Polski podróżnik, który uciekł z piekła. Gdy opowiedział o swojej podróży, stał się sławny
Rewolucja przyniosła Rosji chaos. Bezkresna Syberia stała się wtedy kotłem, w którym kipiały konflikty etniczne, klasowe, polityczne. Śmierć i strach opanowały ludzkie umysły. Ferdynand Ossendowski wyrywał się z tego piekła przez 1,5 roku. Uciekając przed bolszewikami, pokonał tysiące kilometrów. Był świadkiem niebywałych okrucieństw. Wielokrotnie cudem ratował skórę. Swą odyseje opisał w książce Przez kraj ludzi, zwierząt i bogów, która w latach 30. była bestsellerem.
Imię i nazwisko: Ferdynand A. Ossendowski
Urodzony/zmarł: 27.05.1876 r./03.01.1945 r.
Tajga, 1920 r.
Wielka podróż Ossendowskiego zaczęła się zimą w Krasnojarsku nad Jenisejem, skąd ruszył pieszo w zimową tajgę, by w jej przepastnej głuszy ukryć się przed bolszewikami. Zabrał ze sobą jedynie karabin, 300 naboi, siekierę, nóż, kożuch, herbatę, suchary, sól i kociołek. Od onego dnia stałem się pierwotnym człowiekiem, lecz nie przypuszczałem wtedy, że to może potrwać tak długo.
Był naukowcem, chemikiem z wykształcenia, i dużo jeździł po Azji i Europie. Z podróży pisał wspomnienia i reportaże do gazet. Przez kilka miesięcy był jednym z doradców admirała Kołczaka, którego armia na krótki czas wyparła czerwonych z dużej części Rosji. To za tę działalność na Ossendowskiego wydano wyrok śmierci.
44-letni wówczas Ossendowski planował uciekać przez Mongolię i Chiny, a potem przez Pacyfik dopłynąć do Europy. Wiele wskazuje na to, że miał też do wykonania misję szpiegowską, prawdopodobnie dla wywiadu japońskiego.
Dwa miesiące syberyjskiej zimy i wiosenne roztopy spędził w norze wygrzebanej w ziemi i śniegu pod korzeniami przewróconej limby. Od chłodu chroniła go „najda” – piecyk z dwóch sosnowych kloców, między które wkładał rozżarzone węgle. Wygrzebywał ze śniegu drewno na opał, polował – głównie na cietrzewie, czasem trafi ła mu się grubsza sztuka. Strzelał celnie i oszczędnie, świadom niebezpieczeństwa, jakie mu grozi, gdy zabraknie naboi. Raz w okolicy pojawił się niedźwiedź, powalił go trzema kulami. Nagrodę za to starcie dostał podwójną: darowane życie i obfity zapas mięsa, który pozwolił mu przetrwać do wiosny. Odrodził się w nim pierwotny człowiek – myśliwy i wojownik, jednak źle znosił samotność: Przeżyłem straszliwe dni walki z chłodem i głodem, lecz stokrotnie straszniejsza była walka z zabijającemi moją wolę myślami! Wspomnienia o tych dniach wstrząsają mem sercem i mózgiem.
Tajga, wiosna i lato 1920 r.
Gdy roztopy minęły i ziemia wyschła, ruszył dalej wzdłuż Jeniseju. Z przerażeniem obserwował płynące rzeką zwłoki Kozaków pokonanego admirała Kołczaka, z odrąbanemi głowami i rękami, oszpeconemi twarzami i ciałami, napół spalone, z wyciętemi na piersiach i nogach kawałami skóry, z wykłutemi oczami i zdruzgotanemi głowami. Dokoła unosił się słodkawy odór gnijącego mięsa. Masakra była dziełem Czeka w opanowanym przez komunistów Minusińsku.
W drodze przez tajgę Ossendowski spotkał Polaka, Jana, który w powieści występującego jako „agronom”. Dalej razem konno wędrowali wiele dni wzdłuż lewego brzegu Jeniseju i Drogi Aczyńskiej. Zaszczuci, kryli się przed bolszewikami w lasach. Pewnego dnia natrafi li na niewielką polanę. Na otaczających ją drzewach wisiało 28 oficerów z wyciętymi gwiazdami na piersiach. Wiedzieliśmy dobrze, że taki sam los spotkałby i nas, gdybyśmy wpadli w ręce tej „najbardziej postępowej” demokracji na świecie.
Minusinski step, jesień 1920 r.
Zmierzając do północnej prowincji Mongolii, Urianchaju, która jawiła im się jako ziemia spokojna i wolna od bolszewickiej zawieruchy, zapuścili się w minusińskie stepy. Szli wzdłuż rzeki Tuby, pod prąd, w stronę gór Sajańskich. Przeprawa ta była bardzo niebezpieczna – sąsiedztwo komunistycznego Minusińska zdeprawowało ludność miejscową i ta tłumnie zasilała oddziały bandytów. Aż roiło się od szpiegów Czeki.
Chcieli jak najszybciej opuścić ten teren. Przemierzali go ze świadomością, że każdy napotkany człowiek mógł być ich zabójcą. Na szczęście Tatarzy przyjmowali nas uprzejmie, karmili i dawali nam przewodników pomagali, żebyśmy nie trafili na czerwony patrol – wspomina pisarz.
Ofiary bestialstwa bolszewików spotykali niemal na każdym kroku. Gdy w drodze z Wierchniego Kozubara dojechali do młyna na małym dopływie Amyłu, znaleźli zamordowaną rodzinę. Było to tuż przed mongolską granicą. Kolejną przeszkodą stała się pogoda – chociaż był dopiero sierpień, w nocy spadł mokry śnieg. W tym roku zima nadeszła wcześnie.
Urianchaj-Tybet, zima 1920 r.
Przed nami zupełna tajemnica, czy spotkamy w tej tajdze wrogów, czy pomoże nam los i nabyta już przez tę zimę i lato wprost zwierzęca czujność i chytrość: jak ominąć lub oszukać wrogów? – zastanawiał się Ossendowski.
Nie musiał długo czekać na rozwój wypadków. Po czterech dniach spędzonych w granicach Urianchaju drużyna pisarza została zaatakowana przez oddział bolszewickich kawalerzystów. Wachmistrz mierzył do Ossendowskiego, na szczęście zaciął mu się zamek w karabinie. Ale broń pisarza zadziałała bez zarzutu: dwa razy strzeliłem do niego i zwaliłem z siodła. Z opresji pomogli im wyjść zamieszkujący te ziemie Sojoci i Tatarzy abadańscy.
Planowali rano przepłynąć czółnami na drugi brzeg Jeniseju, lecz wieczorem doniesiono na nich czerwonym. Gdy zjawił się wrogi oddział, wędrowcy błyskawicznie podjęli bardzo ryzykowną decyzję o przeprawie wpław. Nie mieli wyboru, kule czerwonych śmigały im nad głowami. Mój koń długo nie chciał skoczyć do wody ze stromego i wysokiego brzegu i, tuląc uszy, chrapał głośno i opierał się. Chlasnąłem go z całej siły nahajem przez szyję, i koń z jakimś jękiem od razu runął do rzeki – opisuje Ossendowski. Znosił ich lodowaty nurt rzeki, uderzały kry, koń prawie zatonął, ale cudem udało im się przedrzeć na drugi brzeg. Przemoczone ubrania i bielizna od razu zamarzły i stały się twarde i sztywne jak blacha. Jechali w nich cały dzień, bez postojów, w 15-stopniowym mrozie. Na odpoczynek zdecydowali się nocą, gdy dotarli do lasu. O dziwo, ta ucieczka nawet przysłużyła się jego zdrowiu! W prywatnych notatkach zapisał: Przed wyprawą dolegał mi reumatyzm, a po kąpieli żadnego bólu. Nocujemy przy wielkim ognisku w lesie cedrowym, który prawie spaliliśmy. Ale tam już czekało ich kolejne bolesne rozczarowanie. Dowiedzieli się, że z powodu wojny mongolsko-chińskiej i najazdu bolszewickiego droga na wschód do Mongolii została zamknięta. W związku z tym postanowili pójść przez kontynent na południe, do Kalkuty. Przecięli chanat Jassaktu, Małą Gobi, Mongolię Wewnętrzną, chińską prowincję Kari-su i weszli do prowincji Kuku-nor. Uciekali dużą grupą – byli w niej Polacy, Tatarzy i Rosjanie. Na przedpolu Tybetu zostali zaatakowani przez tybetańskich bandytów, z którymi byli zmuszeni się rozprawić, nie przebierając w środkach. Była połowa października 1920 r. Pokonanie 1 800 km z Urianchaju do Kuku-nor zajęło Ossendowskiemu półtora miesiąca.
Mongolia zach., zima 1920-21 r.
Postanowili razem wracać do Mongolii. Ossendowski nie chciał opuścić swoich towarzyszy i samotnie udać się do Chin. Choć jako Polak spodziewał się dobrego przyjęcia przez urzędników chińskich, obawiał się o życie oficerów rosyjskich. Nie uważałem zaś za możliwe pozostawienie ich własnemu losowi, wobec tego postanowiłem szukać innych dróg wyjścia z ciężkiego położenia. Tak wielka dbałość o losy drużyny może wydawać się podejrzana. Do tej pory bez sentymentów rozstawał się z towarzyszami podróży. Być może zatem teza o jego szpiegowskiej misji w Mongolii jest prawdziwa.
W Uliasutaju, stolicy administracyjnej Mongolii Zachodniej, Ossendowski spędził dwa miesiące na politykowaniu. Pertraktował, dyskutował, był w swoim żywiole. Kolejny cztery miesiące spędził, robiąc wypady zwiadowcze w głąb stepu. Spotykał lamów, interesował się uprawianą przez nich magią. Być może na badaniu tych zjawisk miała polegać jego misja szpiegowska. W 20-leciu międzywojennym zachodnie mocarstwa wykazywały duże zainteresowanie tajemną „N-energią”, za pomocą której szamani krain Dalekiego Wschodu potrafi li ponoć siać panikę i manipulować ludźmi. Podejrzewano nawet, że techniki te stosował Czyngis-chan.
Sytuacja w Mongolii Zachodniej stawała się coraz trudniejsza. Chińczycy posyłali w głąb kraju oddziały karne, żołnierze chińscy wpadali do domów, rabowali i gwałcili. – Proszę pana – mówił nieraz mój towarzysz – ja już wolę dusić partyzantów, potykać się z chunchuzami i jeść mięso zdechłych od dżumy byków, niż słuchać coraz to nowych i coraz bardziej trwożnych wieści! Niestety, nie mieli się dokąd udać. Dokoła wrzała wojna. Wreszcie postanowili opuścić ten teren pojechać wprost do paszczy lwa, do Urgi (dzisiejszego Ułan Bator), miasta, którym zarządzał krwawy baron Ungern-Sternberg.
Ułan Bator, jesień 1921 r.
W jurcie po drodze do Urgi Ossendowski był świadkiem narodzin dziecka. Natychmiast po urodzeniu wymyto je po raz pierwszy i… ostatni w życiu kwaśnem mlekiem jaka, poczem oddano matce, która trzymając dziecko przy piersi, wyniosła je z namiotu w step zupełnie nagie, pomimo dość silnego i mroźnego wiatru. Powróciła z nim po godzinie. Włożyła dziecko do drewnianej kołyski. Była ona do połowy napełniona suchym nawozem owczym, który miał służyć jako środek dezynfekcyjny; wymieniano go co dwa tygodnie.
W podróży przez step Ossendowski zaczął nagle niedomagać. Bolały go wszystkie kości. Gdy zjadł cały zapas leków ze swojej apteczki i nadal był bezradny, z pomocą przyszedł mu mongolski lekarz-lama. Zbadał pisarza i stwierdził, że jest on zdrowy jak ten dziki jak, lecz zmęczony drogą. Dam ci dwa proszki. Przez noc będziesz cierpiał, rano wsiądziesz na koń. Wszystko minie… Om! Om! – powiedział.
Proszki były obrzydliwie gorzkie i jak gdyby przetłuszczone. Po chwili poczułem gwałtowne bicie serca, potem przypływ krwi do głowy i straszny wzmagający się ból w nodze i grzbiecie, co zmusiło mię do wstania i wyjścia z jurty; zacząłem biegać, żeby choć trochę zapomnieć o bólu. – To dobrze! Cieszył się mój lekarz-lama. – Leki działają!
Pisarz biegał wokół jurty całą noc. W duchu życzyłem mu wszelkich klęsk europejskich i mongolskich. Rano był zdrowy i gotowy do dalszej drogi.
Ludzie barona Ungerna, który miał na sumieniu tysiące istnień, szybko znaleźli Ossendowskiego. Jadąc na spotkanie z szalonym Ungernem, żegnał się z życiem. Jednak baron, który zasłynął jako krwawy wizjoner-wyzwoliciel Mongolii, twórca sloganu „Azja dla Azjatów“ okazał się przychylny Polakowi. Nawet zaprosił go do siebie na 9 dni do Urgi i raczył mrożącymi krew w żyłach opowieściami o swoich dokonaniach.
Podróżnik przyglądał się, jak szamani wróżą na życzenie przerażonego barona, za każdym razem przepowiadając mu rychłą śmierć. – Umrę... wszystko jedno! Plemiona Czyngis-chana obudzone. Nikt już nie potrafi zgasić ognia roznieconego w piersi Mongołów! – mówił Ungern. Rzeczywiście, niedługo po rozstaniu się z Ossendowskim został rozstrzelany.
Pisarz pożyczonym od barona samochodem przez pustynię Gobi bezpiecznie przedostał się do Pekinu. Dalej ruszył Koleją Wschodniochińską. Później Ossendowski zwiedził m.in. Japonię i szczęśliwie dotarł do USA.
Historia ta ma też drugie zakończenie. Pod koniec II wojny światowej warszawskie mieszkanie pisarza-podróżnika odwiedził oficer Wehrmachtu podający się za krewnego barona Ungerna. Podobno pisarz był jednym z niewielu, którzy wiedzieli, gdzie w Mongolii szalony baron ukrył kilkadziesiąt wozów pełnych złota Wkrótce po tej wizycie Ossendowski zmarł. Wypełniła się wróżba, że umrze, gdy ponownie spotka Ungerna.
1 z 1
topfoto_0980689