Spis treści:

Reklama
  1. Przygotowania
  2. Przełęcz Zoji La w Kaszmirze
  3. Lakdah i przełęcz Namika La
  4. Przełęcz Fatu La
  5. Przełęcz Khardong La
  6. Przełęcz Chang La
  7. Tanglang La i cztery inne przełęcze

Przejechanie na rowerze drogi w indyjskim Tybecie to marzenie prawie każdego doświadczonego podróżnika rowerowego. Jest ona uznawana za jedną z najniebezpieczniejszych na świecie. Prowadzi przez przełęcze o wysokości ponad 5 tys. m. Kiedy 18 lat temu autobusem pokonałem drogę Manali-Leh, wiedziałem, że muszę tam wrócić na rowerze.

Mój apetyt był jednak większy – dlatego za cel postawiłem sobie przejechanie trasy Śrinagar-Leh-Manali oraz wjechanie na słynne przełęcze Tanglang La, Khardong La i Chang La, każda o wysokości ponad 5300 m. W sumie 1300 km po najwyższych drogach świata.

Przygotowania

Byłem dobrze przygotowany na moją wyprawę „Kross The Himalaya”. Tygodnie intensywnych treningów i perfekcyjnie dobrany sprzęt w sakwach miały być gwarancją sukcesu wyprawy. Zanim jednak moje nogi wprawiły w ruch koła, żołądek odmówił współpracy po kolacji w ulicznym obskurnym barze. Dobrze, że zabrałem solidnie wyposażoną apteczkę.

Na 434-kilometrowej drodze ze Śrinagaru w Kaszmirze do Lehu znajdują się trzy oficjalne przełęcze, z których najwyższa mierzy 4109 m n.p.m. Wiedziałem, że największym wyzwaniem na tej wyprawie będzie wysokość. Dlatego pierwsze siedem dni poświęcam na aklimatyzację. Stopniowo przyzwyczajam organizm do pracy w rozrzedzonym powietrzu.

Zobacz także

Przełęcz Zoji La w Kaszmirze

Ruszam z poziomu 1600 m. Po dwóch dniach jazdy docieram do Sonamargu leżącego na wysokości 2800 m. Ta ostatnia wioska, a właściwie skupisko hoteli, przed przełęczą to popularne miejsce odpoczynku Hindusów. Widoki na pięciotysięczne himalajskie szczyty oraz lodowce są imponujące. Stąd jest już tylko 15 km do Zoji La – pierwszej przełęczy na mojej trasie, budzącej grozę wśród miejscowych, którzy nazywają ją Zozilla. Nie jest wysoka, bo mierzy sobie tylko 3530 m, ale ostatnie kilometry to wąska szutrowa półka skalna niczym nie odgrodzona od przepaści.

W Indiach obowiązuje ruch lewostronny – więc dopóki strome zbocze mam po tej stronie ręki, czuję się bezpiecznie. Sytuacja zmienia się po ostrym 180-stopniowym zakręcie, wówczas muszę jechać na skraju urwiska. Naprawdę gorąco robi mi się, kiedy wyprzedza mnie olbrzymia ciężarówka. Gdy jednak do tego wszystkiego dochodzi kolejny samochód, który zjeżdża w dół i mijamy się na tym wąskim skrawku drogi – oblewa mnie pot. Do tej drogi trzeba mieć stalowe nerwy i ręce pewnie trzymające kierownicę.

Przełęcz złą sławę zyskała za sprawą ulewnych deszczów, które często padają w okresie monsunowych dwóch miesięcy lata. Wtedy droga robi się ekstremalna: jest błotniście, ślisko, a ze zbocza potrafi osunąć się ziemia, przerywając i blokując przejazd. Nic więc dziwnego, że rząd indyjski rozpoczął w zeszłym roku budowę 14-kilometrowego tunelu, który ma skrócić przeprawę z 3 godz. do 15 min.

Na zakończenie inwestycji mieszkańcy muszą jednak poczekać. Ja mam szczęście do pogody. Ulewny deszcz łapie mnie dopiero na szczycie, gdy posilam się pod kawałkiem plandeki służącej jako bar.

Lakdah i przełęcz Namika La

Przełęcz Zoji La stanowi formalnie granicę między muzułmańskim Kaszmirem a buddyjskim Ladakhem. Jednak w oddalonym o 100 km Kargilu 95 proc. mieszkańców to muzułmanie. Dopiero kolejna wioska Mulbekh, w której znajduje się wysoka na 9 m tysiącletnia płaskorzeźba Buddy Majtrei – następcy Buddy Siakjamuniego – jest uważana za bramę do buddyjskiego świata.

Krajobraz zupełnie się zmienił od czasu, gdy pięć dni temu opuściłem Śrinagar. Zalesione i zielone trawiaste zbocza zostały zastąpione surową pustynną scenerią. Droga wije się serpentynami. Wdrapuję się na kolejną przełęcz Namika La leżącą trzysta metrów wyżej niż poprzednia. W międzyczasie zjechałem jednak tysiąc metrów niżej, w końcu Himalaje to najwyższe góry świata.

Przełęcz Fatu La

Droga prawie zawsze prowadzi doliną rzeki w górę lub w dół, przedzierając się przez kolejne pasma górskie. Na Fatu La (4109 m) – najwyższej przełęczy na trasie do Lehu – spotyka mnie miła niespodzianka: z powitaniem czeka polska wycieczka. Widzieli mnie, jak podjeżdżałem, i rozpoznali rodaka dzięki małej fladze, którą mam przytroczoną do sakwy. W nagrodę za pozowanie do zdjęć dostaję zaproszenie na kolację w hotelu w Lehu – muszę tylko zdążyć dojechać w ciągu dwóch dni...

Zjazd z przełęczy to jeden z najładniejszych fragmentów na tej trasie. Najpierw mijam Lamayru – małą wioskę z przyklejonym do skalnego zbocza buddyjskim klasztorem. Następnie wjeżdżam do głębokiego kanionu Moon Valley, w którym w zależności od rodzaju skały fragmenty ścian mają kolor zielony, fioletowy oraz żółty. Wizja hotelowej wielodaniowej kolacji działa niczym kolarski doping. Gdy droga wpada do szerokiej doliny Indusu, jestem pewien, że jeszcze tego samego dnia dojadę do stolicy Ladakhu.

Nie przewidziałem tylko, że kartografom nie chciało się zaznaczyć na mapie dwóch przełęczy o wysokości, bagatela, 3500 m. Kiedy po kolacji padam na hotelowe łóżko, jest już zupełnie ciemno. Mój licznik pokazuje prawie 100 km przejechane tego dnia.

Przełęcz Khardong La

Przez wiele lat przełęcz Khardong La leżąca w północnych Indiach była uznawana za najwyżej położone miejsce na świecie, gdzie znajduje się droga. Z czasem dokładne pomiary wykazały, że jej wysokość jest aż o 300 m niższa, niż początkowo zmierzono. Wynosi „tylko” 5360 m n.p.m. Palmę pierwszeństwa straciła, ale sława pozostała.

Nasycony obiecaną kolacją, dobrze zaaklimatyzowany ruszam na 40-kilometrowy podjazd na przełęcz marzeń. Początkowe kilometry to niezłej jakości asfalt. Dopiero 10 km przed celem, na wysokości 4800 m, ustępuje on miejsca szutrowi. Tutaj rozpoczynam walkę o każdy oddech, w której nie pomaga mi waga roweru wynosząca z bagażami ponad 50 kg. Z zazdrością patrzę na mijające mnie samochody. W niektórych dostrzegam, że pasażerowie mają na twarzy maskę tlenową.

Najważniejsze to regularny rytm pedałowania i w miarę spokojny oddech – powtarzam sobie w myślach. Słowo „w miarę” jest tutaj kluczowe. Bo jak normalnie oddychać w miejscu, gdzie znajduje się prawie o połowę mniej tlenu niż na wysokości, na jakiej mieszkamy? Na ostatnich metrach droga jest fatalnej jakości z luźnymi kamieniami i piachem. Motocykliści czasami proszą innych o popchnięcie – silnik traci większość mocy w tak rozrzedzonym powietrzu.

Kiedy wtaczam się na przełęcz, jestem zdziwiony tym, jaki tu panuje ruch. Jest posterunek wojskowy, kawiarnia, sklepik i gabinet lekarski z butlami tlenowymi. Czuję się zaskakująco dobrze i pomimo ostrzeżeń, aby nie przebywać tutaj dłużej niż 30 minut, odpoczywam prawie 2 godz.

Przełęcz Chang La

Dolina rzeki Shyok, do której zjeżdżam, to już inny świat. Z drogi zniknęły konwoje ciężarówek oraz tabuny głośnych motocyklistów. Nareszcie jestem prawie sam, a droga – mam wrażenie – jest bardziej stroma. Z każdym kilometrem zbliżającym mnie do przełęczy Chang La (5360 m) nabieram wątpliwości co do mojej kondycji i aklimatyzacji. Na ostatnich kilometrach walczę o każdy haust powietrza, głęboko dysząc.

Można mieć ponad 40 lat na karku i tysiące kilometrów doświadczenia, ale góry zawsze uczą pokory. Chyba muszę naprawdę marnie wyglądać. Kiedy melduję się na szczycie, podchodzą do mnie ludzie i najpierw pytają, czy dobrze się czuję. Dopiero później proszą o wspólne zdjęcie. Z rowerem, oczywiście.

Tanglang La i cztery inne przełęcze

Trzeci etap mojej wyprawy to najsłynniejsza i najczęściej odwiedzana przez rowerzystów oraz motocyklistów droga w tym regionie. Jadąc z Lehu do Manali, muszę się wspiąć na pięć przełęczy, w tym słynną Tanglang La o wysokości 5359 m. Tym razem walczyć muszę nie tylko o każdy oddech, ale także z pogodą. Ladakh słynie z bardzo suchego klimatu i bezchmurnego nieba prawie cały rok.

Padający przez kilka dni deszcz oraz temperatura w dzień poniżej 10°C i spadająca nocą poniżej zera jest anomalią, która mocno mnie zaskoczyła. Na wysokości ponad 5 tys. m pojawia się śnieg i marznący deszcz. Dla rowerzysty to koszmar. Spotkany Hindus, który zjeżdża już z przełęczy Lachulung La (5059 m), mimo założonych worków foliowych na dłoniach też telepie się z zimna.

Długą, 490-kilometrową trasę z Lehu umila mi codzienne czytanie haseł na charakterystycznych żółtych betonowych tablicach. Mają one walory edukacyjne i odnoszą się przede wszystkim do bezpieczeństwa jazdy: „Lepiej później niż nigdy”, „Czas to pieniądz, ale życie jest bezcenne”. Moja ulubiona: „Eksperci spodziewają się niespodziewanego”. Ich autorami jest BRO – Border Road Organization, należąca do indyjskiej armii, która zbudowała i zarządza oboma drogami prowadzącymi do Lehu.

Zarówno Kaszmir, jak i Ladakh graniczące z Pakistanem i Chinami mają dziesiątki kilometrów spornych granic. Stąd tak powszechna obecność wojska w tym regionie – od posterunków checkpoint, uzbrojonych patroli, szczególnie w Kaszmirze – przez koszary w wioskach, aż po wojskowych robotników stale czuwających nad przejezdnością tej strategicznej drogi.

Bramą do ciepłych tropikalnych Indii jest ostatnia przełęcz – Rothang La o wysokości prawie 4 tys. m. Nazwa oznacza „stos trupów” i cieszy się podobnie złą sławą wśród miejscowych jak diaboliczna Zozilla. Dla mnie jednak 50-kilometrowy zjazd, w czasie którego tracę 2 tys. m wysokości, to doskonałe zakończenie mojej wielkiej przeprawy przez Himalaje.

Reklama

Źródło: archiwum NG.

Reklama
Reklama
Reklama