Za burtami przesuwały się brzegi oświetlone bladymi promieniami słońca. Skóra nie zdążyła mu jeszcze wyschnąć, po tym jak wyszedł na pokład i zdjął z siebie mokrą piankę. Po godzinie płynięcia z biegiem rzeki zastąpił go kolejny człowiek – mors. Także ubrany w skafander i wyposażony w pomarańczową boję zanurzył się w lodowaty nurt z zamiarem pokonania kilku kilometrów.

Reklama

Janusz Tyka po raz pierwszy tak wprost usłyszał, że może coś jest z nim nie w porządku – wędkarze na brzegu nie przebierali w słowach. Kiedy wczesną wiosną przychodził do różnych urzędów i opowiadał o projekcie grupy zapaleńców z Kędzierzyna-Koźla, większość patrzyła na niego wymownie. Pomysł, że ktoś późną jesienią chce spłynąć Odrą wpław z Czech aż do samego Szczecina, wydawał się, delikatnie mówiąc, dziwny. W sumie ponad 700 km, i do tego w porze, kiedy niechętnie wystawia się nos na dwór, a co dopiero zażywa kąpieli. Ponadto cel całego przedsięwzięcia nie był wyłącznie sportowy. Uczestnikom zależało na zwróceniu uwagi władz i opinii publicznej na Odrę – na potrzebę przywrócenia jej żeglowności, na wskazanie jej niewykorzystanego potencjału turystycznego, jej bogactwo przyrodnicze.

Znalazło się jednak parę osób, które w tym szalonym projekcie zobaczyły ludzi z pasją, ale też możliwość promocji własnego regionu i przepływającej przez niego Odry. Nie pytały, czy pomysł jest możliwy do zrealizowania, lecz co mogą w tej sprawie zrobić. A do zrobienia było wszystko: załatwienie zezwoleń i wsparcia technicznego, zainteresowanie mediów, wyszukanie sponsorów. Potrzebni też byli ludzie, którzy zechcą popłynąć wpław w systemie sztafetowym. Podjąć ryzyko i jakieś trzy tygodnie spędzić na rzece zamiast w cieple domowych pieleszy. Znalazło się siedmioro chętnych. Przedział wieku od niespełna 30 do 62 lat. Poza jednym raciborzaninem, Marianem Hampelem – wszyscy z klubu Morsy Dębowa w Kędzierzynie-Koźlu. Wszak to tam narodził się pomysł, by dla uczczenia 10-lecia istnienia klubu „coś” zrobić.

Wystartowali 16 listopada w Ostrawie w Czechach, w miejscu, gdzie rzeka Opawa łączy się z Odrą. Podjęli decyzję, mimo że sprawy organizacyjne trudno było nazwać zapiętymi na ostatni guzik. Nie mieli na przykład gwarancji, czy „Major Sucharski” – statek szkoleniowy Zespołu Szkół Żeglugi Śródlądowej w Kędzierzynie-Koźlu – zostanie udostępniony na ich potrzeby. Ale klamka zapadła. Nikt nie wiedział, co będzie dalej. Poza tym, że meta jest w Szczecinie, na 741. kilometrze rzeki.

POBUDKA OKOŁO PIĄTEJ RANO, kiedy Odrę spowijają jeszcze egipskie ciemności. Wszak to listopad, najkrótsze dni w roku. Pierwszy mors wchodzi do wody o szóstej lub wcześniej. Czarną toń oświetla sobie czołówką. Asekurują go dwie jednostki. „Radiator” z kędzierzyńskiej Mariny Lasoki – z płetwonurkiem na pokładzie. To na wypadek, gdyby coś poszło bardzo źle. „Baser” – z kilkoma morsami oczekującymi na swoją kolej w sztafecie. Pozostałe morsy śpią jeszcze w kajutach płynącego gdzieś w tyle „Majora Sucharskiego”. To statek baza, mobilne zaplecze, sypialnia i stołówka, która w razie potrzeby szybko jest zamieniana w salę konferencyjną dla gości i dziennikarzy. Tam wieczorem spotykają się uczestnicy spływu, żeby omówić plan na następny dzień. Pytań jest dużo, emocji jeszcze więcej. Przecież nikt wcześniej niczego podobnego nie organizował.

Na przykład jak zgrać wszystko tak, by złapać „falę”? Za ostatnią śluzą, w Brzegu Dolnym, wody w Odrze jest ledwie do kolan (głębokość wynosi ok. 40 cm) i „Sucharski” o zanurzeniu na rufie wynoszącym ponad metr nie jest w stanie tamtędy przejść. Dla większych jednostek trzeba sztucznie podnosić poziom wody, spuszczając jej zapas zebrany na odcinku między śluzą Rędzin a tą w Brzegu Dolnym. Taka „fala” musi być puszczona z wyprzedzeniem i płynie tylko kilka godzin. Jeśli „Sucharski” się spóźni, utknie na mieliźnie.

Uczestnicy spływu nie mogą sobie pozwolić na stratę choćby jednego dnia. Statek może przyspieszyć, ale człowiek to nie maszyna. Jest zdany na swoje siły i nurt Odry. A ten do bystrych nie należy. Na niektórych odcinkach wydaje się, że nie ma go wcale i wtedy prędkość pływaka spada z nawet 6 do ledwie 3 km/h. W perspektywie ponad 700 km wszystko to wydaje się czystym szaleństwem. Jakiekolwiek opóźnienie byłoby trudne do nadrobienia. Zgodnie z przepisami o żegludze śródlądowej jednostki nie mogą płynąć nocą. Także w przypadku mgły, ze względu na niebezpieczeństwo kolizji, są skazane na bezczynność. A mgła w listopadzie jest pewna niemal jak w banku.

KAŻDEGO RANKA wszyscy z niepokojem patrzą w niebo. Na szczęście jesień jest wyjątkowo słoneczna i sucha. Aż trudno uwierzyć, że pogoda może tak sprzyjać przedsięwzięciu. Temperatura wody nie przekracza 2–3°C. Jednak kiedy przy zmianie sztafety człowiek wchodzi na pokład i zdejmuje piankę, jego ciało paruje w chłodnym powietrzu. Przy tak dużym wysiłku, jakim jest płynięcie non stop przez godzinę albo dwie, nawet w lodowatej rzece organizm niemal się zagotowuje. Dla ochłody morsy zanurzają twarze w wodzie albo pozwalają sobie na chwilę odpoczynku. Kiedy zimno zaczyna przenikać piankę, energicznie płyną dalej. Często nie zakładają maski i rurki, żeby móc patrzeć na rzekę. A jest co podziwiać. Wspaniałe dzikie brzegi, siedzące w zakolach stada kaczek, podrywający się od czasu do czasu bielik. – To taki hardcorowy kontakt z naturą – śmieją się Teresa Jaworska i Teresa Koczubik.


Zaczęły trenować jeszcze wiosną, choć podobnie jak większość nie bardzo wierzyły, że spływ dojdzie do skutku, tak dużo było trudności z jego organizacją. Pływały trzycztery razy w tygodniu, ćwicząc sztukę poruszania się w płetwach. Ten wysiłek się opłacił – w sztafecie nie ustępują mężczyznom ani wytrzymałością, ani szybkością. Ba, niektórych nawet przewyższają.

W wielu mijanych miejscowościach odbywa się uroczyste powitanie sztafety, bywa, że z orkiestrą dętą, a obowiązkowo z grochówką. Także po niemieckiej stronie mieszkańcy Eisen-hüttenstadt wychodzą na spotkanie wyczynowców. Dopytują się, ile kilogramów schudła cała grupa. Odpowiedź brzmi: – Nie schudła, lecz przytyła! Zadbały o to panie z kuchni urzędujące na „Sucharskim”, nazwane Kilokaloriami. Pojawiają się też inne żarty. Dlaczego morsy tak szybko płyną? Bo ich na każdym zakręcie karmią grochówką. Albo że jak zrobi się zimno, to węgiel z „Majora Sucharskiego” nie dopłynie do Szczecina.

NA POKŁADZIE STATKU stoi wielki metalowy kosz z tabliczką: Ostatnia tona węgla ze Śląska do Szczecina. Ma przypominać wcale nieodległe czasy, gdy na Odrze odbywał się regularny transport między uprzemysłowionym Śląskiem a portami w Szczecinie i Świnoujściu. – Kiedyś załadowane barki szły w górę i w dół rzeki, mijały się średnio co kilometr – wspomina kapitan żeglugi śródlądowej Czesław Szarek, który podczas spływu pełni na „Majorze Sucharskim” funkcję pilota. Po Odrze pływa od 1968 r., zna dosłownie każde jej zakole, każdy kilometr. Odcinek między Gliwicami a Szczecinem pokonał z transportami węgla kilkaset razy. Widzi, jak ruch na rzece zamiera, jak szybko kurczy się flota. To z jego inicjatywy na pokładzie pojawił się kosz wypełniony czarnymi bryłami. Węgiel został załadowany w wymarłym porcie w Koźlu – jednym z wielu takich widm na Odrze.

Ogromny wysiłek włożony w poprzednich stuleciach na regulację koryta, budowę stopni wodnych, śluz, zbiorników retencyjnych i przekształcenie Odry w szlak żeglugowy zdaje się iść na marne. Rzeka jest zaniedbana – koryto zamulone, infrastruktura zabytkowa – mimo że mogłaby się stać śródlądową arterią o znaczeniu międzynarodowym. Bardzo potrzebny stopień wodny w Malczycach powstaje od dwóch dekad i nic nie zapowiada końca budowy. Zaniechanie pogłębiania Odry ma swoje negatywne skutki. Idąca wiosną wysoka woda nie mieści się w korycie. Ciągle widać spustoszenia poczynione przez powodzie w 1997 r. i 2010 r. Ponadto statki nie mogą brać większych ładunków ani rozwijać dużej prędkości. Kiedy śruba idzie w ruch, wyciąga wodę spod kadłuba i statek po prostu „przykleja się” do dna.

Żegluga śródlądowa, w Polsce traktowana po macoszemu, w krajach Europy Zachodniej kwitnie. Łaba czy Ren to nowoczesne wodne autostrady, gdzie ruch odbywa się całą dobę. Tam docenia się zalety transportu wodnego – jest on m.in. znacznie mniej energochłonny i bardziej przyjazny środowisku niż transport kołowy i kolejowy.

Na Odrze działa kilka stoczni rzecznych, lecz niemal cała produkcja idzie na Zachód. Zwykle są to tylko same kadłuby, które drogą wodną są dostarczane do Niemiec, Francji i Holandii, tam wyposażane i sprzedawane. Podobnie wygląda sprawa kadry. W naszym kraju istnieją dwie szkoły kształcące techników żeglugi śródlądowej – jedna w Kędzierzynie-Koźlu, druga w Nakle nad Notecią. Młodzi uczą się, ale później uciekają na szlaki żeglugowe na Zachodzie, gdzie są lepsze perspektywy i płace.

OSTATNI DZIEŃ SPŁYWU jest zimny i wietrzny. Niemal trzy tygodnie intensywnego wysiłku dają o sobie znać, morsom ciężko się płynie. Przeciętnie każdy uczestnik sztafety ma na swoim koncie ponad 100 km. Pojawia się też rozprężenie – to już przecież prawie koniec. Rzeka jednak nie ułatwia finiszu, wyciska z ludzi resztki sił. Przed Szczecinem staje się plątaniną kanałów o zmiennych prądach, nurt jest bardzo słaby, czasem wręcz wsteczny. Jako ostatni płynie Artur, ma przed sobą pięcio-kilometrowy odcinek. Dopiero po 2,5 godz. widzi na brzegu wśród trzcin tak długo wyczekiwaną przez wszystkich tabliczkę: 741,6 km. Kiedy wreszcie przy niej staje, w oczach ma łzy.

Następnego dnia następuje oficjalne zakończenie spływu. Uczestnicy sztafety odbywają kilkusetmetrową honorową rundę do zacumowanego przy Wałach Chrobrego w Szczecinie „Majora Sucharskiego”. Na pokładzie tłoczą się już dziennikarze, goście, rodziny. Morsy nie spieszą się jednak z wyjściem na ląd. Teraz już nie płyną na czas, lecz dla czystej przyjemności. Pławią się w Odrze, nurkują, cieszą się zwycięstwem. – Dobra ta woda – mówi w pewnym momencie Marian Hampel – W Ostrawie tak nie smakowała.

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama