Reklama

Morze Kaspijskie, ogromna kropla wody tkwiąca w szczelinie pomiędzy Europą i Azją, jest najdalej wysuniętym na wschód punktem tej wyprawy. Rozkołysany akwen ciągnie się po horyzont. Na twarzy i włosach osiadają mi kropelki słonej wody.

Reklama

To morze nie jest morzem. Jest jednak tak wielkie, że w głowach przybywających tu ludzi nie mieściło się, że stoją nad brzegiem jeziora. Nazywali je więc oceanem. 370 tys. km kwadratowych. Bezodpływowy relikt czasów karbonu, gdy Ocean Tetydy rozdzielał rodzące się dopiero kontynenty.

Jest nas niemal dwudziestka. Poruszamy się na wschód, przemierzając Ukrainę, a później Rosję. Przebijając się przez zasypane kamieniami drogi wijące się po stokach północnego Kaukazu. Przez Karaczajo-Czerkiesie, Kabardo-Bałkarię, Osetię, Inguszetię, Czeczenię, Dagestan.

Osiem aut z napędem na cztery koła. Kawalkada subaru, pnąca się przez opustoszałe rejony górskiego świata. Połączona nicią trzeszczącego łącza cb-radio. Podróż w ramach cyklicznego projektu „Subariada”.

Beata i Przemek, okazujące sobie nieustannie wzajemną troskę małżeństwo z Podlasia, wiozące w bagażniku słoiki miodu z własnej pasieki, którym chcieli się po prostu podzielić z innymi. Justyna z Przemkiem, lekarzem pogodzonym z dudnieniem rozprutego o kamień wydechu. Sebastian i Robert, zmieniający się solidarnie za kierownicą, gdy któremuś akurat brakuje sił. Wiecznie dowcipkujący.

U nas Marcin z kamerą. I Miłosz z Beatą, prowadzący całą ferajnę po wszystkich możliwych ostępach. W tym blaszanym pudełku nasza czwórka szybko staje się rodziną: wybuchającą śmiechem, kłócącą się zawzięcie i milczącą podczas słuchania audiobooków. Wspólnie gotującą i podrzucającą sobie nawzajem talerze do umycia. Jestem przekonany, że w pozostałych samochodach jest dokładnie tak samo.

Jedziemy na wschód.

Rosyjscy mundurowi zatrzymują nas na punktach kontrolnych. Wypytują z zaciekawieniem o cel podróży. Oglądają paszporty i trochę przepraszają, że zawracają nam głowę. Co jakiś czas trzeba wysiąść i podejść do pomieszczeń, by dopełnić formalności. Dać zeskanować nasze dokumentów lub poczekać na przepisanie z nich danych. To drugie zajmuje czas. Mozolna czynność potrafiąca połknąć godzinę. Końcówka długopisu przesuwająca się po papierze próbuje jakoś oddać złożoność polskich imion i nazw miast.

Od wjechania do Rosji prześladuje nas mgła. Gęsty obłok, który wymazuje szczegóły świata. Zostawia, jakby na zachętę, kilka zmiękczonych kształtów w odległości 20-30 m. Dalej zaczyna się niewiadoma. Przebijamy się przez nią powoli. Reflektory bezradnie siekają to gęste mleko, próbując wydobyć z niego cokolwiek, na czym można by zawiesić wzrok.

Rozstawione namioty wyglądają we mgle, jak skorupy ogromnych żółwi. W świetle lamp kontury krzątających się przy przyrządzaniu kolacji osób rosną niczym cienie w teatrze lalek. Chłodne powietrze atakuje policzki. Gdzieś przed nami, niemal na wyciągnięcie ręki, jest Elbrus, najwyższa góra Rosji. Mająca kształt jędrnych kobiecych piersi. Niektórzy uważają ją za najwyższy szczyt Europy. 5642 m n.p.m. Ogrom, z którego nie widzimy nawet centymetra.

Jedziemy dalej.

Im wyżej, tym więcej śniegu. Czuję jego chłód, gdy w płóciennych butach wyskakuję z samochodu, by zrobić zdjęcia. Mgła zniknęła, ukazując świat zredukowany do kilku odcieni. Biel śniegu, czerń wilgotnego asfaltu, brunatność górskich stoków. Gdzieś nad nami przelatują sępy płowe i orły. Biją z wysiłkiem skrzydłami, zdane na własne siły – bez słońca nie tworzą się kominy powietrzne, które mogłyby unieść ich duże ciała setki metrów ku niebu. Są ciemnymi plamami przesuwającymi się po szarym niebie.

Pod koniec dnia docieramy na najwyższą przełęcz naszej trasy. Ekran GPS-u pokazuje 2913 m n.p.m. Zatrzymujemy się na moment, by wypalić papierosa lub rozejrzeć się wokół. Droga przed nami osuwa się powoli, znacząc zakręty bruzdami głębokich kolein.

Magas, stolica Inguszetii, sprawia wrażenie teatralnej dekoracji. Miasto wybudowane od zera na miejscu starożytnej osady o tej samej nazwie. Wzniesione jednym dekretem prezydenta Rusłana Auszewa podpisanym w 1994 r. Sześć lat później było już stolicą republiki.

Szerokie ulice i chodniki są niemal opustoszałe, jakby mieszkający w Inguszetii ludzie nie zdołali jeszcze dopasować się do nakreślonych dla nich planów. Zamiast 30 tys. mieszkańców, osiedliło się tu niecałe 3 tys. osób. Sporo mieszkań stoi pustych. Część jest nadal w budowie. Rządowe budynki błyszczą złotymi kopułami.

Po wdrapaniu się na kamienną wieżę widokową, z przeszklonego tarasu dającego wrażenie, że unosisz się w powietrzu, widzę całe miasto. Kończy się gwałtownie, jakby ucięte jednym ruchem, ustępując nagle rdzawemu stepowi. Cztery kilometry dalej widać Nazrań, dawną stolicę, którą ludzie wciąż kochają bardziej niż to nowe miasto-widmo. Mającą własny klub piłkarski Anguszt Nazrań, którego zawodnikom udało się dotrzeć do 22. miejsca w Rosyjskiej Pierwszej Dywizji (wtedy jeszcze nie było przepisów ograniczających w rozgrywkach ilość zespołów do 20).

Podpis prezydenta na papierze wyczarował Magas - setki budynków i wytyczone od linijki drogi. Zdobycie serca ludzi okazało się trudniejsze.

W Czeczeni wjeżdżamy znów w góry. Śnieg. W przycupniętej do stoku wiosce Musa zaprasza nas do siebie. Jest postawnym mężczyzną o dobrotliwym spojrzeniu. W kuchni kusi ciepło i zapach wypiekanego przez jego córki chleba. Cienkie placki rozkoszy. Zdjęte przed momentem z rozgrzanej płyty. Ich ciepło przenika mi przez palce. Jest zupa, ser i konfitury. Solidny kawał mięsa, które trzeba odrywać dłońmi od kości. Nic więcej nam nie trzeba.

Musa pokazuje ususzoną goleń niedźwiedzia. Odwieczna walka między ludźmi a drapieżnikami. Misie przychodzą i zjadają wioskowy inwentarz. Miejscowi nie bardzo chcą się z tym pogodzić. Ilość mięsa i dostęp do jedzenia wciąż decyduje tu o przetrwaniu. Walka trwa.

- Zrobiłem zapasy na zimę – mówi Musa. - Dużo mąki, cukier. Mamy warzywa w słoikach.

Próbuję sobie wyobrazić życie w środku zimy w kaukaskiej wiosce odciętej od świata zwałami śniegu. W osamotnieniu. Przychodzi mi to z trudem.

Mijamy stada półdzikich koni.

Na dagestańskich Płaskowyżu Gunibskim ich harmonijne sylwetki odcinają się ciemną plamą na tle szerokiej, pogrążonej w jesiennych brązach przestrzeni. Patrzę na nie. Ogarnia mnie kojące poczucie niezmienności. Ten sam widok przyciągał tu wzrok ludzki wieki temu. Konie były obecne w życiu tutejszych niemal od zawsze. Niemal identyczny widok mieli przed sobą także ci, którzy wspięli się na te stoki tysiące lat przed nami. Podjeżdżamy na skraj klifu. Na mokrej ziemi koła buksują, stawiając coraz większy opór. Ostatnią stromiznę pokonujemy na piechotę.

Z tej wysokości dostrzeżenie zabudowań kaukaskich wiosek wymaga wysiłku. Ze skraju klifu, który nurkuje gwałtownie w przestrzeń, powodując u mnie ostry zawrót głowy, świat zdaje się być bezludny. Miejsce narodzone miliony lat temu, wypchnięte przez trudne do wyobrażenia siły kotłujące się pod powierzchnią ziemi. Patrzę na grube pęknięcia biegnące ukośną linią pod moimi stopami. Skraj klifu, na którym stoję, za jakiś czas – kilka, może kilkanaście lat – runie, poddając się nieustannych procesom geologicznym, deszczom i zamarzającej wodzie rozpychającej te skały od wewnątrz.

Pod butem błyszczy kawałek metalu. Schylam się i podnoszę łuskę od pistoletowego naboju. Kawałek mosiądzu, chłodny, o małym kalibrze. Chowam go do kieszeni, próbując bezskutecznie zgadnąć historię, jaka się z nim wiąże.

Na naszej wysokości krążą sępy. Zbliżają się, łypiąc, jakby próbowały ocenić, czy jest sens się nami w ogóle zajmować. Wodzę za nimi wzrokiem, a one zdają się być zupełnie obojętne na ogrom piękna, które nas otacza. Spoglądam przed siebie, próbując jakoś pojąć, że istnieje ono jednak naprawdę.

Tekst: Michał Głombiowski

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama