Reklama

"Bardo leży w Sudetach, w jednej z dolin, które rodzą się tutaj szczególnie obficie – małe zmarszczki na twarzy ziemi, zaledwie kurze łapki. (…) Są tutaj dwa klasztory, jest restauracja i kilka małych barów oferujących miejscową specjalność – pstrągi w migdałach (…). I oczywiście szopka (...). "

Reklama

„Bardo 5”. Dawno nie cieszyłam się na widok żadnego znaku tak bardzo jak dzisiaj. Po 7,5 godzinach jazdy samochodem z Warszawy już nawet nie mam ochoty szukać pstrąga w migdałach. – Doleciałabyś w tym czasie na Filipiny – komentuje przez telefon koleżanka. Może i tak, ale przecież w Manili czy okolicach nie zobaczyłabym takiej szopki! Ruchomej, panoramicznej, w której oprócz postaci świętych wypatrzeć można rzemieślników, lotników czy marynarzy. Przejechałam pół Polski zaciekawiona opisem Olgi Tokarczuk. Szopka rzeczywiście mnie powaliła. Kiczem. Największe wrażenie robi na mnie aniołek przemawiający elektronicznym głosem oraz wirująca lalka Barbie.

Samo Bardo jest w znacznie lepszym guście. Zbudowane na wzgórzu, warstwowo, zachowało swój dawny charakter. A pamięta jeszcze historie z X w., kiedy leżało na bursztynowym szlaku. Usytuowane pomiędzy zboczami Gór Bardzkich stanowi naturalną bramę do ziemi kłodzkiej (tak właśnie brzmi poprawna nazwa tego regionu). Zajazd pod Złotym Lwem, jedyna otwarta dziś w Bardzie knajpa, nie przekonuje mnie jednak. Wystrój bliższy PRL-owi niż czasom świetności sprzed wieku. A poza tym wspomnianego przez Tokarczuk pstrąga w migdałach tu nie uświadczę. Kieruję się więc do pobliskiego Kłodzka.

Nie po pstrąga, ale „balsam jerozolimski”. Recepturę specyfiku, który „leczy każdą dolegliwość”, stworzył w XIX w. mieszkający w okolicy pustelnik Johannes Treutler. Krople szybko stały się najbardziej pożądanym lekiem w okolicy. O prawa do ich wyrobu i sprzedaży walczyli ze sobą zażarcie przez ponad 80 lat najlepsi tutejsi aptekarze. W końcu w 1932 r. przypadły one właścicielowi apteki Pod Murzynem Johannowi Schittny. Jego rodzina produkowała specyfik w Kłodzku aż do 1945 r. Szukam więc kamienicy z rzeźbą czarnego chłopca. Jest! Budynek stoi naprzeciwko potężnego kłodzkiego ratusza. Choć zarówno nazwy apteki, jak i jej secesyjnego wnętrza nie zmieniono, to balsamu jerozolimskiego już nie ma. Ani tu, ani w innych aptekach, ani w okolicznych sklepach. Jedna z aptekarek, próbując chyba mnie pocieszyć, mówi, że cudowna moc balsamu leżała głównie w procentach, a nie specjalnie dobranych ziołach. Ale może to po prostu zawiść, że dzisiejszy gripex leczy tylko grypę. A teraz największa atrakcja Kłodzka, czyli gotycki most, często porównywany do mostu Karola w Pradze. Tutejszy pochodzi z końca XIII w., a więc jest starszy o ponad pół wieku, ale też dużo mniejszy, bo liczy 53 m długości, czyli 10 razy mniej niż czeski odpowiednik. Podobieństwo skupia się głównie na figurach stojących po bokach. Ufundowali je w XVIII w. bogaci mieszkańcy miasta. W przeciwieństwie do Pragi nie ma tu tłumów. Napawam się więc błogą atmosferą, przechadzając się wte i wewte. Do czasu, gdy przypominam sobie, że jako spoiwa do jego budowy używano kurzych białek. Niby jajka dały radę przez osiem wieków, ale lepiej nie kusić losu!

Droga ciągnęła ich najpierw w dół, a potem łagodnie do góry. Kręciła się serpentynami, aż zupełnie stracili poczucie kierunku. Mijali rozrzucone na zboczach wsie, domy duże i małe, jakieś zagadkowe strumienie, które mimo pozorów były wciąż tą samą rzeką. Każda wieś miała swoją dolinę, leżały jak czekoladki w aksamitnych zagłębieniach."

Szosa Stu Zakrętów, która prowadzi z Kudowy-Zdroju do Radkowa przez Park Narodowy Gór Stołowych, to marzenie każdego kierowcy rajdowego i horror tych, którzy na tylnej szybie mają naklejony zielony listek. Szczególnie w swojej zimowej odsłonie. Drogą można się dostać do podnóży najwyższego szczytu Gór Stołowych, czyli Szczelińca Wielkiego (919 m n.p.m.). Latem na 656 schodkach prowadzących na górę jest tłoczno. Poza sezonem wejście na Szczeliniec jest za to oficjalnie zamknięte. Ja wspinam się na ten najwyższy szczyt Gór Stołowych na własną odpowiedzialność i w samotności kontempluję jeden z najpiękniejszych (naprawdę!) widoków w Polsce rozciągający się na całą kotlinę. Przypominają mi się Opowieści z Narni. To zresztą właśnie nieopodal, w Błędnych Skałach, kręcono filmową adaptację tej powieści (Opowieści z Narni: Książę Kaspian). Skojarzeń z Narnią mam z czasem coraz więcej. Gdy po drodze tak wąskiej, że nie dorobiła się jeszcze swojego numeru, jadę do Kamieńczyka, przejeżdżam pod starym wiaduktem, z którego zwisają zamarznięte sople. Jest on niczym przepustka do baśniowego świata, kłodzki odpowiednik czarodziejskiej szafy. Śniegu nagle jest jakby więcej i jest jakby bielszy, zapada zupełna cisza, samochodów ani ludzi wokoło nie widać. Za to na samym końcu drogi stoi na wzgórzu drewniany barokowy kościółek z 1710 r. Z misternymi polichromiami i pięknie rzeźbionym ołtarzem. Obok znajduje się stary cmentarz z niemieckimi inskrypcjami na ceramicznych nagrobkach.

Był to pałac myśliwski przerobiony na szkołę. W tamtych czasach nie mówiło się „pałac”, tylko „budynek”. To słowo kojarzyło mi się z budyniem, nie z budowaniem, dlatego wyobrażałam sobie swój dom jako coś do jedzenia."

PGR, dom wypoczynkowy, szpital psychiatryczny. W czasach komunizmu pomysłów na zagospodarowanie secesyjnych i barokowych pałaców ziemi kłodzkiej było wiele, np. w pałacu von Althanów w Wilkanowie produkowano kiszonkę dla bydła. Gdzie? W marmurowej fontannie! Zabytkowe wnętrza zostały ograbione. W okolicznych wiejskich chatach można natrafić na fragmenty pałaców. Na przykład na barokowy kominek z piaskowca. Jak się tam znalazł? Mężczyzna był traktorzystą w PGR i mu się spodobał. A że nikt nie zabronił...

Na szczęście niektóre pałace znalazły właścicieli, którzy przywrócili im dawny czar. Zamek na Skale w Trzebieszowicach jeszcze 15 lat temu był domem wypoczynkowym pokrytym boazerią i farbą olejną. Obecni właściciele mówią, że remont tego miejsca był jak odszukiwanie skarbów. A to odkryto barokowy strop z oryginalnymi polichromiami, a to piękne lamperie, zaś zapyziałe piwnice z rurami grzewczymi okazały się dawnymi stajniami. Dziś w zamku jest hotel, a właściciele dokonują wszelkich starań, by wnętrza i ich wyposażenie jak najlepiej oddawały jego oryginalny klimat. O świetności kłodzkiej architektury przypomina też Wojciech w Lądku-Zdroju. XVII-wieczna konstrukcja zbudowana była na wzór łaźni tureckiej. Przyjeżdżali tu kuracjusze z całej Europy, by leczyć swe obolałe stawy, serce czy skórę. Niektórzy przybywali zwabieni pogłoskami, że tutejsza siarkowa woda mineralna zwiększa libido. Dla mnie basen znajdujący się na parterze zdroju Wojciech to najpiękniejszy tego typu obiekt w Polsce. A torty czekoladowe, jakie serwuje okoliczna kawiarnia Albrechtshalle, najpyszniejsze na świecie. Wiem, co mówię, niejednego w życiu próbowałam.

Czechy graniczą z naszą ziemią, są w zasięgu wzroku. Latem słyszało się stamtąd szczekanie psów i pianie kogutów. W sierpniowe noce buczały zbożowe czeskie kombajny. W soboty grała dyskoteka w Sonowie. Granica jest bardzo stara, od wieków oddzielała od siebie jakieś państwa. Nie dała się tak łatwo zmienić. "

Do granicy Czech, w okolicach Petrowic, docieram na biegówkach. To idealny środek lokomocji w kotlinie, która może poszczycić się najlepszymi trasami dla tego sportu w Polsce. Na słupku przygranicznym widać jeszcze literę „D” niezdarnie przerobioną na „P”. Ziemie te do 1945 r. należały przecież do Niemców i ciągle jeszcze coś o tym przypomina. Wzdłuż niewidzialnej dziś granicy ciągnie się trasa narciarska utrzymywana przez lokalnego narciarza. Prowadzi do wsi, której już nie ma, czyli do Czerwonego Strumienia. Pozostały tylko ruiny domów i figurka Jana Nepomucena. Dlaczego i kiedy wieś została porzucona, do dziś pozostaje tajemnicą. Tych zresztą jest więcej w krainie, która nie ma prawdziwych autochtonów mogących je przekazywać z pokolenia na pokolenie. Po II wojnie światowej, gdy ziemie kotliny zostały przyłączone do Polski, przesiedlono tu mieszkańców Kresów Wschodnich. Ci nie umieli gospodarzyć w Sudetach, dlatego opuszczali wioski, szukając lepszego miejsca na zamieszkanie. Takie poczucie obcości i tymczasowości spotkać można do dziś. Najstarsi mieszkańcy nadal boją się, że Niemcy wrócą. Młodsi obawiają się kolejnych powodzi, które zniszczyły kotlinę w 1997 r. Ci bardziej optymistyczni pocieszają, że skoro przepowiednia Filipa Fediuka, jasnowidza ze Starego Waliszowa, sprawdziła się, to spokojnie mogą spać do 2017 r. Ta brzmiała: „Kiedy spotkają się trzy siódemki, w Kłodzku wilk napije się wody”. 7 lipca 1997 r. woda zalała to miasto tak, że zakryła rzeźbę wilka, która wisi nad jedną z kamienic.

Trzeba przyjechać do kotliny, poszlajać się po jej nieodkrytych jeszcze szlakach, porozmawiać z mieszkańcami i podpatrzeć życie na granicy, żeby w pełni zrozumieć słowa Olgi Tokarczuk: Każdy z nas ma dwa domy – jeden konkretny, umiejscowiony w czasie i w przestrzeni: drugi – nieskończony, bez adresu, bez szans na uwiecznienie w architektonicznych planach. Ja postanowiłam, że choć na czas wakacji jednym z nich stanie się ziemia kłodzka.

Reklama

Tekst: Julia Lachowicz

CYTATY POCHODZĄ Z OPOWIADANIA BARDO. SZOPKA I KSIĄŻKI DOM DZIENNY, DOM NOCNY AUTORSTWA OLGI TOKARCZUK
Reklama
Reklama
Reklama