Reklama

Upał rozsadza głowę. Wali niczym młot pneumatyczny, ale precyzyjnie, prosto między oczy. Po kilkunastu godzinach przestajesz jasno oceniać sytuację. Jedziesz, bo wiesz, że kiedy zatrzymasz się choćby na minutę, nie dasz rady ruszyć się z miejsca. Słońce praży zabójczo. Jest grubo powyżej 50 stopni. Serce bije jak oszalałe, tętno skacze do 190 na minutę, a dłonie kurczowo zaciskają się na kierownicy. Pulsują. Czujesz się tak, jakbyś trzymał w rękach dwa wiadra po brzegi wypełnione węglem. Kiedy w plecaku kończy się woda, a całe ciało zaczyna mrowieć, wiesz, że zaczyna się walka o przetrwanie. Byle nie zemdleć, nie zsunąć się z siodła maszyny, nie stracić kontaktu z rzeczywistością. Tak, by dojechać do bazy, choć ból mąci wzrok, a myśli gnają tak szybko, jakby ktoś wciąż i wciąż podkręcał im tempo. Co czujesz, kiedy udaje ci się dotrzeć do mety morderczego Dakaru? Że znów pokonałeś swoje słabości, wygrałeś z samym sobą. A może, że jesteś mistrzem.

Reklama

Życie w pigułce

– Przejechać Dakar to niczym przeżyć całe życie w pigułce – porównuje Rafał Sonik. Przeżył ich osiem. To prawie tak, jakby rodzić się i umierać osiem razy, łapać pierwszy oddech, potem uczyć się zostawiać rywali z tyłu i szybko podnosić się po przegranych bitwach. Robi to niemalże automatycznie. Może dlatego, że wychował się na nowohuckim blokowisku, gdzie nie raz musiał walczyć o swoje.

– Za każdym razem wybierał najtrudniejszą drogę – mówi Teresa Sonik, mama rajdowca, i pewnie się nie myli. Łatwe sytuacje go nie mobilizują. Kiedy zaczął się uczyć jeździć na nartach, chciał robić to lepiej od rywali. Gdy przegrywał w tenisa, godzinami szukał przyczyn porażki. Kiedy od ojca dostał pierwszą wędkę, chodził nad potok dzień w dzień, choć na początku nie był w stanie złowić nawet płotki.

Drobiazgowy bywa do bólu; nazwiska konkurentów i wyniki szkolnych turniejów będzie pamiętał przez następne kilkadziesiąt lat. Do tego pedantyczny, może nawet obsesyjnie, kiedy wyrównuje brzegi książek, składa ubranie, układa przedmioty na biurku. Znajomi mówią o nim: konstrukcja niebezpieczna, facet, który potrafi zamęczyć i postawić na swoim. – Kto w drugiej klasie liceum myśli o czymś więcej niż o dziewczynach czy zdaniu matury? – pyta Rafał Duszczyński, kolega z ławki. Sonik myślał. Miał 16 lat, kiedy zaczął zarabiać duże pieniądze. Odkupywał narty od zawodników kadry i sprzedawał po 500 dol. (równowartość rocznych zarobków przeciętnego Polaka). Nie chował ich do skarpety, na później. Pozwalały mu na zakup desek windsurfingowych, tenisowych rakiet i sprzętu narciarskiego. Najlepszych z tych dostępnych na rynku. Znajomi już wtedy zanotują, że kiedy się rozpędzi, nie umie zwolnić. Podczas studiów na handlu zagranicznym inwestuje w nieruchomości i obiecuje mamie, że skończy z życiem na tak wysokich obrotach, gdy zarobi pierwsze 10 tys. euro. Nie kończy.

W tym wszystkim słowem kluczem jest: pasja. Sonik dobrze pamięta słowa ojca: Jeśli cokolwiek robisz, a nie ma w tym pasji, to tak, jakbyś nie robił nic. Dlatego nie będzie nigdy z radością pruł samochodem po mieście ani udawał, że lubi go potem godzinami szorować przed garażem. Ci, którzy widzą, jak na trasy rajdu podjeżdża z własnym kierowcą, myślą czasami, że jest bufonem. – A mnie sytuacje, w których nie ma się o co ścigać, po prostu nie kręcą – tłumaczy. I pewnie dlatego tak zakręcił nim Dakar. I stał się jego obsesją w momencie, gdy wydawało się, że sport właśnie przetrącił mu życie.

Lekcja pokory

Był 27 maja 2006 r., gdzieś między 10.33 a 10.34, kiedy Sonik odebrał najważniejszą lekcję pokory. – To był mój czas, wydawało mi się, że jestem królem życia – wspomina. – Zwyciężałem niemalże we wszystkich konkurencjach rajdowych, byłem mistrzem świata w quadach, a niebo nade mną było tak piękne jak nigdy dotąd.

Chwilę później wjechał w niego motocyklista. Nie miał szans na unik. Z trasy rajdu enduro trafił prosto na salę operacyjną do szpitala w Jeleniej Górze. O mały włos nie amputowali mu ręki. Tydzień później, podczas 40. urodzin, miał 30 śrub w prawym przedramieniu, a w głowie lęk, że sprawność już nigdy nie wróci. – Z tego strachu zacząłem desperacko szukać wyzwania, które na tyle by mnie zmotywowało, abym chciał wrócić do sportu. Celu, który pozwoliłby mi znieść wielki ból rehabilitacji, a zmasakrowanej ręce znów ze mną współpracować – opowiada.

Lekarze powtarzali: zapomnij o rajdach i tenisie, sukcesem będzie, gdy utrzymasz w ręce kijek narciarski. Sonikowi kijek nie wystarczył. Na Dakar pojechał qua­dem. – Wyzwania są dla tych, którzy ruszają w drogę. Marzenia dla tych, którzy zostają w domu – powtarza. To, które sobie wyznaczył, okazało się jednak nieporównywalne z żadnym innym. – Byłem pierwszym Polakiem, który startował w rajdzie quadem, tak więc nikt nie mógł udzielić mi rad. Czekała mnie prawdziwa próba ogniowa, tym trudniejsza, że nigdy w życiu nie pokonywałem tak potężnych dystansów. Jeździłem najwyżej 300 km dziennie, nagle musiałem zrobić 600, nawet 700.

Na filmie nagranym w czwartej minucie po starcie mówi: „Nie wiem, dokąd dojadę, może nawet nie dotrwam do pierwszego biwaku, ale robię to, by się przekonać, gdzie są granice moich możliwości, i by przetrzeć szlak”. Twierdzi, że nie było w tym żadnego medialnego wyrachowania.

Spał po dwie godziny dziennie, a każdy dzień, w którym udało się zaliczyć kolejny etap, stawał się prywatną metą. Mówi, że na takich rajdach lekcje odrabia się szybko. – Na lewym przegubie miałem lekki zegarek. Po trzech dniach w miejscu zapięcia poczułem pieczenie. Wielki fioletowy krwiak powstał od mikrowibracji. Po kolei pękały mi pojedyncze naczynka, tworząc obolałą, jątrzącą ranę. Nigdy więcej go nie założyłem.

Podobno człowiek uczy się szybciej, kiedy boli. A bolało cały czas. Plecak na wodę wwiercał się pod lewą łopatkę Sonika tak mocno, jakby ktoś wbijał w to miejsce tępy nóż. Z tym bólem kładł się spać, budził się z nim i jechał dalej, choć koledzy nie dawali mu szansy, że wytrzyma więcej niż pięć dni. Wytrwał do końca. Do Polski wrócił z krwiakami na całym ciele, pokiereszowanym nadgarstkiem, bez kawałka palca, ale z przywróconą wiarą, że wciąż potrafi obracać swoje słabości w siłę.

Na następne Dakary jeździł, by wygrywać. Tyle że im mocniej chciał stać na podium i im bardziej wydawało się to realne, tym bardziej się nie udawało. Pojawiły się frustracja, wściekłość. – Przegrywałem, bo popełniałem błędy – przyznaje. – Obracałem się wciąż na konkurentów, zastanawiałem się, który szybszy, wolniejszy, kto będzie oszukiwał. A trzeba było skupić się wyłącznie na sobie. Tak, by już więcej nie tracić gruntu pod nogami.

Mistrz

17 stycznia 2015 r., kiedy trzyma w rękach złotą statuetkę Beduina, już wie, co złożyło się na zwycięstwo. W jego osobistym przepisie na sukces procenty rozkładają się zaskakująco: 70 to pilność, 20 talent, ostatnie 10 – szczęście. Zaskakująco, bo życie Rafała Sonika trudno zamknąć w stu procentach. – To fakt, wszystko robię na 110 proc. – mówi. Tyle że ten Supersonikowy drive nie ma w sobie nic z szaleństwa czy zwierzęcego instynktu. – Między niemożliwym a możliwym leży nasza determinacja. Wierzę, że wyzwania są na miarę osiągnięć. Stać mnie na osiąganie niemożliwego.

Gdy spogląda wstecz, wszystkie etapy życia układają się mu w kompletną całość, w której każdy element przydarzył się po coś. Nowohuckie osiedle, zwierzęcy ring, na którym rządziło prawo silniejszego, elitarny ogólniak, pierwsze biznesy, rozczarowania, lekcja pokory, z której niemal wyszedł bez ręki. I frustracje, które przeżywa ktoś, kto jedzie w rajdzie po zwycięstwo, a wraca na tarczy.

Taka mądrość nie przychodzi do człowieka za darmo. I Rafał Sonik też musiał za nią zapłacić. Dziś wie, że mistrzów poznaje się po tym, jak podnoszą się po upadkach. I jak celne wyciągają wnioski. – W rajdach nie zwyciężają najszybsi, ale ci, który są najlepiej przygotowani – podkreśla. A on przygotowuje się na najtrudniejszych drogach. Bo chyba tylko wtedy życie ma tak intensywny smak. I tego smaku można mu zazdrościć. Tak po ludzku, jak pozazdrościł choćby Donald Tusk. Jest taki filmik z 2010 r., na którym premier bierze udział w otwarciu oddziału Siemachy w Tarnowie. To filia krakowskiej placówki dla dzieci, którą Sonik wspiera finansowo od wielu lat. Na stoliku leżą plakaty i kalendarze z Sonikiem w roli głównej. Kiedy premier zabiera się do ich podpisywania, na sali rozlega się szmer, czuć lekkie zakłopotanie. – No co? Przecież to ja! – nie traci rezonu Tusk, wskazując na faceta jadącego na quadzie. Chwilę później nachyla się do Sonika i mówi: – W marzeniach. – Rafał Sonik przejechał właśnie kolejny Dakar.

Reklama

Katarzyna Kachel

Reklama
Reklama
Reklama