Reklama

CO ZA KOLOS! ZADZIERAM GŁOWĘ WYSOKO,

próbuję policzyć pokłady. Cumujące statek „Star Princess” liny mają chyba metr średnicy. Ciekawe kto jest w stanie je wiązać? Czuję się trochę jak bohater Titanica, grany przez Di Caprio, który właśnie wygrał bilet na rejs. Mój nowy pływający dom, moje nowe miejsce pracy, moja nowa przygoda! Majestatyczna „Star Princess” dokuje w kopenhaskim porcie. Gotowa przyjąć 2590 zamożnych pasażerów i 700 osób załogi. Popłynie z Kopenhagi przez Wyspy Brytyjskie, Islandię, Grenlandię, Kanadę do Nowego Jorku. Podróż ma trwać 15 dni. A ja będę pokładowym fotografem. Wejście na statek przypomina kontrolę przy bramkach na lotnisku. Jest prześwietlanie toreb i plecaków. Każdy dostaje kartę identyfikacyjną. Jej kolor najbardziej świadczy o uzależnieniu od luksusowych wycieczkowców. Niebieska oznacza początkującego „cruiserowca”, złota bardziej zaawansowanego, a VIPowska – stałego bywalca statków pasażerskich. Karta służy jako klucz do kabiny, płaci się nią w sklepach, restauracjach. Żywa gotówka funkcjonuje tylko w formie napiwków.
Po wkroczeniu na statek, odnalezieniu kabiny (a nie jest to łatwe, pływający hotel liczy 719 pokoi), podróżnicy wzywani są na szkolenie z bezpieczeństwa. Każdy musi przećwiczyć zakładanie kamizelki ratunkowej. Okazuje się, że największym wrogiem na morzu są – o dziwo – pożary. „Star Princess” płonęła pół roku wcześniej. Pasażerowie przeżyli kilkanaście godzin grozy. Na szczęście nikomu nic się nie stało. W końcu pierwsze przyjemności. Zakupy! Markowe ubrania, torebki z górnej półki, buty, kosmetyki, alkohole, biżuteria... A wszystko przy dźwiękach kwartetu smyczkowego. Goście podbijają bezcłowe sklepy, a kapitan wydaje komendę. Odbijamy od brzegu!

Reklama

Pierwszy dzień – tylko morze, Morze Północne. Stalowe, moje ulubione. Dla niektórych to za mało. Korzystają z wliczonych w cenę biletu zajęć. Od szydełkowania, przez naukę języków obcych, kursy kulinarne i fotograficzne po jogging (miejsca jest dość). Ale na „Star Princess” wiele można, nic nie trzeba. Nawet schodzić na ląd. Niektórzy pasażerowie wylegują się na otwartych pokładach. Z biblioteki wypożyczają książki, od czasu do czasu uczestniczą w degustacjach win czy aukcjach dzieł sztuki. To prawda, że nie zawsze najwyższych lotów, ale przecież najważniejsze są emocje towarzyszące licytacji jako takiej!
Na statku znajduje się sześć restauracji. Moja ulubiona to całodzienny Horizon Court na 14. pokładzie, z panoramicznymi oknami. Każdego dnia serwowana jest inna kuchnia. Niemiecka, meksykańska, azjatycka, amerykańska. W mniejszych knajpkach od rana do wieczora można dostać pizzę, hot-dogi, lody. I co zabójcze dla figury, zamawia się tutaj do woli! Inaczej jest z napojami – na nie wykupuje się specjalny talon. Za alkohole płaci się osobno. W restauracjach włoskiej i meksykańskiej gra muzyka na żywo, głównie jazz i klubowe kawałki. To popularne miejsca dla załogowych randek. Kapitan pojawia się ze swoją kochanką i wzbudza nie lada sensację! W każdą niedzielę w kaplicy ten sam kapitan prowadzi protestanckie nabożeństwo, a po południu odbywają się w niej śluby. Na pokładach spotkam wiele par młodych snujących się z fotografami.

GDY STATEK WPŁYWA NA PEŁNE MORZE, OGŁASZANY JEST WIECZÓR GALOWY.

Mężczyźni wdziewają smokingi, kobiety pozwalają sobie na strojne suknie. Wtedy też odbywają się na statku musicale, występy taneczne, operowe, no i dancingi dla gości. Ja serwuję sobie mocny makijaż, buty na obcasie. Zamiast sukienki zakładam mundurek, tyle że bardziej elegancki. Zaprzyjaźniony florysta (tak! statek tonie w świeżych kwiatach) robi dla mnie na każdy taki wieczór broszkę ze świeżej róży.
Załoga podzielona jest na staff i crew. Należę do drugiego typu. Mogę swobodnie przemieszczać się po części dla pasażerów, robić zakupy w sklepach. Jadam pyszności w restauracjach, a wieczory spędzam, oglądając opery, musicale i filmy. Niczego sobie nie odmawiam. Pływam w siedmiu pokładowych basenach, chodzę do fryzjera, kosmetyczki, na masaże. Oczywiście ta swoboda gdzieś się kończy – muszę zawsze mieć na sobie mundurek i plakietkę z imieniem oraz ustępować gościom pierwszeństwa. Romansowanie z nimi, zapraszanie do części dla załogi lub odwiedziny w pasażerskich kabinach są surowo zabronione. Grozi za to zerwanie kontraktu i powrót do domu na własny, niemały koszt.

Drugiego dnia przybijamy do Dover. Białe klify wyraźnie odcinają się od granatu nieba. To im Anglia zawdzięcza swoją poetycką nazwę „Albion”. Mamy 12 godzin, tak będzie w każdym kolejnym porcie. Śmieszne uczucie, gdy stawia się nogi na suchym lądzie. Kołysanie na tak wielkim statku jest odczuwalne tylko w czasie sztormu, lecz gdy po kilkunastu godzinach schodzi się na ląd, organizmowi brak tego delikatnego bujania. Dokujemy w: Falmouth (Anglia), Waterford (Irlandia), Belfaście (Irlandia Północna) i Greenock (Szkocja), w każdym z portów spędzamy jeden dzień. Pierwszy raz w życiu jestem w tych rejonach. Schodzę na ląd, snuję się między uroczymi uliczkami, pubami, kościółkami. Rewelacyjnie zachowane forty, teraz już tylko atrakcje turystyczne, zwiedzam z każdej strony.
Mniej więcej w połowie rejsu docieramy do mojej ukochanej Islandii. Mieszkałam na tej wyspie kilka lat wcześniej. To dla mnie najważniejszy dzień tego turnusu. Bladym świtem tkwię na rufie i patrzę, jak skały powoli wynurzają się spośród fal. Serce mi rośnie z radości. Większość pasażerów rusza w okolice Złotego Koła, regionu z pięknym wodospadem Gullfoss, gejzerami i parkiem narodowym Thingvellir, gdzie działał pierwszy w Europie parlament. Inni wybrali się w stronę Błękitnej Laguny – powstałego po trzęsieniu ziemi gorącego jeziora, w którym można się kąpać. Ja frunę na spotkanie dawno nie widzianych przyjaciół. Wyciągają mnie na pola zastygłej lawy. Oto prawdziwa Islandia!

Reklama

JUŻ W NOCY STATEK POSTĘKIWAŁ BLACHAMI.

Moja kajuta na wysokości poziomu wody wypełnia się hukiem rozbijających się fal. Dopadł nas sztorm. Cały dzień spędzamy na wodach między Islandią i Grenlandią. Nie ma odwrotu, ani portu, w którym moglibyśmy przeczekać nawałnicę. Wiele osób w ogóle nie opuszcza kajut, posiłki zamawiają przez stewardów do pokoi. Czuję się fatalnie. Już wiem, że potrzebuje czegoś więcej niż imbiru (zwykle działa) i tabletek na chorobę lokomocyjną. Idę do pokładowej przychodni. Lekarz ma doskonały humor, na nim huśtanie nie robi żadnego wrażenia. – Czy wiesz, że mamy na statku cztery kostnice?
Dla pasażerów przygotowane są tylko trzy. W czwartej jest moja osobista chłodnia na alkohol – żartuje. Pomaga. I humor, i zastrzyk na chorobę morską, który mi robi.
Z powodu sztormu wizyta na Grenlandii stoi pod znakiem zapytania. Statek nie przybija bezpośrednio do portu Quaqortoq, bo dno jest zbyt płytkie. Na brzeg przetransportować nas mogą tylko łódkami. Tymczasem nocą woda się uspokoiła, a zza ośnieżonych gór wzeszło słońce. Ale z nas szczęściarze! Dawno żaden statek pasażerski nie miał tak dobrej pogody. Drogę między białymi kolosami statek przemierza slalomem. Przypominają mi się sceny z Titanica, ale wszystko kończy się dobrze. Oglądam drewniane domki zrobione z wyrzuconych na brzeg konarów drzew, surowe skały porośnięte mchem, bawię się z eskimoskimi dziećmi. Inny świat.
W końcu dopływamy do Nowej Funlandii w Kanadzie. To 13. dzień naszej podróży. Nikt o tym głośno nie mówi. Na statku nie ma nawet 13. piętra. I nagle, w drodze na obiad słyszę sygnał musztry. Dziwne, teraz? Wskakuję w mundur, łapię kamizelkę ratunkową, po kilku sekundach jestem na stanowisku. Chwilę później oficerka spisuje obecność. Czekamy. 20 minut, pół godziny. Nie wiemy, co się dzieje. Czasem przebiega jakiś strażak, ochroniarz, ale nikt nie odpowiada na nasze pytania. Chce mi się pić. Atmosfera robi się nerwowa. Po dwóch i pół godzinach z głośników słyszymy, że można się rozejść. Nigdy nie dowiedziałam się, dlaczego zorganizowano akcję. Podobno w kasynie ktoś podłożył bombę, choć oficjalnie nikt tego nie potwierdził. Nie dziwię się – byłaby to ujma dla statku i armatora.
Wieczorem, z lekkim opóźnieniem, ruszamy w dalszą drogę. Ten dzień na morzu jest bardzo przyjemny. Dopisuje i pogoda, i nastroje. Wieczorem pożegnalne imprezy i dancingi. Wpływamy do Nowego Jorku. Uroczyście, dostojnie, tak jak do żadnego innego portu. Stoję na górnym pokładzie, patrzę na panoramę miasta. I, co tu kryć, gardło mam ściśnięte ze wzruszenia. To już kres wielkiej przygody. Obok mnie starsza elegancka pani uśmiecha się: – To nie to co dawniej. Szalone bale, afery miłosne, prawdziwy szampan... Kiedyś to były rejsy, kochaniutka.

Reklama
Reklama
Reklama