odleci w przestworza – referuje mi instruktor P. Po czym zaczyna wykład o cenach latawców (od 3 tys. zł w górę) i ile miałabym zapłacić, gdyby coś takiego się stało. Postanawiam więc linki nie odpinać, żeby nie wiem co. Będę walczyć do końca. Na brzuchu przecież leżeć umiem wyśmienicie. Nawet kilka godzin.

Dzień piaty: Windwaiting

Dziś nie ma wiatru, nie ma też pływania. Robimy więc coś, czym – wydaje się – kitesurferzy zajmują się zaskakująco często: czyli windwaiting na spocie. Polega to na siedzeniu na plaży i czekaniu na wiatr. Ten dzień to dobry powód, by poznać tzw. lifestyle kitesurfera, bo ten jest równie ważny jak samo pływanie. Zacznijmy od ubrania: board-shorty (po naszemu szybkoschnące spodenki) i guma (czyli przewiewny podkoszulek). – Prawdziwi kitesurferzy unikają pianek i rękawiczek. Te charakterystyczne są dla windsurfingu. Nie pływa się też w strojach kąpielowych, które są typowe dla surferów – zastrzega na wstępie jeden z instruktorów Marcin Zielenkiewicz. W trakcie windwaitingu w dobrym tonie jest opowiadać o najlepszych trikach w trakcie zawodów ( ja niestety tutaj nie mogę się za bardzo wykazać) i ulubionych spotach. Podobno rewelacyjnie pływa się w Kapsztadzie (RPA) i Holandii. Okazuje się też, że to nie do końca prawda, że pływać można tylko na wodzie bez fal. Ta najlepsza jest dla freeriderów, takich jak Karolina, którzy zajmują się skokami, i początkujących – jak ja. Ale są też amatorzy ślizgania się z latawcem po dużych falach. Wtedy jednak odpadają skomplikowane triki. – Kitesurfing to nie tylko sport, to sposób na życie. Trochę beztroskie, trochę sportowe, bez nadęcia. Każdy tu może znaleźć coś dla siebie – przekonuje mnie Karolina. Dla mnie bomba. Szczególnie jak polega na windwaitingu.


Dzień szósty: Deska

Reklama

Wiatr wieje od rana, warunki znów idealne. Rozkładamy nie tylko kajta, ale bierzemy też ze sobą deskę. Nie do wiary! Myślałam, że moje stopy w czasie tego wyjazdu jej nie dotkną. A jednak. Trzymając latawiec w zenicie, trzeba szybko wsunąć stopy pod specjalne paski na desce (strapy). Następnie skierować latawiec w stronę, w którą chcemy płynąć, wstać, używając siły mięśni ud, i przesunąć ciężar ciała na tylną nogę. Tak wygląda to w teorii. W praktyce kilka razy ląduję na twarzy w wodzie, gubię deskę, upadam, zanim uda mi się podnieść itp. Zabawa jest jednak znakomita, a uczucie, jak na tej desce się już stanie i popłynie, niezapomniane. I wcale nie trudne fizycznie. To wiatr ciągnie latawiec, ja tylko steruję. – Mówiłem ci, że kajt to sport dla każdego. Właściwie nie ma do niego przeciwwskazań. Może go uprawiać każdy od 10 do 80 lat. A podstaw nauczyć się można w czasie 20-godzinnego szkolenia – przekonują mnie instruktorzy. Ja w wieku 28 lat przepłynęłam swoje pierwsze metry i już widzę siebie skaczącą i robiącą triki. Instruktor P. jednak studzi szybko moje zapały. Na razie muszę dobrze opanować deskę, nauczyć się pływać na krawędzi i bezpiecznie zmieniać kierunek jazdy. Jeżeli zostanę jeszcze tydzień, to już będę swobodnie pływała. Dwa tygodnie, może zrobię pierwszy skok. Trzy, uda mi się po skoku utrzymać na desce. Brzmi kusząco. Jednak po chwili namysłu stwierdzam, że jednak od życia kitesurfera wolę to reportera. W nim nic nie muszę odpuszczać. Nawet baru.

Reklama
Reklama
Reklama