Wyruszyli jako przyjaciele, potem zostali wrogami. Rzeka pełna rozczarowań
Dwaj polscy podróżnicy stanęli nad brzegiem kolumbijskiej Yari. Cel mieli wspólny – spłynięcie dziką rzeką. Do amazońskiego piekła weszli jako kompani. Wyszli jako wrogowie, pełni wzajemnej niechęci. Co przesądziło o tej przemianie?
Tekst: Daniel Walczak
1 z 6
Wyruszyli jako przyjaciele, potem zostali wrogami. Rzeka pełna rozczarowań
Celem Polaków jest pokonanie dziewiczego odcinka rzeki Yarí, dotarcie pontonem do miejsc, gdzie nie było jeszcze białego człowieka. Mają w ręku dość atutów, aby podróż uwieńczyć spektakularnym sukcesem sportowym i medialnym. Stanie się jednak coś zupełnie odwrotnego – wyprawa omal nie skończy się tragicznie, a obaj podróżnicy nie będą utrzymywać ze sobą kontaktów.
Mieszkający w Żorach Maciej Tarasin jest doświadczonym wioślarzem. Przepłynął 400 km rzeką Nahanni w Kanadzie, ponad 500 km ekstremalnie trudną Omo w Etiopii. Zna już Amerykę Południową – pokonał Tuichi w Amazonii i Altamachi w boliwijskich Andach. Lubi i umie wiosłować, żadna przeszkoda nie jest w stanie go odwieść od celu. Tarasin ma jednak pewien problem: z żadnej podróży nie przywiózł dobrego materiału fotograficznego. Potrzebuje kompana, kogoś, kto zna Amazonię i potrafi w niej przeżyć, a do tego zrobi dobre zdjęcia w tak ciężkich warunkach. Na horyzoncie pojawia się inny mieszkaniec Żor – Tomasz Jędrys.
Nie jest wioślarzem, nie pływał po rzekach – za to jest fotografem. Ma za sobą wielodniowe wypady do lasu deszczowego, w Kolumbii był już kilkakrotnie. Kolejna wyprawa do Amazonii wydaje się wygraną w totolotka, Jędrys od dawna bowiem fascynuje się możliwością odkrycia nieznanych antropologom plemion. – Powstała wspólnota interesów, chciałem zrobić zdjęcia Indianom, których do tej pory nikt nie widział, a Maciek szukał rzeki, ciekawej rzeki – mówi dziś Jędrys.
Ta wspólnota interesów przebija się dziś bardzo wyraźnie w wypowiedziach obu podróżników. Obaj wspominają, jak trudno im było w ogóle znaleźć wspólnika do realizacji swoich pomysłów – mało kto ma przecież ochotę i czas wyruszyć na miesiąc na ekstremalnie trudną wyprawę, za własne pieniądze i nie oglądając się na rodzinę. Obaj chcieli jechać, obaj wysoko oceniali swoje własne umiejętności, a równocześnie bagatelizowali potencjalne problemy. W zasadzie w ogóle się nie poznali – spotkali się tylko kilka razy na mieście, pograli w tenisa, postudiowali mapy. Mimo to zdecydowali się razem ruszyć do jednego z najbardziej niebezpiecznych rejonów świata!
Na zdjęciu: Tomasz Jędrys
2 z 6
Wyruszyli jako przyjaciele, potem zostali wrogami. Rzeka pełna rozczarowań
Miejsce prawdy
Początek spływu jest spokojny, może nawet zbyt spokojny – wolny nurt zmusza do wiosłowania po kilkanaście godzin dziennie. Za to przyroda pokazuje wszystko co najlepsze: podpływają kajmany, widać tapiry, puszcza niemal wchodzi do rzeki.
9 listopada, po 18 dniach od opuszczenia osady Ciudad Yar, ponton Polaków dociera do kanionu Tiburon. W tym miejscu rzeka kompletnie zmienia swoje oblicze: z rozlewającego się na ponad 100 m koryta wchodzi w gardło szerokości kilkunastu metrów, kipiel najeżoną skałami. Wzdłuż niej wyrastają skalne ściany. Wpłynięcie w kanion jest jak skok ze spadochronem – nie będzie można się zatrzymać, a w razie awarii zrobi się bardzo niebezpiecznie. – Ten kanion jest trudny technicznie dla doświadczonej dwójki. Dla mieszanej, w której jeden jest zielony, bardzo trudny – mówi dziś Tarasin.
Pierwszy przełom udaje się im pokonać stosunkowo łatwo. Drugi wygląda o wiele groźniej. Tarasin, jako posiadający doświadczenie wioślarskie, ogląda przeszkody, w tym wodny lej o spadku kilku metrów, i trzeźwo ocenia, że szanse na przepłynięcie tego odcinka bez wywrotki to ledwo 30 proc. Polacy nie mają jednak drogi odwrotu, poza tym na takie ryzyko byli w końcu przygotowani. Sprzęt znajduje się w wodoszczelnych workach, ponton jest opasany linami, aby można go było chwycić, Tarasin i Jędrys mają kamizelki ratunkowe.
– Siedziałem z przodu, wyniosło mnie nagle do góry, a potem poleciałem do wody. Wynurzyłem się i chwyciłem sznur pontonu, czułem też, że nadal trzymam w drugim ręku wiosło. Czyli udało mi się zachować wręcz podręcznikowo, dokładnie tak jak mówił mi przedtem Maciek. Tylko jego nigdzie nie było – opowiada Jędrys.
Kiedy ponton uderzył o skały, Tarasin wypadł za burtę, nurt oderwał go od łodzi i wepchnął pod spód. W swoich relacjach mówi wprost, że został podtopiony. Daje jednak radę wypłynąć i w końcu obaj podróżnicy zbierają się na lewym brzegu, odpoczywają. Na następnym bystrzu sytuacja się powtarza, ponton wylatuje w powietrze, ale jakimś cudem tym razem do wywrotki nie dochodzi. Sytuacja jest coraz trudniejsza i Polacy decydują się na linowanie, czyli asekurowanie pontonu na linie, podczas gdy oni sami wspinają się skalistym brzegiem. Przez kilka godzin pokonują trudny odcinek i aby sprawdzić, co jest dalej, ruszają na krótki rekonesans górą kanionu. Jego wynik nie jest niestety optymistyczny – wąwóz ciągnie się jeszcze kilkaset metrów, może nawet kilometr, i zakręca w nieznane. Na trasie widać groźną kipiel.
Na zdjęciu: Maciej Tarasin
3 z 6
Wyruszyli jako przyjaciele, potem zostali wrogami. Rzeka pełna rozczarowań
Jędrys mówi dziś, że zaproponował rozmontowanie pontonu i przeniesienie całego ekwipunku górą kanionu. Nawet jeśli wyrąbywanie maczetami drogi zajęłoby kilka dni, uznał to za optymalne rozwiązanie, bo przecież nie wiedzieli, co jest za zakrętem. Kolejne bystrze, a może wodospad? Tarasin uważał wprost przeciwnie, że najlepszym rozwiązaniem będzie znów wsiąść do łodzi i płynąć choćby kawałek. Zauważył jednak, że Jędrys jest przestraszony po pierwszej wywrotce. – Przestraszyło mnie to, że Maciek, taki doświadczony, ledwo z tego wyszedł – opowiada Jędrys Travelerowi. – Zapaliła mi się ostrzegawcza żaróweczka w głowie.
Obaj dochodzą więc do kompromisu – będą linować dalej, aż do zakrętu kanionu. Na ląd trafia wodoszczelny wór ze sprzętem fotograficznym i telefonem satelitarnym, ostatnią nitką łączącą ich ze światem, worki z rzeczami osobistymi. Tarasin ma przy sobie tylko GPS i nóż schowane w kamizelce, przepycha łódź tuż przy brzegu. Jędrys z liną stanowi główną asekurację.
Nagle, kiedy Jędrys dochodzi do końca skalnej półki, nurt przyspiesza, a na ścianie nie ma żadnego korzenia, szpary, aby zablokować linę. Ponton wyrywa się na wolność, płynie i na zakręcie wywraca, znika z pola widzenia. Ta chwila to koniec wyprawy. A także koniec w miarę zgodnej relacji obu jej uczestników – bo każdy z nich zapamiętał ten moment i zachowanie swojego partnera zupełnie inaczej.
Rozstanie
Tarasin wyraźnie podkreśla, że jeszcze podczas spokojnej części spływu zapowiedział kompanowi, że w sytuacjach kryzysowych musi on bezwzględnie wykonywać jego polecenia – wierzył, że dzięki temu ich dwójka wyjdzie z każdej opresji. W Tiburonie, kiedy zobaczył uciekającą łódź, zaczął krzyczeć do Jęd-rysa, żeby ten poszedł górą wąwozu, a on ruszy ratować ponton. Krzyczał i pokazywał na migi, bo huk wody wszystko zagłuszał. Ale Jędrys w odpowiedzi miał mu pokazać, że nic z tego, bo worek ze sprzętem jest za ciężki.
– Zagotowałem się, jak usłyszałem, że szkoda mu tych rzeczy. Ja bym w sytuacji kryzysowej nie zwracał uwagi na coś takiego. Miałem dość, pomyślałem: „biorę to na klatę”. Numer jeden to odzyskanie łodzi, bo nikt nam tu nie pomoże, nikt nie przyjdzie – opowiada Tarasin.
Tymczasem Jędrys pamięta, że kolega tylko rzucił ze złością „puściłeś” i pobiegł w las. – Po co biegł? Powinniśmy byli porozmawiać, coś ustalić, a nie biec bez sensu. Była 16.30, półtorej godziny do zmroku, w tym czasie nie było szansy dotrzeć do zakrętu przez las – mówi. Dlatego rozpalił ognisko, aby dać koledze punkt odniesienia, kiedy ten będzie wracał. – Byłem pewien, że niedługo wróci – relacjonuje. Resztę nocy spędził na dorzucaniu drew do ognia. Kiedy do rana Tarasin się nie pojawił, uznał, że jego towarzysz albo znalazł łódź i popłynął dalej, albo najpewniej nie żyje, ukąszony przez węża. – Wiedziałem w tym momencie, że byłem sam, że po mnie nie wróci – komentuje Jędrys.
4 z 6
Wyruszyli jako przyjaciele, potem zostali wrogami. Rzeka pełna rozczarowań
Tarasin tymczasem tylko chwilę podąża lądem i wskakuje do wody. Rwący nurt przenosi go przez trzy skalne progi i nagle wrzuca do wodnego kotła pod wysoką skałą. Wir zaczyna wpychać go pod powierzchnię, w gładkiej skale nie ma żadnego punktu do uchwycenia. Wreszcie wymacuje szczelinę i wspierając się na niej, wyciąga się z obszaru wiru i dociera do skał, gdzie może chwilę odpocząć. Jeszcze kilka machnięć ramionami i będę na lewym brzegu. Udało się. Padam ze zmęczenia na rozgrzane kamienne płyty i zasypiam powoli, trzymając w ręce nóż. Skały mnie grzeją, księżyc oświetla, to najpiękniejsza noc w moim życiu (…). Jestem dobrej myśli: udało mi się przepłynąć kanion, jutro znajdę łódź i wrócę po Tomka – napisał w relacji opublikowanej na forumextremum.pl.
W czwartek rano Tarasin próbuje podejść w górę, do miejsca rozstania, ale niczego i nikogo nie może dostrzec. Decyduje się iść w dół rzeki, aby odnaleźć łódź. Dopiero po trzech godzinach przedzierania się przez zarośla natrafia na spokojniejszy nurt i przepływa na prawy brzeg – ten, na którym został Jędrys. Ma nadzieję, że kolega jednak ruszył z miejsca i znajdzie go. Dochodzi też do nowego wniosku – jeśli tego dnia lub nazajutrz znajdzie łódź, a Jędrys do soboty do niego nie dojdzie, popłynie sam.
W piątek Tarasin postanawia zbudować tratwę, co zajmuje mu cały dzień, ale nocna burza tropikalna zmywa konstrukcję. W sobotę rusza więc w dół rzeki, aby ją znaleźć, i oto nie wierzy własnym oczom – znajduje ponton! To przełom, w środku są dwie konserwy. To także moment kluczowej decyzji – co dalej? Tarasin po namyśle stwierdza, że powrót w górę kanionu zająłby wiele godzin, więc wbrew wcześniejszym postanowieniom lepiej udać się z prądem do Araracuary i stamtąd organizować akcję ratunkową. Wiosłuje do wieczora, w niedzielny ranek kontynuuje morderczy rejs.
– Pomyślałem, że skoro nie chciałeś zejść z kanionu, to wychodź z niego sam, a ja wychodzę na swoich zasadach. Wiedziałem, że ma telefon satelitarny i będzie ściągał pomoc. Taka była moja strategia – stwierdza w rozmowie z Travelerem.
5 z 6
Wyruszyli jako przyjaciele, potem zostali wrogami. Rzeka pełna rozczarowań
Wszystkie kolory mrówek
Być może na łatwość, z jaką porzucili się w chwili kryzysu, wpłynęło przekonanie, że według wcześniejszych ustaleń na ich spotkanie miała wypłynąć z Araracuary motorówka. Jędrys był przekonany, że odnajdzie ją w kanionie Tiburon już w czwartek koło południa. Dopiero przez telefon satelitarny dowiedział się, że nic z tego – łódź zawróciła, bo znajdujący się za Tiburonem kolejny kanion Gamitana okazał się nie do sforsowania. Ani on, ani Tarasin nie podejrzewali, że jest on tak trudny. Od czwartku wspólni znajomi obu podróżników rozpoczęli organizowanie śmigłowca. Firma ubezpieczeniowa odmówiła sfinansowania akcji. Jędrys nie miał prowiantu, ale przez telefon dostał poradę, aby jeść owoce w kształcie fasoli. – Nie mogłem ich znaleźć. Jadłem mrówki, wszystkie kolory. Znalazłem też owoce przypominające borówki z białą pestką. Zjadłem cztery, po trzech godzinach nic mi nie było. Więc zbierałem je i robiłem zapasy. Rosły wysoko na drzewie – opowiadał Jędrys w rozmowie z Dziennikiem Zachodnim.
Pomimo początkowych oporów do akcji włączyła się w końcu kolumbijska armia. Lotnictwo za pomocą samolotu zwiadowczego z kamerą termowizyjną zlokalizowało Jędrysa. Ale z powodu niekorzystnej pogody dopiero po czterech dniach nad Tiburonem pojawiły się helikoptery Black Hawk.
– Obudził mnie śmigłowiec. Latały trzy, oblatywały teren, a jeden z nich przeleciał na pełnej prędkości kanionem nad taflą wody! To był widok! A ja nie miałem żadnej sprawnej kamery – jeszcze dziś gorączkuje się Jędrys. Kolumbijczycy zbliżyli się do ściany wąwozu, tak że Jędrys z worem sprzętu mógł wsiąść do pozostającego w zawisie śmigłowca. Od razu zapytał o kolegę, ale piloci odparli, że dopiero teraz polecą wzdłuż rzeki. I rzeczywiście, po kilkunastu minutach dostrzegli niebieską plamkę na wodzie – ponton z kimś zawzięcie wiosłującym. To był Tarasin. Jeden z ratowników podjął Polaka na pokład. Pojedynek obu podróżników z rzeką został zakończony.
6 z 6
Wyruszyli jako przyjaciele, potem zostali wrogami. Rzeka pełna rozczarowań
Notariusz i Bear Grylls
Dopiero podczas rozmowy z nimi po tych kilku latach od wydarzeń na Yarí widać największą słabość tej wyprawy. Nigdy nie stali się tak naprawdę „towarzyszami broni” gotowymi wesprzeć partnera. W trakcie wyprawy wzajemne animozje i rosnąca z dnia na dzień niechęć musiały wziąć górę, kiedy doszło do sytuacji kryzysowej. Każdy twardo stanął na swoim.
– Myśmy się po prostu nie polubili, byliśmy kompletnie innymi osobowościami. Ten kanion to było takie apogeum – tłumaczy Travelerovi otwarcie Maciej Tarasin. – Ja czułem, że on ze mną nie pójdzie, on wiedział, że ja po niego nie wrócę. Mam dziś problem z tym, że ja po niego nie wróciłem i ktoś inny musiał to zrobić.
Jędrys z kolei przyznaje, że jeszcze w Bogocie, przed wyruszeniem z Ciudad Yari, nie miał przekonania do płynięcia akurat rzeką Yarí. Liczył, że jakieś obiektywne trudności zmienią realizowany przez Tarasina plan. – Zastanawiam się, dlaczego byłem tak mało asertywny, poddawałem się, choć było coraz więcej negatywnych sygnałów. Miałem złe przeczucia, ta rzeka mi nie pasowała, ale wszystko się rozwiązywało po myśli Maćka, los pchał nas do niej – wspomina Jędrys.
Historia Polaków pokazuje niezbicie, że sprzęt, wyszkolenie, kondycja fizyczna uczestników zawiodą z kretesem, jeśli zabraknie porozumienia, poczucia odpowiedzialności za partnera. Wyprawa śmiałków co prawda przebiła się do mediów, sam Bear Grylls znany z kanału Discovery poświęcił jeden ze swoich odcinków serii Ucieczka z piekła na opowieść o polskich podróżnikach. Tarasin i Jędrys razem wystąpili też w telewizji, pojawiły się teksty o ich wyprawie. Ale w rzeczywistości zapanowała między nimi zimna wojna. Sama akcja lotnictwa kolumbijskiego, choć udana, stała się kolejną kością niezgody. Otóż rodzina Jędrysa na potrzeby polskiej ambasady podpisała zobowiązanie, że gdyby Kolumbijczycy kiedykolwiek zażądali zwrotu pieniędzy za akcję, to oni zapłacą. Jędrys mówi, że już w Polsce poprosił Tarasina, aby to zobowiązanie przepisać na nich dwóch – jako rzeczywistych beneficjentów pomocy. Tarasin się jednak nie zgodził.
– Zobowiązanie dotyczyło wyłącznie Tomka! Nigdy nie było mojej zgody na zrobienie tak kosztownej akcji, poza tym gdybym wiedział, że Tomek jest w helikopterze, tobym pokazał żołnierzom, że ze mną wszystko OK. Nie stać mnie na taką ekstrawagancję, kiedy do przejścia jest 40 km, do przepłynięcia 100 km, a wszyscy są zdrowi – mówi dziś Travelerowi. Z jego słów jasno wynika, że uważa wezwanie lotnictwa na pomoc po prostu za przesadę. – Miał maczetę, ogień, odpowiednie buty i tabletki do uzdatniania wody. Motorówka z Araracuary by po niego przypłynęła na Gamitanę, gdyby ich o to poprosił – wylicza.
Czy wzywanie śmigłowców było przesadą, a Jędrys powinien przejść te 40 km do Gamitany – dziś nikt tego nie rozstrzyg-nie. Trudno też sprawdzać prawdziwość twierdzeń obu stron – czy nie mogli, czy mogli coś zrobić dla partnera. Gdyby jednak rozstrzygać, co było główną przyczyną rozpadu wyprawy na Yarí, to na pewno były nią ludzkie charaktery.
Tekst: Daniel Walczak