Reklama

Imię i nazwisko: Raymond Maufrais
Urodzony: 01.10.1926
Zaginiony: 13.01.1950

Odtąd po 23-letnim podróżniku ślad zaginął. W obozowisku pozostał brudny, wymiętoszony pamiętnik z wyprawy – jedna z najbardziej wstrząsających relacji w historii literatury podróżniczej.

Reklama

Uznany za zmarłego

Ostatni obóz rozbił nad rzeką Tamouri. Nie miał już sił, by wydrążyć pirogę. 13 stycznia 1950 r. bosy, w samych szortach, wszedł do koryta rzeki, w nadziei że dotrze do najbliższego osiedla oddalonego o 70 km. Odtąd po 23-letnim podróżniku ślad zaginął. W obozowisku pozostał brudny, wymiętoszony pamiętnik z wyprawy – jedna z najbardziej wstrząsających relacji w historii literatury podróżniczej.

Wyruszył niemal w samobójczą ekspedycję do gujańskiej puszczy. Przyjaciele i tubylcy radzili, aby zawrócił, gdyż zmierza na spotkanie śmierci. Ale Raymond Maufrais dalej przedzierał się samotnie przez gąszcz. Trawiony gorączką i tęsknotą za domem, pokaleczony, kąsany przez mrówki, wyczerpany i oszalały z głodu strzelał do kolibrów mniejszych od karabinowych kul.

Raymond Maufrais urodził się w Tulonie w 1926 r. Od najmłodszych lat przepełniały go skłonność do ryzyka i żądza czynu. Koledzy skauci nazywali go „Zuchwałą Wydrą”, bo pływał jak to zwierzę i szukał niebezpiecznych przeżyć. Był tak niesforny, że rodzice oddali go do szkoły z internatem, gdy miał zaledwie 9 lat. Wraz z kilkoma kolegami uciekł z niej przez wysoki mur i przez kilka dni ukrywał się w grocie – przezornie zabrał ze sobą zapas żywności.

Po klęsce Francji w wojnie z Niemcami w 1940 r. postanowił przedostać się do Anglii, aby walczyć z wrogiem. Jednak pod Dieppe spadł z nadbrzeżnej skały i połamał kości. Musiał zrezygnować z przeprawy. Przyłączył się do ruchu oporu i wraz z ojcem walczył o wyzwolenie Tulonu (odznaczono go za odwagę Croix de Guerre, czyli Krzyżem Wojennym). Potem wstąpił do wojsk spadochronowych i został korespondentem wojennym. Już w szkole podstawowej profesorowie uznawali go za uzdolnionego literacko i wróżyli dziennikarską karierę.

Zdemobilizowany, w 1946 r. popłynął do Brazylii niemal bez grosza przy duszy. Obdarzony łatwością nawiązywania kontaktów oraz młodzieńczą charyzmą, zaprzyjaźnił się z pewną włoską hrabiną, która poleciła go wpływowym znajomym. Dzięki temu dwudziestolatek mógł się przyłączyć do ekspedycji, która wyruszyła ku siedzibom „dzikich” Indian nazywanych „wrogimi zabójcami z Mato Grosso”. Wyprawa przebyła 1 800 km rzekami oraz 900 km przez puszcze i pampasy, aż wreszcie dotarła do celu. Indianie okazali się nieprzyjaźni i wojowniczy, przywitali białych intruzów gradem strzał. Raymond i jego towarzysze z trudem wycofali się, znużeni, trapieni przez głód i pragnienie. W 1947 r. Maufrais wrócił do Francji. Wspomnienia z tej wyprawy opisał w książce Przygody w Mato Grosso, która jednak ukazała się dopiero po jego śmierci.


Podróż bez powrotu

17 czerwca 1949 R.

Wyrusza na kolejną wyprawę, tym razem jako korespondent magazynu Sciences et Voyages, ale znowu bez pieniędzy. Plan jest niemalże szaleńczy. Zamierza przedrzeć się w pojedynkę przez tropikalne puszcze Gujany do masywu górskiego Tumuc-Humac, gdzie, jak wierzono, żyją szczepy wysokich Indian o jasnej skórze, którzy nigdy nie mieli kontaktu z cywilizacją. Ale Maufrais nie wybiera najkrótszej drogi, od źródeł rzeki Itany czy Oyapock. Postanawia najpierw, niejako w ramach zaprawy, przepłynąć rzekami Mana i Quaqui, przejść pieszo przez puszczę do źródeł Tamouri, potem z nurtem rzeki Oyapoc dotrzeć do oceanu. Dopiero po tym „wstępie” miała się rozpocząć właściwa wyprawa do Tumuc-Humac, a następnie marsz do brazylijskiej Amazonii wzdłuż Rio Jari aż do miasta Belém. Oznaczało to 700 km wędrówki przez dzicz, bez żywności, pomocy czy szansy na jakikolwiek ratunek w razie kłopotów. Maufrais planuje żywić się tym, co znajdzie lub upoluje po drodze. Wszyscy, którzy mają doświadczenie na podobnym szlaku, ostrzegają, że to nie może się dobrze skończyć.

25 września

W Kajennie Maufrais widzi katorżników i trędowatych. Decyduje się sprzedać karabin i inny ekwipunek, aby zdobyć trochę pieniędzy. Na towarzysza podróży wybiera tchórzliwego, wszędobylskiego kundla Bobby’ego. Krótka, brudna sierść, różowawy brzuch, czarne plamy na tej nieprzystojnej i chorowitej różowawości – opisuje pieska w swoim dzienniku. Niecierpliwie czeka też na możliwość zabrania się z ekspedycją geologiczną. Pewien plantator ananasów, weteran dalekich wędrówek, ostrzega: Nie ma ani jednej szansy na tysiąc, nigdy stamtąd nie wróci. Raymonda drażnią pożegnania w pogrzebowej atmosferze i próby nakłonienia go, by zrezygnował lub skrócił marszrutę i ograniczył się do spenetrowania Tumuc-Humac. W dzienniku zapisze: Postanowiłem zrobić cały szlak i nie skrócę go ani o cal. Inaczej sprzeniewierzyłbym się samemu sobie, własnemu sumieniu, robota byłaby niedokładna, niepełna.

27 września

Maufrais zatrzymuje się na kilka dni w Saint-Laurent-du-Maroni leżącym nad rzeką Maroni, niedaleko jej ujścia do Atlantyku. Tam pisze kilka artykułów dla magazynu Sciences et Voyages, poznaje też czarnoskórą mniejszość Gujany, wywodzącą się od dawnych niewolników.


12 października

Młody podróżnik płynie pirogą wyprawy geologicznej zdradliwym nurtem rzeki Mana. Wilgotność powietrza sięga 90 proc. Słońce pali niemiłosiernie. Gujana Francuska to teren pokryty gęstą tropikalną puszczą, rzeki pozostają głównymi szlakami komunikacyjnymi także dzisiaj. Lecz żeglugę na Manie utrudnia prawie 100 zdradliwych wodospadów – grobów tych, którzy utonęli kiedyś w spienionej kipieli podczas przeprawy. Sarawakowie, potomkowie afrykańskich niewolników, z narażeniem życia przenoszą albo przeciągają łodzie na linach holowniczych. Raymond hartuje swe i tak mocne jak stal mięśnie, dźwigając bagaże. Tego dnia daje również dowód niezwykłej odwagi. Kierownik wyprawy strzela śrutem do kajmana. Tylko Maufrais ma odwagę skoczyć do wody po zabite zwierzę. Kajman ciągle jednak żyje, więc były spadochroniarz bez namysłu rzuca się na niego i uderza kilkakrotnie sztyletem, nie bacząc na niezliczone ostre zęby błyskające z paszczy miotającego się w wodzie gada. W nagrodę zyskuje szacunek towarzyszy i przyrządza sobie pieczyste z krokodylego ogona.

20 października

Młody Francuz zostaje sam w wiosce Sophie, w krainie poszukiwaczy złota. Górnicy trawieni „gorączką”, harują tu w szybach przez całe dnie, łupiąc niestrudzenie twardy kwarc, aby dobrać się do złotego pyłu, a i tak kończą życie w nędzy. Tutaj za wszystko płaci się złotem. Bez niego chorzy i starcy mogą tylko czekać na śmierć, gdyż nikt nie udzieli im pomocy. Podróżnik spotyka liczną, obficie zaopatrzoną ekspedycję Państwowego Instytutu Geograficznego J. Huraulta, która dotarła do masywu Tumuc-Humac, ale go nie zdobyła. Doświadczony doktor Hurault namawia Raymonda, aby wrócił wraz z nim do Cayenne lub przynajmniej zdecydował się na krótszą trasę: My też skróciliśmy drogę, a byliśmy przecież dobrze uzbrojeni, dobrze wyposażeni, mieliśmy żywność... tragarzy. W pojedynkę ma pan nie więcej niż pięćdziesiąt procent szans na sto, że tam nie utknie, przekonuje zatroskany geograf. Ale Raymond odmawia. Sprzedaje zacinający się rewolwer, aby zdobyć złoto na wynajęcie dwóch niezbyt chętnych do wyczerpującej wyprawy i chciwych tragarzy.

14 listopada

Pirogą Boszów (potomków afrykańskich niewolników) dociera do strażnicy Maripausola, gdzie daremnie czeka na pieniądze, o które telegrafował do redakcji. Upał sięga 50°C. Stąd Maufrais wyrusza łodzią motorową dwóch żandarmów do strażnicy Quaqui. Tam do rzeki Maroni wpada jej dopływ – wypływająca z serca puszczy rzeka Quaqui. Raymond zamierza kontynuować podróż, płynąc jej nurtem. Żandarmi są ostatnimi Francuzami, którzy oglądają go żywego. Jeden z nich oficjalnie potwierdza rozpoczęcie wyprawy: Maufrais wyrusza samotnie z 28,5-kilogramowym bagażem, żeby przez góry Tumuc-Humac dotrzeć do Brazylii.


24 listopada

W starej, dziurawej pirodze, którą dali mu za darmo życzliwi Boszowie, wpływa z Bobbym na rzekę Quaqui. Prowizorycznie łata i uszczelnia łódź, jednak i tak bez przerwy wylewa z niej wodę. Nazywa ją Anuhe, co w języku Taki-Taki znaczy „Śmiało naprzód!”. Z najwyższym trudem przepycha swą ciężką łajbę przez wodospady. Wchodzi do wody, w której roi się od płaszczek o jadowych kolcach, ryb aimara mających zęby jak sztylety oraz węgorzy elektrycznych. Mija ostatnią osadę – Vitallo, potem jest już tylko puszcza. Melancholia i lęk przed samotnością coraz bardziej dręczą podróżnika, do tego dochodzi dokuczliwa gorączka. Na szczęście Raymond przyłącza się do płynących łodziami Boszów, rybaków i myśliwych, którzy uczą go, jak przetrwać w puszczy. Łowią ryby, polują na legwany, ptaki hokko, kajmany, dzikie świnie pekari, przy ognisku urządzają sobie wieczorne biesiady. W cztery dni później odnajdują na piasku ślady Indian. Boszowie boją się „dzikich”. Deszcz leje jak z cebra, białego człowieka dręczy biegunka, drobne rany pokrywają się ropą.

9 grudnia

Jednego z Boszów niepokoi stan opadającego z sił Francuza: Ja bardzo zmartwiony, że ty iść. Tubylcy namawiają Raymonda, aby przerwał wyprawę: Być chory, niedobrze, umrzeć. Dają mu lekarstwo – wywar z czerwonej kory drzewa carapa, ale niewiele on pomaga. Osłabiony Maufrais gotów jest już zrezygnować ze wszystkiego i wrócić z Boszami. Nogi ma jak z waty, zatacza się, marzy tylko o odpoczynku. Ale w końcu mówi: Nie, dam radę! Bóg mnie nie opuści! Zatroskani Boszowie pytają: – A co ty jeść w lesie? – Zwierzynę. – To ty nic nie jeść!

12 grudnia

Maufrais żegna się ze swymi czarnoskórymi towarzyszami i podejmuje samotny marsz przez zielone piekło. Chce dostać się do rzeki Tamouri. Atakowany przez rozwścieczone owady, targany biegunką, dręczony gorączką i tęsknotą za rodzicami, chandrą, lękiem z trudem przebija się przez gęstwinę. Jest tak słaby, że dzieli bagaż na dwie części i dwa razy przebywa tę samą trasę. W końcu pokonuje kilometr, najwyżej dwa dziennie. Jego wyprawa zmienia się w głodową gehennę: strzela do legwanów, małp, ptaków, dzikich świń, ale zwierzyny jest mało, dręczony przez żółtą febrę często chybia. Oszalały z głodu rąbie i w końcu ścina drzewo, o które śmiertelnie postrzelona małpa zaczepiła się ogonem. Dobiegają go świergot i trele przeróżnych ptaków, ale są za daleko lub za małe, aby można było w nie trafić.

20 grudnia

Maufrais jest cieniem człowieka. Dręczony przez głód, chce zabić i pożreć Bobby’ego. Albo to albo moja śmierć – zapisuje w dzienniku. Na szczęście kulą z flowera przypadkowo trafia małego ptaka. Wyrywa zdobycz z zębów swego głodnego, dziczejącego psa i pochłania ją na surowo, razem z kośćmi, zostawiając tylko dziób i nogi. Wieczorem notuje: Piłbym krew i pił. Wciąż mi jej brak, aż chodzi za mną: tracąc siłę, chciałbym ją kraść innym. 25 grudnia


Boże Narodzenie. Na Wigilię było trochę mięsa ptaka hokko i małpy uistiti. Raymond żyje tak długo, gdyż udało mu się ubić małpę i złapać parę żółwi, które zabija z wprawą rzeźnika. Gad nawet poćwiartowany wyciąga szyję, ale przecież głód silniejszy jest od litości. Maufrais fantazjuje o obfitych obiadach swojej matki, usiłuje się nasycić, jedząc rdzenie palm pinot. Drugiego dnia świąt piecze węża, którego schwytał w dziupli uschniętego drzewa.

3 stycznia 1950 r.

Trzy dni wcześniej śmiertelnie wy-czerpany podróżnik dotarł wreszcie nad brzegi Tamouri, ale dżungla jest pusta, jedna mała jaszczurka nie zaspokaja straszliwego głodu. Wieczorem zrozpaczony Raymond zabija swego psa, ćwiartuje go, piecze i zjada. Poczułem się naraz taki samotny, że uświadomiłem sobie, co zrobiłem, i zacząłem płakać – pełen wściekłości i wstrętu, wyznaje potem w pamiętniku. Rozbija biwak w starym karbecie (prymitywna chata z pali, mająca podłogę z plecionki i dach z ułożonych na gałęziach liści).

7 stycznia

Raymond usiłuje zbudować tratwę, lecz głód odbiera mu siły. Łowy się nie powiodły. Chwyta tylko małe rybki yaya, które pochłania na surowo wraz z ośćmi i wnętrznościami. Stoczył też długą i morderczą bitwę z dzikimi pszczołami, które w końcu wykurzył dymem. Niemiłosiernie pokąsany, zdobył z barci odrobinę miodu. Wreszcie tratwa jest gotowa, lecz próba wypłynięcia nią na Tamouri kończy się fiaskiem. Zbyt ciężka i masywna, przewraca się w wąskiej zatoce. Maufrais zastanawia się, czy nie wyruszyć pieszo, lecz kostki i stopy ma opuchnięte i trzęsie nim żółta febra. Chodzi boso, ponieważ tenisówki porwały się i przegniły, trzewiki rozpadły się znacznie wcześniej. Usiłuje dodać sobie otuchy, zapisując w swoim dzienniku: Będę zabijał, będę jadł, bo chcę żyć, chcę zobaczyć drogie mi osoby, całą masę ludzi, miasto, dom, krótko mówiąc, chcę żyć, a nie dokonać żywota na brzegu Tamouri niczym jakiś niedojda czy kaleka.

11 stycznia

Zbyt osłabiony, by wydłubać łódź z pnia drzewa, większość czasu poświęca na łowy. Pożera nasiona, owoce i żółwie, oszukuje głód rdzeniami palm, piecze w ogniu ślimaki, rozwścieczony, że uciekła mu kuropatwa, przeklina karabin, ptaka i siebie, złorzeczy, strzela do maleńkich kolibrów. Wszystko to daremnie, nadal jest głodny.


13 stycznia

Podejmuje decyzję: pójdzie, a częściowo popłynie korytem rzeki jak amfibia, gdyż brzeg jest zbyt grząski. Weźmie ze sobą tylko najbardziej potrzebne rzeczy, lecz nie karabin – jest zbyt ciężki. Będzie szedł głodny, najwyżej upoluje krokodyla lub rybę maczetą. Do wodoszczelnego woreczka na aparat fotograficzny Maufrais wkłada: nóż, zapałki, smolne drzazgi, żyłkę i haczyki, strzykawkę, dwie ampułki serum przeciwjadowego, fajkę, tytoń, ołówek, mapę. Zabezpiecza hamak i plecak plandeką, starannie chowa także pamiętnik, w którym przedtem dokonał ostatniego zapisu: Do rychłego zobaczenia, kochani rodzice! Należy ufać; zostawiam tu swój notatnik, a ze sobą zabieram tylko mały notesik... Ten notatnik jest wasz, pisałem go, myśląc o was, i wkrótce wam go wręczę. Przysiągłem wam, że wrócę, i wrócę – jeśli Bóg pozwoli.

Nikt odtąd nie widział Raymonda Maufraisa żywego.

Nie wiadomo, co się z nim stało, ciała nigdy nie odnaleziono. Zapewne umarł z głodu i chorób, może rozszarpany przez jaguara albo ukąszony przez jadowitego węża. Pewne jest, że już w korycie Tamouri był niemal trupem. Być może stracił przytomność i śmierć przyszła szybko.

W lutym 1950 r. pewien Indianin natknął się na ostatnie obozowisko francuskiego podróżnika, lecz dopiero w lipcu tegoż roku agencja prasowa Gujany Holenderskiej (obecnie Surinam) ogłosiła jego zaginięcie. Odtąd prasa francuska poświęciła wiele miejsca „sprawie Maufrais”. Dziennikarze snuli spekulacje, że Francuz żyje w dżungli jako cierpiący na utratę pamięci jeniec lub nawet władca „dzikich Indian”. Radiesteci „wskazywali” wręcz miejsce pobytu podróżnika. „Widziano” go w różnych częściach Ameryki Południowej, a nawet w Afryce.

Niektórzy cynicy głosili, że ukrył się w bezpiecznym miejscu i czeka, aż zostanie „cudownie” uratowany przez własnego ojca. W 1952 r. Edgar Maufrais rzeczywiście wyruszył na poszukiwanie swego jedynego dziecka. Zrezygnował z pracy, pieniądze czerpał z zysków ze sprzedaży obu pamiętników podróżniczych Raymonda, wydał też własną książkę o próbach odnalezienia syna. Podczas 12 długich wypraw przemierzył całą Gujanę i Amazonię, pokazywał zdjęcia Raymonda w każdej wiosce i przystani, zostawiał dla niego wiadomości w butelkach, na ścianach jaskiń, na pniach drzew.

Trzej koledzy z oddziału spadochroniarzy w 1956 r. również wyprawili się do puszczy w Gujanie, aby znaleźć dawnego towarzysza, lecz nie natrafili na żaden jego ślad. Edgar Maufrais zrezygnował z poszukiwań dopiero w 1964 r., gdy żandarmi znaleźli go w gujańskiej wiosce, chorego, wyczerpanego, głodnego. Zrozpaczony starzec powiedział: Jestem tylko starym człowiekiem, który stracił syna.

Reklama

W 1951 r. w Tulonie powstało Stowarzyszenie Przyjaciół Podróżnika Raymonda Maufrais (L’Association des Amis de l’Explorateur Raymond Maufrais), którego celem było pomaganie Edgarowi Maufrais, ojcu zaginionego eksploratora, w sfinansowaniu wypraw poszukiwawczych. Działalność wznowiło w 1990 r. – poprzez stronę www.maufrais.info stara się, by świat nie zapomniał o francuskim podróżniku. Znajduje się na niej m.in. biografia Raymonda Maufrais i lista publikacji (od 1949 r.) – zarówno jego autorstwa, jak i jemu poświęconych.

Reklama
Reklama
Reklama