W poszukiwaniu straconego raju
Z Edim Pyrkiem rozmawia Przemysław Szubartowicz
Nie masz czasem ochoty zostać w jakimś miejscu?
Znam kilka miejsc, gdzie chętnie zamieszkałbym na dłużej, ale nigdy na zawsze. Nie jestem szczególnym patriotą, ale Polska to mój kraj. Zostałem zaadoptowany przez Indian Czarne Stopy. Kiedyś ich szaman powiedział mi wprost:
– Edi, wracaj do siebie, bo w Polsce są twoje duchy.
Duch miejsca...
Tak, istnieje coś takiego. Nie przez przypadek urodziłem się w Polsce, w takim a nie innym czasie, w takiej a nie innej rodzinie. Jestem wpisany w ciągłość legend i mitów związanych z tym krajem.
To po co wyjeżdżasz? Po co te podróże, które wyznaczają twój rytm życia? Skąd ta namiętność?
Trudne pytanie... Kiedyś spotkałem w Pakistanie Francuza, który był szkutnikiem, budował łodzie i marzył, że kiedyś popłynie w rejs dookoła świata. Zapytałem go, dlaczego podróżuje po świecie. Odpowiedział, że chyba wszyscy robimy to z tego samego powodu: poszukujemy straconego raju. Bardzo mi się to spodobało.
Tyle że do tej pory nikomu się to nie udało...
Myślę, że udało się bardzo wielu ludziom, ponieważ każdy dochodzi do swojej odpowiedzi na pytanie o sens istnienia. Nie ma prawdy uniwersalnej. Gandhi kiedyś powiedział, że na świecie jest tyle religii, ile jest istnień ludzkich. Zgadzam się z tym. Moim zdaniem wszystkie religie mają rację.
A nie jest tak, że religie, szamanizm, wywoływanie duchów, różne rytuały i doktryny to nic innego jak tylko rozpaczliwe próby radzenia sobie ze śmiercią?
W niektórych wypadkach na pewno tak. Bywa, że ktoś zostaje szamanem, bo to fajnie wygląda w CV. Ale są też prawdziwi szamani. Od lat interesuję się procesem inicjacji w różnych kulturach. Jest to w jakimś sensie związane z moim życiem osobistym...
Czyli?
Jestem jedynakiem, mój ojciec zmarł, gdy byłem bardzo mały, wychowywała mnie mama, nauczycielka religii. Nie miałem więc praktycznie męskiego wzorca. Dlatego już w wieku kilkunastu lat interesowałem się momentem w życiu człowieka, kiedy chłopiec staje się mężczyzną, a dziewczynka kobietą. Zacząłem jeździć po świecie w poszukiwaniu nauczyciela czy mistrza, który pokaże mi, jak być mężczyzną.
I znalazłeś?
Myślę, że znalazłem kilku „ojców”, ludzi, którzy mnie zafascynowali, czegoś nauczyli, popchnęli w jakimś kierunku.
Udało ci się potem od nich odseparować?
Ależ oczywiście, inaczej nie miałoby to sensu. Odcięcie pępowiny jest niezbędne.
A czy wiesz, kim byłeś, zanim stałeś się tym, kim jesteś dzisiaj?
Gdy miałem osiemnaście lat, okazało się, że jestem inwalidą. Ważyłem 120 kilogramów, miałem minus dwanaście dioptrii, nie mogłem chodzić. Przez pół roku nie ruszałem się z bólu, co drugi dzień dostawałem zastrzyki w stopy, żeby móc pójść do toalety. Karmiono mnie, bo nie byłem w stanie niczego utrzymać w dłoniach. Jeśli w ogóle, to chodziłem o kulach. Trafiłem do lekarki, która powiedziała, że mam najwyżej pięć lat w miarę normalnego życia, a potem już tylko wózek inwalidzki. Wyszedłem z jej gabinetu i przypomniałem sobie przysłowie: „Lepiej żyć jeden dzień jak tygrys niż sto jak owca”.
Czyli do tamtej pory byłeś owcą?
Myślę, że nie. Już w bardzo wczesnej młodości poznałem Jerzego Prokopiuka, religioznawcę, gnostyka, pisarza, tłumacza Junga i Freuda. Założył dla mnie i moich przyjaciół szkołę domową. Uczył nas przez dwa lata, nie biorąc za to pieniędzy. Na moje osiemnaste urodziny wygłosił wykład zatytułowany „Od orgazmu do nirwany”. Wiesz, co to znaczy dla osiemnastolatka? Zajmowałem się ekologią, współpracowałem z opozycyjnym ruchem Wolność i Pokój. Myślę, że stuprocentowa owca tak się nie zachowuje.
Czyli wychodzisz od lekarki po wstrząsającej diagnozie i...
I myślę sobie: pieprzę to! Nikt mi nie będzie mówił, ile będę żył i jak! Wówczas postanowiłem, że będę żył tak, jak chcę, i że będę robił tylko takie rzeczy, na jakie mam ochotę. Choroba czasem wraca, nie mogę się wtedy ruszać, ból jest przerażający, ale w końcu mija. Większość ludzi zaczyna narzekać na ciało po sześćdziesiątce, jak przechodzą na emeryturę. Ja narzekam na nie od dwudziestu lat.
Zwykle taka przemiana jest bardzo trudna. Zdarza się po jakimś traumatycznym wydarzeniu, czasem prowadzi do niej psychoanaliza, a ty powiedziałeś sobie: stop, od teraz robię to, co chcę. To był tylko impuls?
Zajmuję się bajkami. Na przykład stworzyłem własną baśniową terapię, bo podobnie jak Jung uważam, że bajki nie tylko pokazują problem, ale także sposób jego rozwiązania. Wszyscy bohaterowie baśni czy mitów prędzej czy później wyruszają w jakąś podróż, ale nie dlatego, że chcą, lecz dlatego, że zostają do niej zmuszeni. Mnie do podróży zmusiły bezruch i choroba.
A kobiety nie?
Kobiety? No, były... Ale teraz jest żona. Nie, nie wyruszyłem w podróż przez kobiety.
Ale gdy brałeś peyotl, rozmawiałeś o swoich kobietach...
Bez peyotlu również. Z szamanem, z którym brałem peyotl, rzeczywiście rozmawiałem o kobietach. Uważał, że mam nazbyt bogate życie osobiste i zaczął mnie za to opierniczać.
Wiedział wcześniej, jaki jesteś?
Otóż właśnie nie. Nigdy o tym nie rozmawialiśmy. Podczas tej sesji peyotlowej poruszył temat, jakoś tak wyszło...
Szamańsko?
Na szamanizm można patrzeć jak na fajną zabawę: komiksowo, popkulturowo, lekko. Można też inaczej. Profesor Andrzej Wierciński, u którego studiowałem kabałę, napisał doskonałą książkę, w której pokazuje, że doświadczenia narkotyczne i wszelkie odmienne stany świadomości, typu trans czy hiperwentylacja, sprawiły, że istnieje cywilizacja, kultura, religia.
A tamto opierniczanie za kobieciarstwo coś zmieniło?
Tak, rok później poznałem Asię, a za następne pół roku wzięliśmy ślub. Na pustyni w Nowym Meksyku. Piękna sprawa.
Kto wam go tam udzielił?
Dawała nam go biskup Kościoła spirytualno-chrześcijańskiego. Asię prowadził do ołtarza jej dziadek (chory na Alzheimera), świadkiem był szeryf, a tłem muzycznym piosenki Rity Marley. Na wesele przybył nasz przyjaciel z Teksasu z trójką szamanów Huichole, którzy udzielili nam błogosławieństwa. Potem autostopem wyruszyliśmy do domu stojącego pośrodku pustyni, ofiarowanego nam na tydzień w ramach prezentu ślubnego przez innego naszego przyjaciela. Zabrał nas kompletnie pijany Meksykanin, którego na słuch pilotował siedzący obok niego ślepy kompan. Już w drodze powrotnej do Chicago podwoził nas rozpadającym się autem śpiewak operowy. Jedziemy, szyby popękane, spaliny walą do kabiny, podsufitka spada na głowę, za nami biegnie kojot, a on nagle zaczyna śpiewać arię z Cyrulika sewilskiego jako prezent ślubny.
Magia.
Pytałeś, dlaczego jeżdżę. Także dla takiej magii.
Dowiedziałeś się czegoś nowego o człowieku? Czegoś, czego byś nie wiedział z lektur, przemyśleń?
Wystarczy iść na pobliski bazar i też coś się może wydarzyć...
W czasie naszych podróży z Asią spotkaliśmy mnóstwo wspaniałych par z 20-, 30-letnim i dłuższym stażem, które ciągle się kochają. Patrząc na nich, dowiadujesz się, że nie trzeba zmieniać żony na nowszy model, podpisywać cyrografu, iść do firmy i czekać na emeryturę. Podróżując, utwierdziłem się w przekonaniu, że w gruncie rzeczy człowiek jest z natury dobry.
Niedawno byłeś w Birmie, gdzie nie widać tego dobra.
Dobro jest wszędzie i to jest paradoks. Spotkaliśmy tam z Asią byłego komandosa, który po przejściu w wieku trzydziestu paru lat na wojskową emeryturę wrócił do Tajlandii, gdzie się wychowywał. Zaczął pracować z żoną jako misjonarz, ale czegoś mu brakowało. Wkrótce wyjechał do Birmy, gdzie od 12 lat pomaga uchodźcom. To człowiek maksymalnie zrealizowany. Żyje z żołnierskiej emerytury i datków, nie ogląda się na resztę świata i mówi: czy dostanę na to pieniądze, czy nie, i tak będę to robił.
Ludzie często mówią: nic nie mogę, bo nie mam pieniędzy. Nie ma w tym ziarna prawdy?
W wieku 21 lat miałem okazję pracować w umieralni u Matki Teresy. Byłem w różnego rodzaju obozach dla uchodźców. Wędrowałem przez pustynię, konając z pragnienia i pijąc własny mocz, bo wpakowałem się w sytuację, z której nie było odwrotu; mogłem iść tylko do przodu. Poznałem ludzi bardzo biednych, kalekich. Wyobraź sobie, że mieli w sobie więcej radości, sensu życia i optymizmu niż wielu moich klientów, polityków i biznesmenów, z którymi pracowałem jako specjalista od wizerunku.
Po tym, co zobaczyłeś i przeżyłeś podczas swoich podróży, nie brzydzi cię babranie się w polityce?
Od roku już się tym nie zajmuję.
Ale zajmowałeś się.
Przez osiem lat. Mam na swoim koncie prace z kilkoma premierami, ministrami, marszałkiem Sejmu. Ale pracowałem też jako negocjator pokojowy w Afganistanie, szkoliłem opozycję białoruską. Teraz czasami pracuję w więzieniu.
I co tam robisz?
Odstresowywanie...
Odstresowujesz morderców?
Między innymi. Pierwszego razu powiedziałem im na dzień dobry, że bez względu na to, czy i kiedy wyjdą, to i tak będą siedzieli w więzieniu, bo mają nasrane do głów i są więźniami własnych umysłów. Po wyjściu będą robili to, co przedtem. Staram się zmienić ich sposób myślenia. Opowiadam im o podróżach, o tym, że człowiek może zmienić swoje życie, jeśli tylko zechce. A oni ciągle narzekają na ustrój, na gliny, na system, tylko nie na siebie.
Sądzisz, że zdołają odmienić swój los?
Wierzę, że niektórym się to uda. Pamiętam jeden ze swoich największych sukcesów edukacyjnych. Spotkałem się z żołnierzem mafii, który dostał dwadzieścia lat za morderstwo. Podaję mu rękę, a on mi mówi: – sorki, sorki, wiesz, ja jestem grypsujący, a ty nie. Powiedziałem mu, że ma rację. Na następnym spotkaniu pierwszy podał mi rękę.
A co z tym obrzydzeniem politycznym?
Gdy trenowałem polityków, nie było obrzydzenia, bo pracowałem tylko z tymi, z którymi chciałem, którym ufałem i lubiłem. Zrezygnowałem z wielu intratnych kontraktów.
To kwestia twoich poglądów politycznych?
Nie, to kwestia ludzi, choć nie sądzę, bym kiedykolwiek zagłosował na czerwonych. Siedzi we mnie pamięć komuny. Ale jak facet był fajny, to z nim pracowałem. Poza tym moi klienci musieli zaakceptować fakt, że jestem walnięty.
Jesteś?
W takim sensie, że tuż przed wyborami potrafiłem powiedzieć: bardzo mi przykro, ale właśnie wyjeżdżam na Taniec Słońca do Indian i nie będzie mnie przez miesiąc – ale jeżeli pan (to była jedna z pierwszych osób w państwie) chce, możemy później wrócić do pracy. Po powrocie siedziałem w Sejmie i półtorej godziny opowiadałem o tańcu. Znam różne techniki, nauczyłem się ich podczas podróży. I dlatego często pracowałem niekonwencjonalnie. Jeśli ktoś wyobraża sobie, że specjalista od wizerunku jest na każde skinienie i pracuje tylko dla pieniędzy, to ja się w takie wyobrażenie nie wpisuję.
Lubisz być mistrzem? W jakim sensie?
Oni mają słuchać, a ty nauczasz i morda w kubeł. Każdy nauczyciel ma taką pokusę i ja też pewnie jej czasem ulegałem. Ale w pracy z politykiem liczy się przede wszystkim skuteczność, a więc skoro byłem skuteczny, to można albo moje metody zaakceptować, albo szukać gdzie indziej.
Zarozumialec z ciebie.
Powiedziałbym raczej: facet, który wie, że nie ma czasu na pierdoły i eleganckie, acz puste gesty, bo to zjadacze czasu. W polityce czasem wystarczy uczyć się jakiejś techniki przez dwie minuty dziennie i to gwarantuje sukces.
Dlaczego z tym zerwałeś?
Ponieważ, jak powiedział Fryderyk Nietzsche, im dłużej człowiek zagląda w otchłań, tym otchłań coraz bardziej zaczyna zaglądać w niego. W pewnym momencie zdałem sobie sprawę, że zaczynam tolerować rzeczy, których pięć lat wcześniej nie akceptowałbym w polityce. To był sygnał alarmowy, że wkrótce przekroczę tę cienką czerwoną linię i zacznę uczyć ludzi technik, których moralnie nie akceptuję, choć są skuteczne.
Nie robiłeś tak?
Nigdy. W jednej z kampanii wyborczych mieliśmy z przyjacielem kilka szalonych pomysłów i gdybym wprowadził je w życie, facet prawdopodobnie zostałby prezydentem. Odstąpiłem jednak od tego, bo byłoby to jedno wielkie, ale za to piekielnie skuteczne oszustwo.
A ty nigdy nie chciałeś zostać prezydentem?
Zwariowałeś?! W pierwszym rządzie solidarnościowym pracowałem jako doradca ministra środowiska. Byłem chyba jedynym człowiekiem zajmującym się mediami, który nie widział. Akurat zrobiłem sobie w Rosji laserową operację oczu i nie mogłem ani czytać, ani pisać, tylko myślałem – i właśnie za to dostawałem pieniądze. Wytrzymałem w tym świecie trzy miesiące.
Z czego dziś żyjesz?
Ze szkoleń, prowadzę wykłady, piszę. Jako terapeuta pracuję za darmo, tak postanowiłem. Ostatnio zarabiam także, robiąc filmy. Innymi słowy: żyję z tego, na co mam ochotę.
W jednym ze swoich filmów, Świat podróży według Ediego, porównujesz miejsca na świecie, które odwiedziłeś, z duchowo pokrewnymi miejscami w Polsce. Pociąga cię nasz kraj podróżniczo?
Polskę zacząłem na nowo odkrywać dopiero niedawno. Najwspanialszy zachód słońca zdarzył mi się podczas podróży autostopem z Gdańska do Warszawy. Jednym z najpiękniejszych miejsc, jakie widziałem w życiu, jest Śląsk, przy granicy z Czechami. Cały czas pamiętam, jako potencjalny inwalida, że choroba z młodości może w każdej chwili wrócić. Gdy już nie będę mógł chodzić, to przynajmniej pojeżdżę po Polsce. Trudniej będzie mi stopować w Stanach Zjednoczonych, tańczyć z sufi czy druidami.
Z kim w Polsce zatańczysz?
Mamy mnóstwo ciekawych społeczności, poza tym Polska roi się od cudownych wariatów wszelkiej maści. To dla mnie ludzie z pasją. Nie zawsze odnoszą sukces, ale robią to, co chcą. Ktoś mówi na przykład: muszę malować. I maluje, choć nikt jego obrazów nie kupuje. Albo: czuję, że muszę hodować owce, choć stać mnie tylko na pięć. I hoduje pięć owiec. Tacy ludzie mnie fascynują.
Jesteś idealistą?
Nie wiem. Czytałem kiedyś Podróże Guliwera. W pewnym momencie główny bohater dotarł na Wyspę Naukowców. Każdy z uczonych miał służącego, który nosił na kiju nadmuchany rybi pęcherz. Gdy spotykało się dwóch naukowców, jeden z nich dostawał pęcherzem po ustach, co oznaczało, że ma mówić. Drugi obrywał po uszach, co z kolei znaczyło, że ma słuchać. Spotkanie z ludźmi jest dla mnie czymś w rodzaju spotkania z facetem, który ma przy sobie taki rybi pęcherz. To mi zawsze przypomina, że można wędrować pięknie i że życie ma sens.
To wolność?
Hm... Nigdy nie będę Proustem. Ale czy to oznacza, że mam nie pisać książek? Nie będę Whitmanem. Ale czy mam nie pisać wierszy? Nigdy nie będę Casanovą. Czy mam się nie starać w łóżku? Wolność jest w nas, nie na zewnątrz. Po drugiej stronie lustra będziemy rozliczani także z tego, czy próbowaliśmy znaleźć sens w swoim życiu.
Wierzysz w drugą stronę lustra?
Czasami mniej wierzę w tę.
Edi Pyrek
Urodził się w 1969 r. w Warszawie. Jego prawdziwe imię to Edward. Podróżnik, dziennikarz, terapeuta, stary hippis uzależniony od literatury pięknej, poezji i książek Terry’ego Pratchetta. Absolwent studiów pedagogicznych na Uniwersytecie Warszawskim. Studiował także wybrane przedmioty na polonistyce, psychologii, etnologii i antropologii. Imał się różnych zajęć, był grafikiem, autorem ilustracji, fotoreporterem, instruktorem harcerskim, wychowawcą kolonijnym, pilotem wycieczek, ankieterem w pracowniach badań opinii publicznej, masażystą i tłumaczem. Jako dziennikarz współpracował z Wprost, Super Expressem, Elle, Życiem i Gazetą Wyborczą. Objechał cały świat, ale najbardziej lubi Stany Zjednoczone, Birmę, Rosję i Indonezję. Podróżuje od 15 lat – z których osiem spędził poza granicami Polski (na przykład pół roku w Indiach). Jest autorem filmów przyrodniczych i książek.