Gruzja poza sezonem: Warto? Nie warto?
Opowieść o zaletach i wadach listopadowego podróżowania po Gruzji
Mokra i zimna Imeretia
Kutaisi powitało nas solidną ulewą, tamtejsze hostele - brakiem ogrzewania. „Temperatura 6,5 stopnia i nadal spada” – ta myśl pojawiała się, gdy gramoliliśmy się do łóżek i miała nam towarzyszyć niemal do końca wyjazdu. Łazienki były groźne i mroźne, ale woda zawsze gorąca (prędzej czy później).
– Tak wygląda zaplecze backpackera niemal w całej Gruzji. Nie funkcjonuje tu pojęcie centralnego ogrzewania. Z reguły można liczyć na piecyk elektryczny, ale czasem jedyny piecyk to ten, który gospodarz hostelu skrzętnie ukrywa w swoim pokoju. Czekało nas więc wiele nocy w puchowych śpiworach, które cudem zmieściliśmy do bagażu podręcznego (innego nie mieliśmy).
Kutaisi to drugie, co do wielkości, miasto Gruzji. W ostatnich latach rozpoczęto szeroko zakrojoną renowację centrum miasta. Jednak odrestaurowane kamienice czy podnoszona z ruin katedra Bagrati górująca nad miastem mocno kontrastują z chylącymi się ku ziemi fasadami oficyn w bocznych uliczkach.
Przewodniki opisują masę miejsc wartych odwiedzenia w okolicy, jak choćby monastyr Gelati wpisany na listę UNESCO. Nam z racji listopadowej aury Kutaisi kojarzyć się będzie głównie z deszczem, zimnem, przesolonymi chinkali i pierwszym w Gruzji łapaniem stopa w ulewnym deszczu zakończonym w… podmiejskiej marszrutce. Spokojnie. Potem było tylko lepiej.
Swanetia jak z bajki
Podróż marszrutką z Kutaisi do Mestii trwała kilka dobrych godzin. Obecnie jest to w całości asfaltowo - betonowa droga obfitująca w niezliczoną ilość zakrętów Nie brakuje skał, które właśnie osunęły się na nawierzchnię. Wjazd do zielonej i zalanej ciepłym światłem Swanetii jest jak wkroczenie do innego świata. Przepiękne, przestrzenne doliny, szczyty Kaukazu i rozsiane na halach wioski. Po przedarciu się przez nieprzyjazne góry, doliny Swanetii jawiły się niczym sen. To tutaj, w ciągu kilku pierwszych dni naszej podróży, przekonaliśmy się o przyjaznej naturze kaukaskich psów.
Jedno ciepłe słowo zjednuje wam towarzysza na każdą wyprawę. Każdy trekking odbywał się w towarzystwie miejscowego Burka, Reksia lub innego kompana, który dzielnie pokonywał ponad kilometrowe przewyższenia, a jedyne czym mogliśmy się z nim podzielić, to zakupiony wcześniej chleb lub placuszki usmażone przez gospodynię na śniadanie. Trudno opisać, co w Swanetii należy zobaczyć. Nie ma tam w zasadzie nic, a jednocześnie jest wszystko. Trzeba wejść na najbliższą górę, by zobaczyć co jest za nią, posiedzieć leniwie na łące, wypić ze spotkanym w lesie drwalem czaczę o niezapomnianym aromacie zmywacza do paznokci. Trzeba się po prostu w Swanetii zatopić.
A najlepsze, co można zrobić opuszczając Swanetię, to podarować sobie odrobinę luksusu. 15-osobowy samolot czeskiego operatora lecący do Tbilisi pozostawia w pamięci niezapomniane obrazy majestatycznych gór. Ośnieżone szczyty, warkot śmigieł, widok kokpitu pilota - to przeżycie jedyne w swoim rodzaju. Co ważne, cena 1h lotu jest raptem dwukrotnością ceny 12h podroży marszrutką. Ponadto w cenie zawarty jest przejazd z lotniska do centrum Tbilisi. Bilety na samolot kupiliśmy na lotnisku na godzinę przed odlotem - ot zaleta pozasezonowości.
O Swanach w Gruzji krąży najwięcej dowcipów. Coś jak o naszym Wąchocku. I też nikt nie wie dlaczego. Wyśmienite są tamtejsze domowe sery i mocna czacza. Średniowieczne wsie z setkami kamiennych wież ze względu na położenie wewnątrz najwyższego masywu Kaukazu zostały ominięte przez wszystkie większe konflikty zbrojne i stoją tak nietknięte od niemal 1000 lat. Na pewno tam wrócimy.
Niesamowite Tbilisi
Stolica zaskoczyła nas i zachwyciła swoją urodą. Architektoniczna mozaika miasta, w którym stare co krok przeplata się z nowym, potrafi oszołomić. Zadbane miejskie parki, chaos na drogach, kakofonia dźwięków i tłum ludzi zalewający ulice, są kompletnym przeciwieństwem ukrytej w Kaukazie Swanetii. Przejażdżki pamiętającym czasy ZSRR metrem pachniały siarkowodorem (tak, przesiąknęła nim tutaj ziemia). Zaliczyliśmy nocne kąpiele w baniach, czyli słynnych średniowiecznych tbiliskich łaźniach.
Nocną graliśmy w szachy w miejskim parku, podziwialiśmy tańczące fontanny rozświetlające noc feerią barw. Panoramę miasta oglądaliśmy z wagoników miejskiej kolejki linowej oraz z diabelskiego młyna ulokowanego na szczycie górującego nad miastem wzgórza. Spędziliśmy tu kilka dobrych dni w oczekiwaniu na mecz Polska – Gruzja. W międzyczasie wybraliśmy się na całodniową podróż do Stepancmindy (Kazbegi) Gruzińską Drogą Wojenną. Połączyliśmy to z solidnym trekkingiem z okazji 1. rocznicy ślubu, którą to rocznice, dzięki hojności kierowcy marszrutki, uczciliśmy kilkoma litrami wspaniałego domowego wina.
Wycieczka do dawnej stolicy Gruzji Mcchety zakończyła się skromną suprą w polskim stylu na przydrożnym placu. I wreszcie mecz eliminacyjny Euro 2016 w Dinamo Arena Tbilisi. Mimo niskich temperatur panowała gorąca i przyjazna atmosfera, a gruzińscy kibice zamiast chipsami i popcornem zajadali się orzeszkami i słonecznikiem.
Pomimo wrzaskliwego polskiego dopingu i wygranej 4-0 czuliśmy się w gruzińskim sektorze bezpiecznie. Warto wiedzieć, że spożywanie trunków o działaniu rozweselającym w parkach miejskich Tbilisi nie jest dozwolone, o czym uprzejmie poinformuje strażnik zanim jeszcze zaczniecie. Płatność kartą w sklepie lub knajpie, odbywa się często bez podawania PIN-u , nie podpisuje się też żadnego wydruku. Warto więc mieć swoją kartę na oku. Godny polecenia jest tbiliski „street food” w każdej postaci – należy kierować się starą zasadą, że najlepiej tam, gdzie duży tłum.
Liryczna Kakhetia i Samtskhe-Javakheti
Dalsza lądowa przeprawa w stronę Kachetii zakończyła się, zanim na dobre się zaczęła. Rzut okiem na prognozę pogody spowodował zmianę kierunku na południowy. W drodze do oklepanego David Gareji trafiliśmy do wsi Udabno - chyba najcudowniejszego „końca świata”, w którym byliśmy.
Pustynno-stepowy krajobraz przy granicy z Azerbejdżanem, pozostałości poradzieckich poligonów, jeden ukryty sklep (kto ma trafić, ten trafi), jedna baza noclegowa. Baza polska z iracką załogą w postaci Mustafy – chyba najsympatyczniejszego gościa, którego spotkaliśmy w całej Gruzji. Tutaj również przekonaliśmy się, że Burek pilnujący stada owiec nie jest już tym samym milutkim Burkiem, który merdając ogonem pójdzie za nami wszędzie.
10 minut stania pośrodku pustkowia w bezruchu, będąc otoczonym przez kilka wyrośniętych kaukazów, dumnie prezentujących śnieżnobiałe uzębienie, to kolejne niezapomniane przeżycie – jednak tego akurat nie polecamy. W Udabno złapaliśmy oddech i ruszyliśmy dalej do Borjomi, które jednak niczym specjalnym nas nie zachwyciło. Park Narodowy Borjomi-Kharagauli zajmuje 7,6% terytorium Gruzji (!), a słynna woda mineralna Borjomi, dostępna również w Polsce, doskonale nawadnia i mineralizuje organizm wyniszczony uprzednio nadmiernym spożyciem innego rodzaju trunków. Daliśmy się namówić naszemu gospodarzowi na wycieczkę do Vardzi, skalnego miasta położonego wśród gór Niskiego Kaukazu przy granicy z Turcją.
Wycieczka wg autorskiego programu Leo obejmowała również wspinaczkę tajemnym przejściem w twierdzy Khertvisi oraz relaks z odrobiną luksusu, który Leo określa mianem „thermal pool”. Sama Vardzia jest doskonale opisana wszem i wobec, i od siebie możemy dodać jedynie kolejną rekomendację. Niecały kilometr od znanego zabytku znajduje się wspomniany wcześniej basen, czyli wylana z betonu niecka w dziurawej i chylącej się ku ziemi szopie.
Obiekt wyposażony jest w drzwi zamykane na kłódkę, oraz instalację elektryczną w postaci kabla z jedną żarówką, którą należy podpiąć do akumulatora samochodowego, by nie zaginąć w ciemnościach. Ale wewnątrz, co ważne, jest przebieralnia. I widok na rozgwieżdżone kaukaskie niebo przez dziurawy dach. Piękna sprawa.
Słoneczna Adżaria
Na koniec, w poszukiwaniu ciepła i jak zawsze odrobiny luksusu wybraliśmy najcieplejszy region ze stolicą w słonecznym Batumi. Ech, Batumi. Relaks, zakupy na targach, spacery po pustych plażach i niekończących się bulwarach, odrobina lenistwa, nocne kąpiele w Morzu Czarnym. Ciepło. Wreszcie można było zdjąć polar. Miasto równie ciekawe co Tbilisi. W ciągłej budowie. Wśród starych kamieniczek wyrastają szklane biurowce i hotele, ale nie ma w tym tak naprawdę nic złego. Można natknąć się na wysokościowce, które przeżyły zderzenie z asteroidą w postaci diabelskiego młyna. Są hotele wyglądające jak pozłacany Pałac Kultury i Nauki. Jest i kolejka linowa, z której, niczym szybująca mewa, można obejrzeć panoramę Batumi. Podobnie jak Tbilisi, Batumi ma ulicę imienia Lecha i Marii Kaczyńskich. Są tu dużo bardziej lubiani niż w ojczyźnie. Ponoć jest tu fontanna, z której raz dziennie, przez godzinę leje się czacza do oporu. Największą porażką naszego wyjazdu jest, że o niej zapomnieliśmy i nawet nie próbowaliśmy jej znaleźć... Listopadowe zwiedzanie 100-letniego Ogrodu Botanicznego (6 km za miastem), pomimo jesiennej aury również ma swoje zalety. Cicho, pusto i bezludnie przez cały dzień. Jest tylko kolejny Reksio merdający ogonem idący za nami łapa w nogę. Jest delfinarium, jest molo, są zadbane parki i skwery. Jest spokój i cisza, których zapewne próżno szukać w sezonie. Powrót na samolot do wiecznie deszczowego Kutaisi elektriczką, czyli pociągiem osobowym, nie zrobił na nas piorunującego wrażenia. Może gdyby szyby nie były tak brudne, że cokolwiek byłoby przez nie widać? Może gdyby nie smutna aura za oknem, wylewająca morze łez, że już wyjeżdżamy? Może gdyby nie końcówka listopada?
Gruzja – Sakartvelo
Z naszego punktu widzenia należałoby zdementować pogłoski o ponad zwyczajnej gościnności Gruzinów. Naszym zdaniem jest ona na podobnym poziomie, jak w innych krajach, gdzie rozwija się ruch turystyczny. Ani lepiej, ani gorzej. Jako Polacy natomiast, zdecydowanie jesteśmy tutaj lubiani. Czas pokaże, czy nasza wygrana 4-0 na Dinamo była w stanie zmienić nastawienie do nas tego małego, ale dumnego narodu. Duma z bycia Gruzinem lub Gruzinką jest odczuwalna i zrozumiała nawet pomimo braku znajomości tutejszego języka. To wartościowa rzecz i dająca wiele do myślenia.
Dlaczego w Polsce jest czasem inaczej? Nie możemy sobie podarować kilku słów o słynnych gruzińskich kierowcach. Krąży wiele opinii o ich szaleńczej jeździe, ale my w tym szaleństwie zauważyliśmy metodę. Do wykorzystania jest dostępna powierzchnia drogi, w obu kierunkach, dzięki temu możliwe jest wyprzedzanie spacerujących po drogach krów, stad owiec, czy samochodów, bez względu na inne pojazdy nadjeżdżające z naprzeciwka. Pokonywanie ostrych zakrętów na luzie, z użyciem hamulca, czy na wyłączonym silniku to standard. Wyjątek stanowi na drodze pieszy – nie ma żadnych, ale to absolutnie żadnych praw. Samochód zawsze jedzie pierwszy. Po kilku dniach można się przyzwyczaić.
System ogrzewania pojazdów włączany jest na max, a kiedy już wszyscy pasażerowie podróżujący w okryciach wierzchnich zaczynają bordowieć, otwierane są szyby w celu ochłodzenia atmosfery. Czynność ta jest cyklicznie powtarzana na całej trasie. Wietrzenie pojazdu następuje również podczas każdego papierosa, którego kierowca wypala podczas jazdy. Z powszechnie dostępnych źródeł, każdy dowie się że Gruzja jest kolebką wina. Wino w Gruzji nie jest alkoholem. Jest żywą legendą, historią kraju, przejawem tożsamości narodowej, a czasem wręcz religią. Jest naprawdę wspaniałe i zdecydowanie warto tu przyjechać, by spróbować domowego, podawanego w plastikowych butelkach z recyklingu, wprost spod sklepowej lady. Nas jednak listopadowa aura skłaniała bardziej do spożycia wysokoprocentowej czaczy.
Magiczny trunek o właściwościach leczniczych, w niewiarygodny wręcz sposób upośledzający znienacka narząd mowy, pozostając bez wpływu na funkcje motoryczne organizmu. Ciekawa i zabawna rzecz. Dzięki niewielkiej liczbie turystów ceny noclegów nie przekraczały 15 GEL/osoby (30zł) lub 20 GEL/osoby ze śniadaniem (40zł) w standardzie hostelowym (wspomniany wcześniej brak ogrzewania, „6,5°C i spada”, gorąca woda i zawsze czysta pościel, czasem ekstra grzejnik elektryczny ). Udawały się czasem również negocjacje. W sezonie musimy się liczyć z wydatkami wyższymi o minimum 30%, co przy większej ilości noclegów daje dużą różnicę. Nie ma problemów ze znalezieniem wolnego miejsca, miejsce do spania samo cię znajduje. Jesienne krajobrazy są stonowane, przyroda zastyga w jesiennym letargu, lecz wszystko skąpane jest w ciepłym świetle słońca. Nie jest to może przepych wiosennego przebudzenia, lecz ma niezaprzeczalny, nostalgiczny urok. Góry Swanetii są puste, plaże Batumi puste, wioski Kachetii puste. Jedynie w dużych miastach spotkacie innych turystów.
Ta turystyczna samotność pozwala na niezmącony odpoczynek, wyciszenie i korzystanie z uroków Gruzji pełną piersią. Łatwiej nawiązać kontakt z mieszkańcami. Pracownicy informacji turystycznych chętnie utną sobie z wami pogawędkę, bo często jest się jedynym gościem w ciągu dnia. Sprzedawcy na targu przychylniej spojrzą, gdy niezdarnie bełkoczesz w narzeczu polsko-ruskim swoją listę zakupów i czasem opuszczą cenę.
A czacza smakuje dużo lepiej w chłodne dni… Pogoda w listopadzie przypomina tę w Polsce. Noce zdecydowanie zimne, ale dni, jeśli tylko są słoneczne, pozwalają na trekking bez dźwigania hektolitrów wody i dwóch koszulek na zmianę. Cienki polar na dzień, puchówka na wieczór i dobra membrana na deszcz. Dobrze się ubrać, zabrać porządny śpiwór do spania i można ruszać w drogę. Trzy tygodnie jedynie z bagażem podręcznym? Szczerze polecamy.