Reklama

Autobus leniwie toczy się z wysuszonej letnim słońcem przełęczy. Kierowca przy zjeździe gasi silnik, żeby zaoszczędzić parę kropel benzyny. Po bokach drogi kołyszą się strzeliste cyprysy. Miejscowi sprzedawcy chronią się pod parasolami, oferując lokalne wina, krewetki sypane z wiadra, wędzone ryby. Na węglowych piecykach dochodzą baranie szaszłyki.
Sprzedawcy różnią się wyglądem: jedni to płowi, rośli Słowianie, drudzy – Tatarzy o wyraźnie skośnych oczach i azjatyckich rysach, jeszcze inni to spaleni słońcem kaukascy Ormianie czy miejscowi Grecy i Bułgarzy. Na niedalekim horyzoncie powoli wyłania się rybackie miasteczko, a obok niego XV-wieczna genueńska twierdza. Gdyby nie ludzie, można by pomyśleć, że to Korsyka albo któraś z wysp Cykladów. Gdzie jesteśmy? Na Krymie, w miejscowości Sudak, kiedyś ważnym ośrodku komunikacyjnym i handlowym na Jedwabnym Szlaku. To właśnie ta mała, cicha rybacka osada najbardziej kojarzy mi się z Krymem, choć nie jest wcale jego kluczowym punktem orientacyjnym czy turystycznym. Nie znajdziemy tu sowieckich blokowisk nad brzegiem Morza Czarnego, nie jest to typowa krymska riwiera z mnóstwem knajp, sanatoriów, głośnych dyskotek i, niestety, często zanieczyszczonych plaż. W Sudaku da się odpocząć jak na prowincji, jednocześnie chłonąc krymski klimat i atmosferę. I co ważne, nie trzeba szukać hotelu. Na przystanku w osadzie do turystów od razu podchodzą miejscowe babcie. Oferują pokoje z widokiem na morze, na góry, na twierdzę – jak kto woli.
W Polsce Półwysep Krymski kojarzy się z tatarską Złotą Ordą, sonetami Mickiewicza czy z porozumieniami w Jałcie – ogólnie ze zniewoleniem Polaków i egzotycznym Orientem zarazem. Dziś to przede wszystkim atrakcja turystyczna. Jego walory odkryli Rosjanie, którzy już w XIX stuleciu zaczęli budować tu letniskowe posiadłości. Po rewolucji październikowej Lenin zdecydował, że Krym będzie centrum odpoczynku dla mas pracujących. Tak stał się Mekką radzieckich urlopowiczów. Odpoczywali tu moskwiczanie, ale też Ewenkowie prosto z pastwisk reniferów na północy, zmarznięci mieszkańcy Kamczatki czy pustynni Turkmeni z Azji Centralnej. Wielu Rosjan z tych urlopów nie wracało. Znajdowali pracę i zostawali. Zwłaszcza że zwolniło się dużo domów i etatów – po II wojnie światowej Stalin oskarżył rdzennych Tatarów o kolaborację z hitlerowcami i zesłał cały naród z powrotem na Wielki Step. Zaczęli wracać dopiero pod koniec istnienia imperium. Na nowo odkrywali swoje historyczne zakątki – Bakczysaraj, Jewpatorię, Feodosię. Osiedlali się w miejscowościach zbudowanych jeszcze przez starożytnych Greków, renesansowych Genueńczyków i Wenecjan. Ale zanim wrócili, Chruszczow postanowił podarować Krym Ukraińcom. I tu zaczął się problem, który trwa do dziś. Mentalnie mieszkańcom Krymu jest dużo bliżej do Moskwy niż Kijowa. Na ulicach słyszy się język rosyjski, nie ukraiński, a zegary na ratuszu Jałty odmierzają czas moskiewski. W dyskotekach tańczy się w rytm rosyjskich szlagierów, a nucenie kozackich dumek byłoby tu niemile widziane. Konflikt ma też podłoże polityczne. W Sewastopolu stacjonuje była radziecka Flota Czarnomorska, o którą sąsiedzi spierają się od lat.
Pod koniec lat 90. wynajmowałem pokoik koło twierdzy w Sudaku. Obok mieszkali Ukraińcy. Pewnego wieczoru wyszli z pokoju odświętnie ubrani – tego sierpniowego dnia mijała rocznica odzyskania przez Kijów niepodległości. Chcieli świętować. Szybko jednak wrócili smutni. Ktoś celowo powiesił na budynku administracji ukraińską flagę... tyle że do góry nogami.
Krym każdy odbiera na swój sposób. Jedni przyjeżdżają tu na plaże, kąpiele u boku delfinów, górskie wycieczki i wspinaczkę. Mnie najbardziej utkwiły jednak w głowie krymskie wieczory, kiedy powietrze staje się lżejsze i zapada specyficzna cisza i spokój. Spokój, choć restauracje na brzegu morza wypełniają się tłumem turystów, którzy jedzą, piją, a potem najchętniej śpiewają pod melodie karaoke. I nikt nie wejdzie do lokalu w adidasach i T-shircie. W końcu to była radziecka, ale jednak riwiera.

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama