Reklama

Agata Mikołajczyk przebiegła 7 maratonów na 7 kontynentach. Na co dzień jest chirurgiem dziecięcym. I chyba jedyną osobą, która dzięki maratonom porzuciła przekonanie, że musi mieć nad wszystkim kontrolę. Od kiedy udowodniła, że jest twardzielem, pozwala sobie na słabość.
Kiedy pytam, jak to jest być w klubie "7 kontynentów" (The Seven Continents Marathon Club), prosi, żebym ją uszczypnęła, bo nadal nie wierzy. „Jakoś tak się udało”, „To dzięki mojemu partnerowi, Mirkowi”. Nie mam wątpliwości, Agacie od tego biegania korona z głowy nie spadła.
Korona Maratonów Ziemi. Bo Agata przebiegła maraton w zaspach Antarktydy, magiczne 42 km 195 metrów „złamała” w Ameryce Północnej i Południowej, kilka razy pokonała ten dystans w Europie, tropem kangurów biegała po Australii, ścigała się z upałem w Afryce i w Azji. Na koncie ma w sumie 24 maratony.

Reklama

Agata Mikołajczyk (fot. archiwum prywatne)

W jakiej kolejności jesteś biegaczem, lekarzem, podróżnikiem?

To jest w równowadze. Jeśli czegoś zabraknie, będę nieszczęśliwa. Jestem lekarzem i właśnie przez mój zawód zaczęłam biegać.
Po kilku latach pracy zauważyłam, że cały zespół chirurgów to ludzie, którzy mają niesamowite pasje: nurkowanie czy narty. Człowiek musi mieć jakąś odskocznię od pracy, która pochłania praktycznie cały czas, wszystkie siły i zajmuje ogromną część głowy. Zdarza się, że w środku nocy operuję, często mam całodobowe dyżury. Tak naprawdę czasu dla siebie jest niewiele, więc trzeba go dobrze wykorzystać. Zadbać o zdrowie, o kondycję, bo tego wymaga wielogodzinne stanie przy stole operacyjnym.
Czasami zdarzają się dramaty. Trzeba wtedy przewietrzyć głowę, żeby nie skupiać się tylko na cierpieniu, obowiązkach, na tym że coś idzie nie tak. Zrobiło się wszystko, a mimo to małemu pacjentowi nie można pomóc. Cieszę się, że znalazłam bieganie. Zawdzięczam mu harmonię.

Jakich cech wymaga praca chirurga?

Trzeba być uparciuchem. I siłaczem. Ten zawód wymaga siły, nie tylko fizycznej.

Podobnie jak w bieganiu.

Tak, to się przenika. Mam takie zaklęcie, kiedy jest mi źle. Siadam i mówię sobie: „Agata, przecież jesteś maratonką. Maratonka jest silna, a ty opuszczasz ręce? Przecież w tobie jest maratonka!”. Wtedy wstaję i robię swoje.
Chociaż biegacze nienawidzą tego pytania, jako że jesteś lekarzem, zadam je. Czy to zdrowe, biegać tak dużo?
Niezupełnie. Z jednej strony bieganie zapewnia lepsze samopoczucie, buduje odporność. Natomiast bieganie jest obciążające – obciąża kości i stawy.

A jak u ciebie?

Różnie. Czasem mnie coś pobolewa, a to stopa, a to kolano. Wtedy trzeba być mądrym i odpocząć od biegania.

Ile czasu umiesz tak wytrzymać?

Właśnie nie bardzo mogę wytrzymać. Najdłużej wytrzymałam około miesiąca. Pomyślałam nawet, że trzeba się wybrać do lekarza sportowego, dowiedzieć się, czy są tam jakieś zmiany zwyrodnieniowe. Na pewno są… Ale nie sprawdzę tego, bo zabroniliby mi biegać. Najbardziej boję się, że kiedyś będę chciała biegać, a nie będę mogła albo że w ogóle przestanie mi się chcieć.

Mimo wszystko przepisujesz swoim pacjentom recepty na bieganie? Zachęcasz?

Oczywiście. Zachęcam do aktywności. Często rodzice proszą o maksymalnie długie zwolnienie z wuefu po operacji, a ja wtedy mówię, że miesiąc wystarczy i trzeba wrócić do aktywności, bo to jest potrzebne, żeby potem być dorosłym sprawnym człowiekiem.
Do tak długich biegów jak maraton jednak nie zachęcam. Dopiero jak człowiek jest dorosły, może sam zadecydować, czy będzie się bawił w takie biegi.

Często opowiadasz o bieganiu?

Nie mówię o sobie. Pytam dzieciaki czy zajmują się sportem. Zwłaszcza, kiedy mam ku temu podstawy, widzę że mają wyprostowaną sylwetkę, są bardziej umięśnione. Dzieciaki mają czasem niesamowite pasje. Uwielbiam takich pacjentów, którzy nie mogą się doczekać, kiedy pójdą pograć w piłkę, bo ich doskonale rozumiem.
Miałam kiedyś pacjenta, który pochwalił mi się, że przygotowuje się do swojego pierwszego półmaratonu. Wtedy wygadałam mu się, że ja też biegam. Przyznał się, że znalazł mnie na liście startowej.

Mówisz, że biegasz od 8 lat. Jako dziecko migałaś się od aktywności?

Nie, biegałam w liceum. Biegałam, żeby się lepiej poczuć. Miałam koleżankę sportsmenkę, która mnie mobilizowała. Dzięki Dorocie zobaczyłam, że regularny wysiłek daje kopa, pomaga. Potem miałam długą przerwę. Na studiach nie było czasu. Byłam przekonana, że w Warszawie nie ma lasów ani ścieżek biegowych. A potem praca – nawał obowiązków i stresu. I musiałam coś z tym zrobić. Nagle okazało się, że w Warszawie jednak są ścieżki biegowe i lasy.

Co się zmieniło?

Bieganie dało mi więcej wiary. Z każdym następnym biegiem, mam więcej pewności, że jestem w stanie dużo wytrzymać i wiem, że wiele mogę. Kiedy zaczynałam, byłam w trudnej psychicznie sytuacji. Na granicy. Stres związany z pracą, do tego jakieś problemy osobiste. Pierwszy start skończył się kontuzją stawu skokowego, ale nie zraziłam się. Pobiegłam w pierwszym maratonie. Ale dopiero po roku, czyli bardzo rozsądnie.

Co jest najważniejsze na samym początku, żeby nie rzucić adidasów w kąt?

Warto stawiać sobie cele. Nawet dalekie, bo w końcu okazuje się, że wszystko jest do zrobienia. Liczy się niegasnąca chęć i ciekawość robienia czegoś dalej, więcej, pokonywania granic w głowie. Mnie też jest ciężko, zimno, boli. Ale przełamuję się i jak już pokonam swoją słabość, to jest mi lepiej.

Agata podczas Antarctic Ice Marathon (fot. archiwum prywatne)

Nigdy nie zrezygnowałaś z żadnego biegu.

Nigdy. Bo wyznaczałam sobie cele. Mam taki charakter, że jak obiorę cel, to go realizuję. Nie stawiam sobie celów, które są nierealne. Chociaż im więcej mi się udaje, tym bardziej wszystko wydaje się do zrobienia. Sprawdzając się w trudnych warunkach, wykonując niewiarygodny wysiłek, buduje się wiarę w siebie. I później to się przydaje w życiu.
Największe znaczenie ma to, że chce się mimo wszystko i nie przerywa biegu. Warto dla finiszu, zdobycia medalu i tej radości najbliższych z twojego sukcesu. To jest coś nieocenionego.

Ale podobno były takie biegi, których zakończenia nie pamiętasz.

Film urwał mi się na Jamajce. Temperatura ponad 30 stopni. Ostatkiem sił, prawie nieprzytomna ukończyłam maraton. Dostałam medal, ktoś mnie gdzieś posadził, oblewali mnie wodą. Meta była na plaży przy oceanie, więc mój chłopak, Mirek, wrzucił mnie do oceanu. Miałam chyba udar cieplny.
W trakcie każdego biegu człowiek się uczy swojego organizmu. Kryzysowych sytuacji jest mnóstwo. Okazało się, że dla mnie największym problemem jest pogoda. Wysoka temperatura, nie niska.

Czyli Antarktyda to była przyjemność w porównaniu z Jamajką.

Bardzo bałam się Antarktydy. Wiedziałam, że trzeba będzie się kiedyś przełamać. Zaczęłam przygotowania od biegania na mrozie, ale nie większym niż -10, -15 stopni i nie dłużej niż 10 km.
Przed samym maratonem bałam się okropnie. Myślę, że z tego też wzięły się maile do Martyny Wojciechowskiej. Wiedziałam, że ona ma doświadczenie, że była na Antarktydzie.
Bieg na Antarktydzie to był ostatni brakujący element w tej układance.
Dlatego trzeba było wziąć byka za rogi.
Kiedy już wylądowaliśmy w Chile musieliśmy czekać w Punta Arenas na dobre warunki, żeby samolot mógł wystartować do Union Glacier. Ponad dobę koczowaliśmy spakowani w konkretnym miejscu. To było oczekiwanie na werdykt. Wreszcie stało się.
Nigdy wcześniej nie leciałam małym, transportowym samolotem. Wszędzie wiszą kable, trzęsie, jest bardzo głośno, bez zatyczek w uszach nie można wytrzymać. Ten emocjonujący przelot trwa ponad cztery godziny. Bardzo dobre jedzenie na pokładzie. Nigdzie w żadnym samolocie, catering nie smakował mi tak jak tutaj. Takie domowe kanapki, dużo słodyczy. Bardzo serdeczna rosyjska załoga.

fot. archiwum prywatne

Pierwsze wrażenie po wyjściu z samolotu?

Od razu zapiera dech w piersiach! Nigdy nie wiedziałam tak nieskazitelnie czystego śniegu! Niesamowite, że śnieg i lód mogą mieć tyle odcieni błękitu. W żadnym wypadku nie można ich brudzić. Zanim się wejdzie na pokład samolotu, trzeba zdezynfekować buty. Chodzi o to, żeby Antarktyda pozostała niezanieczyszczona. Bardzo chciałam się wykąpać, ale bałam się, że się przeziębię. Nic podobnego, tam gdzie nie ma zarazków, człowiek nie ma szansy się przeziębić.
Zdziwiło mnie też , że Antarktyda to nie jest biała pustynia. Piękne góry, błękitne niebo, lodowce i ten najbielszy śnieg, to chyba najpiękniejszy krajobraz, jaki przywiozłam z 7 kontynentów.

Widoki podczas biegu na Antarktydzie. (fot. archiwum prywatne)
Kiedy przylecieliśmy była piękna.

Jak wygląda piękna pogoda na Antarktydzie?

Od -15 do -30 stopni, ale słonecznie i bezwietrznie. Chociaż byliśmy dobrze ubrani w odzież termiczną i puchową, czuło się ten mróz.
Dobra pogoda jednak nie trwała długo. Zaczęło silnie wiać. Ze względów bezpieczeństwa organizatorzy odroczyli bieg. I znowu kolejne czekanie. Dzień, następny... Noce spędzaliśmy w namiocie, ale mrok tutaj nie zapada - przez pół roku cały czas jest widno. Nieuchronnie zbliżał się nasz powrót. Denerwowaliśmy, że maraton może się nie odbyć, że nie będzie nas w słynnym klubie 7 kontynentów.

Czyli oczekiwanie na samolot, emocjonujący przelot, jasne noce, nocleg w namiotach i po takich wczasach - czas na maraton?

21 listopada w pięknym słońcu wystartował maraton. Mimo przygotowania trasy śnieg był sypki i grząski. Bardzo mnie to męczyło i wszystko szło strasznie wolno. Czułam, że biegnę, a poruszałam się wolniej niż normalnie chodzę. Nie było ślisko, ale stopy zapadały się po kostki.

Próbuję wyobrazić sobie ostatnie metry.

2 km przed końcem na horyzoncie pojawiła się meta. To taka fajna radość, że zaraz się uda, że to, o czym marzę od kilku lat, uda się zrealizować. Niesamowita euforia.
Była dziwna godzina, 22, ale ciągle jasno. Kryzys nastąpił kilkaset metrów przed metą. Wpadłam w bardzo grząski śnieg. Organizm chciał się zatrzymać, ale mówię sobie: "Nie mogę zemdleć. Biegnij tam. Czekają na ciebie”. Tłumaczyłam sobie, że za chwilę będzie najpiękniejszy moment w moim życiu.
Jak dobiegłam, chwyciłam polską flagę i przekroczyłam z nią metę. Nie czułam już zmęczenia. Był medal, sesja zdjęciowa, wszyscy klaskali.

Z czym może konkurować to uczucie?

Z zakochaniem się. Zakochałam się w trakcie wyjazdu na maraton do Maroka. Miałam niezwykłe szczęście, że spotkałam Mirka podczas tamtej podróży. Później już biegliśmy razem. Bez Mirka nie byłoby tej korony. To on uświadomił mi, że można zrealizować taki projekt.

Halo, to ty przebiegłaś, twoje nogi, twoja głowa!

Właśnie w bieganiu ważna jest głowa. Mirek też to mówi zresztą.

Agata Mikołajczyk i Mirek Cydzik. (fot. archiwum prywatne)

Kobiety mają łatwiej na takich wyjazdach? Opiekują się nimi mężczyźni?

Bardzo dużo kobiet biega. To nie są osoby, którym trudniej przebiec maraton. Nie ma tu żadnej taryfy ulgowej. Chociaż dopiero Mirek mi pokazał, że nie muszę wszystkiego robić sama, czasem mogę dać się zaopiekować mężczyźnie i że to jest miłe. Wcześniej nie pozwalałam sobie na taką „słabość”. Zawsze uważałam, że muszę mieć nad wszystkim kontrolę, pewność, że sama sobie poradzę. Potem pomyślałam: „Pewnie sobie poradzę, ale dlaczego nie ma mi być łatwiej, jeśli kochająca osoba chce mi pomóc i okazać wsparcie?!”.

To ciekawe, że trzeba przebiec maratony na 7 kontynentach, żeby pozwolić sobie na taką słabość. Natomiast całkiem samodzielnie podeszłaś do kwestii finansowej. Nie miałaś sponsorów. Jak udało Ci się to zorganizować?

Zazwyczaj nie było problemu. To były moje wakacje, mój kaprys, moja przyjemność. Pieniądze na wyjazdy zarabiałam sama. Czułam, że należy mi się: pojechać, pozwiedzać, pobiegać.

Reklama

Agata i Mirek w czasie podróży do Chile. Z wizytą u pingwinów królewskich.
(fot. archiwum prywatne)
Problem pojawił się, gdy postanowiliśmy wyruszyć na Antarktydę, bo to jednak duży koszt. Skąd wziąć na to pieniądze? Miałam szansę, żeby więcej pracować, dyżurować, dodatkowo operować. Dwa miesiące mi się udawało, ale byłam tak strasznie zmęczona, że płakałam. W końcu przywykłam. Maratonka nie może się poddać.
Mirek wymyślił, że poszukamy sponsorów, ale broniłam się przed tym. „Napisz do Martyny Wojciechowskiej, ona na pewno Ci coś podpowie” - poradził. I zdradzę Ci po cichu, że pierwszego maila do Martyny napisał Mirek w moim imieniu. Dopiero potem, kiedy odpisała, mi o tym powiedział.
Martyna zachęcała. Odpowiedziała, że redakcja może objąć projekt patronatem medialnym, że to pomoże znaleźć sponsorów. Mirek zaczął ich szukać, ale to nie jest takie proste. Drugi etat.
Ja też mam taki charakter, że lubię sama coś osiągnąć. Nie lubię prosić, łazić, zwłaszcza, że to był mój kaprys. Nie proszę o nic dla potrzebujących, więc dlaczego miałby mi ktoś za to płacić?
Postanowiłam, że wezmę kredyt. Kredyt na marzenie. Mogłam wziąć na samochód, ale nie umiem jeździć. Umiem biegać. A potem już trzeba było być konsekwentnym. Kredyt spłacę, wiem, że mi się uda. Mam przekonanie, że wszystko jest osiągalne. Ale to też wiem dopiero od niedawna.

Reklama
Reklama
Reklama