Świat z końskiego grzbietu. Rajdy konne
Perspektywa zmienia się niewiele, bo raptem o jakieś dwa metry. Ale to wystarczy, żeby było szybciej, piękniej, intensywniej
Poczułam ten zapach od razu – świeżo skoszonej trawy, belek przedzielających boksy i oczywiście koni. Jeszcze nie spały, chociaż do Pajtuńskiego Młyna, osady na Mazurach, dojechaliśmy w nocy. Ze stajni dochodziły odgłosy parskania, chrupania i posapywania. Konie dostały właśnie wieczorne porcje owsa i siana. Karogniada klacz Euforia – mądra, ciekawa świata, ale wymagająca od jeźdźca delikatności i zdecydowania jednocześnie – w ciemności położyła mi łeb na ramieniu. Otoczyła mnie woń koniczyny i tataraku przemieszanego z końskim potem, dla mnie obietnica przyjemności, wiatru we włosach i wolności. Po chwili usiłowała wyjąć mi jabłko z kieszeni. Nie miałam wątpliwości, że to z jej wysokiego grzbietu chcę oglądać świat przez kolejnych parę dni.
Solidne śniadanie przed rajdem dla konia i jeźdźca to podstawa. Konie mają oczywiście pierwszeństwo – poranna miarka owsa musi dać siłę do pierwszego popasu. Dla nas jajecznica i pyszne racuchy z jabłkami pani Łucji. Do tego kawa na przebudzenie i chwila relaksu.
Po śniadaniu czyścimy konie przy uwiązach. Najpierw szorstką, a potem miękką szczotką przeczesujemy wierzchowce od głowy aż po ogon. Sprawdzamy, czy zwierzę nie ma otarć, zwłaszcza w miejscu, gdzie podpina się popręg, czy w kopyta nie wcisnął się jakiś kamień. Komfort konia zwiększa bezpieczeństwo jeźdźca, ponieważ wierzchowiec, któremu coś przeszkadza, będzie się starał od tego czegoś uwolnić. I nie będzie brał pod uwagę, że siedzimy na jego grzbiecie! Źdźbła słomy w ogonie, jak głosi jeden z przesądów koniarzy, mogą wróżyć rozstanie z siodłem i bliskie spotkanie z podłożem – nie zawsze miękkim. Lepiej więc dokładnie obejrzeć wierzchowca, po co kusić los?
Już przy czyszczeniu i siodłaniu widać, w jakim koń jest humorze, co lubi, co może mu przeszkadzać. To także dobry moment na pokazanie mu, kto jest szefem w tym tandemie i że temu szefowi można zaufać. Konie to jedne z najbardziej empatycznych zwierząt. Wyczuwają nasz nastrój, świetnie wiedzą, kiedy się boimy, kiedy brak nam zdecydowania.
Wreszcie wyjeżdżamy – ubrani na cebulkę, w bryczesy (żadnych grubych szwów po wewnętrznej stronie ud i niewygodnej bielizny!), kaski i ochraniające łydki cholewki zwane sztylpami albo czapsami. Jedziemy stępem, rozmawiamy. Pogoda jak na zamówienie. Ciepło, lekki wiatr i promienie słońca smagają nasze zmęczone miejskim pośpiechem twarze. Czuję, że wszystkie troski trudnego tygodnia w pracy gdzieś odpłynęły. Skupiam się na drodze przede mną. Za chwilę będzie prosty odcinek – świetny na pierwszy galop. Uważam, żeby za mocno nie przyłożyć łydki do boku Euforii, bo wystartuje jak rakieta i trudno ją będzie wyhamować. Już wiem, co potrafi!
Galop dobudził tych, którym nie wystarczyła poranna kawa. Zwalniamy do kłusa i znów możemy spokojnie kontemplować widoki. Fioletowe pole lawendy po prawej, żółte rzepaku po lewej, za pagórkiem widać już las. Tam będzie trochę chłodniej, nachalne muchy przestaną denerwować konie i nas. Najbardziej lubię jeździć leśnymi drogami – te szerokie i piaszczyste zachęcają do galopów. Na wąskich trzeba pamiętać, że koń nie bierze poprawki na nasze kolano czy głowę, kiedy omija wystający konar! Zdarza się, że podczas rajdu gałęzie nieźle wysmagają po twarzy i odkrytych ramionach.
W Polsce jest mnóstwo fantastycznych terenów na konne wyprawy. Warmia, Mazury, Suwalszczyzna, Pomorze, Podlasie, Bory Tucholskie, Puszcza Bolimowska – to tylko niektóre. W Bieszczadach, Górach Świętokrzyskich i w Beskidzie Niskim konie są specjalnie przygotowane do wędrówek po stromych zboczach. Najlepiej sprawdzają się w tej roli hucuły – niewielkie, ale bardzo silne koniki hodowane od wieków przez mieszkańców górskich rejonów. Nie boją się, dzielnie podążają za przewodnikiem, a na wielkich łąkach lubią się ze sobą ścigać. Aż wiatr świszczy jeźdźcom w uszach!
We wsi Purda zastanawiam się, czy nie potrzebujemy czegoś ze sklepu. Pani Agnieszka, ekspedientka, już przyzwyczaiła się do zakupów robionych z końskiego grzbietu. Kupujemy budyń czekoladowy. Pakujemy go do kieszeni w czaprakach, czyli podkładkach pod siodło. Takie kieszenie to świetny wynalazek – mieszczą się w nich kurtka od deszczu, zapas wody, kanapki, końskie szczotki i wszystko, co się może przydać koniom i jeźdźcom. Trzeba tylko pamiętać, żeby równomiernie rozłożyć ciężar po obu stronach.
W czasie naszego rajdu noclegi mamy zaplanowane w zaprzyjaźnionych stajniach. Koce i śpiwory będą na miejscu, nie musimy ich ze sobą wozić przez cały dzień. Co innego na przykład w Mongolii czy Patagonii. Daleko w górach albo na stepie, gdzie do najbliższej osady są setki kilometrów, trzeba mieć ze sobą – zapas jedzenia, koce, namioty, ubrania. Wszystkie te klamoty niesie juczny koń.
– Byliśmy całkowicie zdani na naszego przewodnika Ignacio i jego konie – opowiada Tomek Czerniewicz o tygodniowym rajdzie w Patagonii. Było ich pięcioro z przewodnikiem – prawdziwym gauczem, południowoamerykańskim kowbojem przyzwyczajonym do wielomiesięcznych wędrówek po górach. Przestrzenie Patagonii zachęcały do galopad niczym z westernów z lat 60. Konie wiedziały, jak w nich grać, obywało się bez dubli! Myli się w górskich potokach, spali w namiotach, wieczorem rozpalali ognisko i jedli proste potrawy. Smaku pieczonej baraniny nie zapomną do końca życia!
Po trzech godzinach jazdy przez las rozglądamy się za miejscem na popas. Trawiasty parking przy wiejskiej gospodzie wydaje się idealny. Właściciel się zgodził. Zsiadamy z koni, ale zanim je rozsiodłamy, wyjmujemy paliki i sznurki. Zrobimy z nich ogrodzenie. Niedługo później siodła i czapraki suszą się na słońcu, rumaki skubią trawę, a my jemy kanapki i delektujemy się widokiem na jezio ro. Słońce pali coraz mocniej, chłodna woda kusi coraz bardziej. – To co, pławimy konie? – rzuca ktoś i nie musi długo czekać na odzew. Za parkingiem jest piaszczyste zejście, nikogo nie ma w pobliżu. Nie ma się co zastanawiać. Zakładamy tylko ogłowia zwierzętom, żeby łatwiej było je złapać, gdyby się spłoszyły. Konie piją łapczywie, słońce też dało im w kość. Zaczynają przednimi nogami mącić wodę – to znak, że chętnie by się w niej położyły. Nie pozwalamy im na to. Wchodzimy coraz głębiej, w pewnym momencie czuję, że mój wierzchowiec płynie. Chwytam się jego grzywy i płyniemy razem!
Uśmiechnięci od ucha do ucha zwijamy nasz improwizowany biwak, siodłamy konie i w drogę. Długą drogę, bo, jak się przekonujemy, mapy nie zawsze są precyzyjne, a nawigacja potrafi wyprowadzić w środek bagnistego pola, gdzie pierwszy koń zapada się po brzuch. Po chwili skomplikowanych manewrów jakoś udaje nam się z tego bagniska wyjechać. Problem tylko w tym, że nie wiadomo, dokąd dalej. GPS zwariował, a wokół nikogo, kogo by można zapytać o drogę. Zsiadamy z koni, żeby dać im trochę odpocząć. Nam spacer też się przyda, bo godziny wysiedziane w siodle dają o sobie znać, zwłaszcza w mięśniach ud i pośladkach. Najmniej narzeka koleżanka, która przed rajdem kupiła specjalne spodenki z żelową wstawką. Wprawdzie są przeznaczone dla rowerzystów, ale na konnym rajdzie dają radę znakomicie.
Gdy tak idziemy, rozmawiając o otarciach i zakwasach, dobiega nas tętent kopyt. Z lasu wypada jeździec na spienionym koniu. Jak jakiś posłaniec w filmie kostiumowym – myślę sobie. I to posłaniec dobrych wiadomości, bo okazuje się, że zagubiliśmy się bardzo blisko stajni, w której mamy nocować.
W gościnnym ośrodku w Bałdach już po ciemku rozsiodłujemy konie, sprawdzamy kopyta i puszczamy na przygotowany dla nich padok. Gospodarze pokazują, skąd możemy przywieźć siano i owies. Najpierw końska kolacja, potem nasza. Tej kolejności nikt nie kwestionuje.
Pochłaniamy kiełbaski i ziemniaki z ogniska. No i budyń czekoladowy na deser! Co tu kryć, długie wędrówki po lasach, polach i bezdrożach plus końska dawka świeżego powietrza sprawiają, że apetyty dopisują wszystkim. Kosztujemy też trunku, którym zostaliśmy obdarowani. Na drodze spotkaliśmy bowiem wiejskie wesele. Zrobiliśmy więc bramę, konie ustawiliśmy równiutko dwójkami, państwo młodzi przeszli pod nią, fotograf uwiecznił tę niespodziewaną atrakcję, po czym, jak nakazuje staropolska tradycja, wręczono nam na pożegnanie weselny trunek.
Ostatniego dnia rano ledwie zdołaliśmy połapać nasze konie. W obcym miejscu były podenerwowane. Euforia z rozdętymi chrapami ganiała po padoku, ciągnąc za sobą resztę stada. Dopiero dźwięk owsa potrząsanego w wiadrze zdołał je zaciekawić i uspokoić. Pomysł, by wprowadzić je do boksów w gościnnej stajni i tam osiodłać, okazał się nietrafiony. Młody wałach wyskoczył nagle z zamkniętego boksu. Gdybym nie widziała tego na własne oczy, nie uwierzyłabym, że to możliwe. Klacz, którą właśnie siodłałam, stanęła ze strachu dęba – jej przednie kopyta tylko mignęły mi przed nosem. Potem, trzęsąc się jak galareta, wcisnęła się w kąt. Ja w przeciwny. Minęło trochę czasu, zanim zdołałam uspokoić siebie i ją.
Cóż, takie nerwowe chwile też się zdarzają. Dlatego nie polecam rajdów osobom, które nigdy nie miały do czynienia z końmi i zupełnie nie umieją jeździć. Konie bywają płochliwe, na zagrożenie reagują ucieczką. Trzeba umieć je opanować, także w czasie jazdy. A gdy znane nam sposoby nie zadziałają, siedzieć w siodle tak, żeby nie spaść i nie zrobić krzywdy sobie i innym uczestnikom wyprawy.
Mnie to bardzo stresujące doświadczenie czegoś uczy – dowiaduję się więcej o koniach, o sobie. Wiem, że chcę jechać konno dalej. Zresztą dokądkolwiek się wybieram w Polsce albo za granicą, zawsze sprawdzam, czy jest możliwość poznania tego miejsca z końskiego grzbietu. Widoków marokańskiej pustyni czy bajkowych wzgórz maleńkiej portugalskiej wyspy Porto Santo oglądanych z tej perspektywy nikt mi nie odbierze. Marzą mi się już kolejne rajdy. Tym razem może będą to bezkresne stepy Mongolii albo nadmorska włóczęga z galopami po plaży.