One rupee – brzęczało mi w uszach jeszcze kilka tygodni po powrocie z Indii. Zwrot ten słyszałam tak często, że w końcu zaczęłam się zastanawiać, czy nie jest to rodzaj powitania. Oczywiście chodziło o to, żebym podarowała żebrakowi jedną rupię, która w przeliczeniu na złotówki wynosi sześć groszy. To suma tak niewielka, że trudno, by spędzała komuś sen z powiek. A jednak za każdym razem, gdy widziałam wyciągniętą w swoim kierunku rękę, miałam z tym problem. Wiem, że nie jestem w tym odczuciu osamotniona, że wielu podróżników, odkrywając odległe zakątki świata, zadaje sobie te same pytania. Dawać czy nie dawać żebrzącym na ulicach? Jeśli tak, to co: pieniądze, jedzenie, przybory szkolne, a może pamiątki? Jeżeli nie, to co zrobić w zamian? Czy moje one rupee coś zmieni? Jak odróżnić kogoś w potrzebie od naciągacza? Jak nie dać się zaszantażować moralnie, ale też nie pozostać obojętnym wobec ludzkiego cierpienia? Im więcej podróżuję, tym więcej mam wątpliwości, a konkretnych odpowiedzi – mniej.

Reklama

Uspokajamy sumienie

Poradniki etycznego podróżowania i przewodniki po krajach rozwijających się podkreślają, by pod żadnym pozorem nie dawać pieniędzy, bo tym samym wspieramy spiralę żebrania. Polega ona na tym, że oferując pieniądze, uspokajamy swoje sumienie. Czujemy, że pomogliśmy, a tak naprawdę – zachęciliśmy jedynie do dalszego wymuszania jałmużny. Przy czym działamy jedynie doraźnie, nie rozwiązując realnych problemów biednych ludzi. Ten mechanizm jest jak zaklęte koło, z którego trudno wyjść. Gdy jednak te bardzo logicznie brzmiącą teorię skonfrontować z realnym nieszczęściem konkretnych ludzi na ulicy, ciężko po prostu odwrócić wzrok. Przecież każda ludzka historia jest inna, nie da się do wszystkich zastosować uniwersalnej reguły zachowania. Poza tym czy podarowanie cukierka lub kanapki zamiast pieniędzy naprawdę cos zmieni i zrobi z nas odpowiedzialnych podróżników? W całej tej zagadce jedno jest pewne: nie da się udawać, że problem nas nie dotyczy. Znacie anegdotę o rabinie, którego lokalne władze prosiły, by pobłogosławił stworzenie kasy, z której raz na tydzień będą rozdzielane pieniądze dla najbardziej potrzebujących? Żydowski nauczyciel nie chciał się zgodzić. Zapytany, dlaczego jest przeciwny tak szczytnej inicjatywie, odpowiedział: „W ten sposób nie będziecie musieli patrzeć żebrakowi w oczy, kiedy mu dajecie jałmużnę”.

Gorzki smak czekolady

To właśnie wielkie smutne oczy patrzę na mnie znad wyciągniętej ręki podczas pobytu w stolicy Zambii, Lusace. Nie proszą już jednak o pieniądze, tylko o długopis. W pierwszej chwili wydaje mi się, ze nie zrozumiałam, ale dzieci, które mnie otoczyły, dość konsekwentnie powtarzają angielskie słowo pen. – Jakie mądre! – myślę sobie i w pierwszym odruchu chce pognać do sklepu, który znajduje się naprzeciwko, i wykupić dla nich cały dział papierniczy. Nie dam im pieniędzy, zrobię dobry uczynek, one będą mogły rozwijać się w szkole. Wszyscy na tym skorzystamy. Moja koleżanka Zambijka szybko jednak sprowadza mnie na ziemię. – Nie myśl, że któreś z nich zamierza wykorzystać ten długopis do pisania. One dogadują się ze sklepikarzami i zaraz potem, jak im wręczysz szkolne przybory, odsprzedają je. Przecież te dzieciaki nawet nie Pojdą do szkoły – dodaje. Czuje się oszukana, bo nie na tym miał polegać mój dobry uczynek.

Moje poczucie bezradności wzrasta, gdy jadę do wioski położonej w okolicach Livingstone, w której dzieci przyzwyczajone są do tego, że turyści przywożą im słodycze. Obcokrajowcy juz wiedza, że nie powinni dawać pieniędzy, obdarowują więc wszystkich czekoladkami. Efekt? Większość z maluchów nie ma już zębów. – Niektóre lepiej znają smak snickersa niż kanapki – opowiada lokalny przewodnik, dodając złośliwie, że turyści powinni przywozić słodycze wraz z bonem na dentystę.

Jeff Greenwald, założyciel organizacji Ethical Traveler, zauważa, że ciężko winic za taka sytuacje żebrzących. Oni zostali nauczeni, ze obcokrajowcy nie chcą dawać pieniędzy, za to chętnie dzielą się jedzeniem czy właśnie przyborami do pisania. Próbują się więc odnaleźć w sytuacji, której sami nie wykreowali. Bo trudno uwierzyć, że ktoś sam z siebie prosił o cos, czego nigdy wcześniej nie używał. Najwyraźniej zachowania te podsycają sami turyści, którzy, chcąc uspokoić swoje sumienie, rozdają takie „przydatne” rzeczy. „Bardziej świadomi” próbują swoim sprytem zapobiec takiej sytuacji. Przykład? Kupując tabliczkę czekolady, przełamują ja na pół, by nie dało się jej odsprzedać. Pozornie to świetny pomysł. Jednak siostra Małgorzata Chmielewska, przełożona charytatywnej wspólnoty katolickiej Chleb Życia, zauważa, że często w ten sposób nasza pomoc staje się zupełnie bezsensowna. – Nie widzę nic złego w tym, że oni odsprzedają darowane im rzeczy. Zazwyczaj jesteśmy gdzieś za krótko, by rozpoznać, co jest tak naprawdę potrzebne. Pozwólmy im zdecydować, na co przeznaczą pieniądze – komentuje.

Strach ma wielkie oczy

Gorzej, jeśli nasze pieniądze czy inne podarunki trafiają nie do danego biedaka, ale do jego „opiekuna”. W wielu miejscach działa mafia wysyłająca ludzi, głównie dzieci, na ulice. Zdarza się, że mali żebracy, by skuteczniej wzbudzać litość, są celowo okaleczani, niekiedy nawet przez rodziców.

W zeszłym roku świat obiegła historia siedmiolatka ze stolicy Bangladeszu, Dhaki. Jego ojciec pokłócił się o rachunek że sprzedawca herbaty, który należał do lokalnego gangu. Handlarz postanowił sprawę załatwić kategorycznie. Porwał syna swojego klienta i dołączył go do grupki dzieci, które miały zarabiać na ulicy. Wcześniej jednak przez parę tygodni głodził malucha, nie wypuszczał z ciemnej klatki, a gdy ten odmówił zebrania, pociął mu brzuch i gardło nożem. Okaleczył go tak bardzo, ze gdy dziecko pewnego dnia spotkało swa matkę, ta go w pierwszej chwili nie rozpoznała. A ojciec na widok jego pociętej skóry zemdlał. Rodzina postanowiła dochodzić swoich praw w sadzie, co okazało się trudne. Policja bała się zajmować ta sprawa, a kolejni prawnicy odmawiali współpracy. Na szczęście, dzięki uporowi rodziców, sprawa znalazła się na pierwszych stronach gazet, a część gangsterów trafiła do wiezienia. Chłopiec zapytany, jakiej kary oczekiwałby dla swoich oprawców, powiedział bez zawahania: „chce, żeby ich powieszono”. Te słowa w ustach siedmiolatka najlepiej chyba obrazują okrucieństwo, z jakim traktowane są dzieci ulicy, które żebrząc, zbierają dziennie równowartość ok. 30–40 zł. – Nie zapominajmy jednak, że jeżeli dziecko nie przyniesie tych pieniędzy, często zostanie pobite, a w skrajnych sytuacjach nawet zabite – mówi siostra Małgorzata Chmielewska. Dlatego, według niej, dawanie takim dzieciom pieniędzy nie jest jednoznacznie złe. Czasem wręcz może uratować im życie.

Niektóre rządy, szukając rozwiązania tego problemu, odwołują się do radykalnych rozwiązań. Władze Bangladeszu od 2009 r. prawnie zakazały zebrania, grożąc kara trzech miesięcy wiezienia. Jednak nikt nie traktuje tego poważnie. Szacuje się, że w samej 12-milionowej stolicy Bangladeszu na ulicach żebrze ponad 40 tys. osób. Nie starczyłoby dla nich miejsca w aresztach. Poza tym nie można zapomnieć, że w krajach muzułmańskich i hinduskich, dawanie jałmużny to ważny element kultury. Dzięki dawaniu każdy wierzący oczyszcza swoją duszę i spełnia moralny obowiązek. Skoro więc jest tylu dających, trudno się dziwić, że są również tacy, którzy chcą z tego skorzystać.

Jeden problem, wiele punktów widzenia

Przechodzi mi przez myśl, że żebranie to dla wielu po prostu pójście na łatwiznę. Nie trzeba pisać CV ani mieć stałych godzin pracy. – Tak? To proszę spróbować samej! – ripostuje siostra Chmielewska. I zapewniam, że zebranie to harówa, na która nikt o zdrowych zmysłach by się nie zdecydował. Jej zdaniem jedynym wyjściem z sytuacji jest działanie dwutorowe. Po pierwsze trzeba umożliwić żebrzącym przeżycie, dać im jeść czy rzucić pieniądze na to, by przetrwali kolejna dobę. A po drugie równolegle myśleć nad pomocą strukturalną, gdzie rozwiązania nie są krótkoterminowe, tylko wpływają na ogólną poprawę jakości życia żebrzących. – Jeżeli nie damy nic żebrakowi, z myślą, że wesprzemy kiedyś organizację, która mu pomoże, prawdopodobne jest, że on tego dnia nie dożyje – dodaje Chmielewska. Takie dwutorowe pomaganie stosuje artysta malarz Pascal Pingault, założyciel charytatywnej wspólnoty Chleb Życia. Gdy dowiedział się o obozie dla trędowatych kobiet w Nigrze, które żyły z żebrania, pojechał do nich. Dawał datki, a równolegle uczył ich malowania na tkaninach. Teraz nie muszą już żebrać, mogą sprzedawać swoje wyroby.

Niestety nie zawsze takie działanie jest łatwe do zrealizowania. Sama siostra Chmielewska przypomina sobie historię swojego sąsiada Roma, którego dzieci żebrały na ulicy. Zaprotestowała, sugerując mu, że jego podopieczni powinni się uczyć. „Daj mi pracę, to wyślę je do szkoły” – odpowiedział wtedy. – Pomyślałam, że ma dużo racji, ale roboty mu znaleźć nie umiałam. Krakowskim targiem stanęło na tym, że dzieci prosiły o jałmużnę do południa, a po południu miały prywatnego nauczyciela, za którego zresztą zapłaciłam – tłumaczy siostra Chmielewska. – Właściwie dla mnie sprawa dawania jest bardzo prosta – podsumowuje. – To kwestia przyzwoitości i sumienia każdego z nas. Jeżeli mamy potrzebę dać złotówkę żebrzącemu dziecku, powinniśmy to zrobić. To chyba jedyna rzecz, w jakiej zawsze różnimy się z Janką – śmieje się.

Chodzi o Janinę Ochojską z Polskiej Akcji Humanitarnej, kategoryczną przeciwniczkę dawania żebrakom jałmużny. Według niej trzeba raczej stawiać na pomoc strukturalną, która ma na celu rozwiązanie społecznych problemów, a nie bardziej czy mniej szczere akty miłosierdzia w stosunku do pojedynczych osób. W rozmowie z Travelerem Ochojska stwierdziła, że żebranie nie rozwiązuje niczyich problemów. Według niej czasami, pomagając jednostce, szkodzimy wręcz reszcie. Nie znamy przecież szerszego kontekstu położenia danej osoby, nasza pomoc nie jest więc świadoma ani odpowiednio przemyślana. Radzi więc, by pieniądze te przeznaczyć na organizację charytatywną, która zajmuje się problemami danej społeczności. Zgadzają się z nią działacze organizacji ChildSafe International, która zapoczątkowała kampanię Think before giving (czyli „pomyśl, zanim dasz”). Ma ona na celu uświadomienie ludziom, że pomaganie polega czasem także na mówieniu „nie”. Zachęca za to, by kupować produkty od lokalnych rzemieślników. Najlepiej z plakietką child safe, która wskazuje, że zostały zrobione w etycznych warunkach, a część pieniędzy z ich sprzedaży przeznaczana jest na edukację. I wspierać godne zaufania instytucje charytatywne.

Jeff Greenwald ma jeszcze inną zasadę, którą stosuje podczas swych podróży. Pieniądze daje tylko w przypadkach, gdy widzi, że są one niezbędne tu i teraz. I nigdy nie daje ich bezpośrednio dzieciom, tylko rodzicom. Chętniej rozdaje za to pocztówki ze swojego rodzimego Nowego Jorku. – Dzięki temu nawiązuję kontakt z żebrakami, bo oni przecież też są ciekawi ludzi i świata – tłumaczy.

W przekonaniu, że w sprawie żebrania nie ma łatwych odpowiedzi, ostatecznie utwierdziła mnie rozmowa z noblistą z Bangladeszu Muhammadem Yunusem. Ten ekonomista całe życie poświęcił idei skierowanych do biednych ludzi mikropożyczek. Dzięki kilkudolarowej pomocy mogą oni założyć własny biznes i stanąć na nogi. Podczas wywiadu tylko jedno moje pytanie wprawiło go w zakłopotanie: czy daje pieniądze żebrzącym dzieciom? Zmieszany, odpowiedział oględnie, że oczywiście należy pomagać, dając wędkę, a nie rybę. W końcu jednak przyznał, że zdarza się mu dać takę czy dwie małym żebrakom. Po czym szybko zmienił temat. Jego zakłopotanie powiedziało mi więcej niż niejedno słowo. Skoro dla noblisty i autorytetu w tych sprawach odpowiedź była niejasna, zrozumiałam, że w tym względzie nic nie jest czarno-białe. Ostateczną odpowiedź każdy musi dać sobie sam. Po intymnej rozmowie ze swoim rozumem i sumieniem.

Reklama

Tekst: Julia Lachowicz

Reklama
Reklama
Reklama