Reklama

Od przybytku wrażeń w Kuala Lumpur boli głowa. Powietrze w betonowej dżungli lepi się do płuc, smog drapie nozdrza, brzęk klaksonów świdruje bębenki. Dlatego ledwie do malezyjskiej stolicy przylecieliśmy, już z niej uciekamy. Dokądkolwiek, byle nad morze. Sęk w tym, że morza są tu dwa, a nas czworo i demokracja nie staje tym razem na wysokości zadania. Żeby zadowolić wszystkich, decydujemy: najpierw Andamańskie, potem Południowochińskie.

Reklama

Lotnisko na Langkawi do największych nie należy, nie przeszkadza mu to jednak przyjmować regularnie rejsowych boeingów ze stolicy. Archipelag ponad stu wysp to północno-zachodni skrawek Malezji – dalej jest już Tajlandia.

Jest połowa lutego, do pełni sezonu turystycznego jeszcze daleko, a w naszej maszynie tłok. Z samolotu widać głównie palmy i lesiste góry. Z nazwy to wyspy orła, a przyroda stara się co rusz dać dowody na jej słuszność. Orły są tu nie tylko na pomnikach i pamiątkowych T-shirtach, ale przede wszystkim na niebie. Choć, jak się potem z pomocą atlasu ptaków przekonam, najwięcej jest jednak pięknie ubarwionej kani bramińskiej – z białą głową i piersią, a resztą ciała rudą.

Kiedy taksówka zawozi nas do zarezerwowanego wcześniej hotelu, szybko się orientujemy, że bez samochodu nic tu nie zdziałamy. Obsługa hotelowa po wszelkie atrakcje kieruje na największą z plaż wyspy – Pantai Cenang, a to kilkanaście kilometrów od nas! Szybko naprawiamy więc błąd i za bezcen wynajmujemy małe auto (a potem tankujemy je trzy razy taniej niż w Polsce). Kierownica jest po prawej stronie, co zwiastuje pewne niedogodności.

Biała krew

Pantai Cenang jawi się jak typowy kurort. Morze przycupnęło za długą ulicą handlową z bazarem, sklepami i dziesiątkami restauracji. Każdy, kto tu trafi, musi wyjechać z lżejszym portfelem, bo kompleks jest jak rybacka sieć – złowiony, obkupiony. Wierni zasadzie, że najlepsze pamiątki to te w żołądku, wybieramy z akwarium rybę, która z międzylądowaniem na grillu ma trafić na nasze talerze. Nie pytamy nawet, co to za gatunek – jego nazwa i tak wiele by nam nie powiedziała.

Najedzeni kierujemy się na plażę. Długa na 2 km tonie w bieli piasku. To ponoć efekt klątwy, jaką rzuciła na wyspę dziewica Mahsuri, niewiasta niesłusznie oskarżona o nieczystość. W chwili przedwczesnej śmierci z jej żył popłynąć miała biała krew. Dziś płynie raczej alkohol, co jest w muzułmańskiej Malezji rzadkością. Od paru dekad Langkawi jest strefą wolnocłową. Napoje procentowe do najtańszych nie należą, ale są.

Boso na piasku

O ile Pentai Cenang jest plażą bardzo zurbanizowaną, pełną leżaków, barów, wypożyczalni łódek i hoteli z basenami, o tyle pozostałe, rozsiane po całej wyspie są raczej dzikie, pochowane w zatokach, trudniej dostępne, a przez to puste. Na te położone najdalej na północy jedziemy wąskimi krętymi drogami nawet godzinę. Albo i dłużej, jeśli wliczymy w to liczne postoje. Raz skusi nas drogowskaz kierujący do parometrowego wodospadu. Innym razem zboczymy na farmę krokodyli. Na największą atrakcję Langkawi poświęcić musimy z kolei kilka godzin. Otwarta w 2003 r. kolejka linowa wwozi na 708 m n.p.m. Przez 2 km wspina się pod kątem ponad 40 stopni. Sąsiednia Tajlandia, widoczna nawet z poziomu morza, na górze jest już podana jak na dłoni. Na osoby pozbawione lęku wysokości czeka tam widokowy most. Wisi ponad 100 m nad doliną, a opiera się tylko na jednym 82-metrowym pylonie. Wśród atrakcji – przeszklone fragmenty podłogi i lunety do podglądania Tajów przy kąpieli.

Po czterech dniach zaliczania kolejnych plaż żegnamy Langkawi. Więcej z orlej wyspy nie wyciągniemy. Ale droga nad Morze Południowochińskie będzie testem naszej cierpliwości. Popłyniemy promem na stały ląd, potem wsiądziemy do autobusu na południe. Przesiadka w Alor Setar, stolicy stanu Kedah, dalej nocny autobus do Jerteh, wreszcie taksówka do Kuala Besut na wschodnim wybrzeżu.

A tam, rzut beretem od celu – ulewa, bo na wschodzie kraju monsun dopiero zaczyna ustępować. – Nie martwcie się, na Perhentianach będzie sucho – mówi właściciel firmy pływającej na wyspy. Motorówka, na którą nas zapakował, skacze przez fale, a nasze plecaki szorują po podłodze raz w jedną, raz w drugą stronę. Nerwowo zerkamy na kapoki zawieszone nad głowami pasażerów. Może nie jest jeszcze za późno, by je założyć? A potem jest jak w Fortepianie w reżyserii Jane Campion – łódka przybija do brzegu okalającego niepozorną zatokę, a dookoła nagle roi się od wypakowywanych z niej prosto na piasek walizek.

Perhentian Besar i Kecil to po prostu wyspy Duża i Mała. Kiedyś służyły jako przystanek na morskiej drodze między Bangkokiem i Malezją. Od dziesięcioleci zamieszkane przez rybaków, niedawno wpadły w łapy przemysłu turystycznego. Na obu znajduje się kilka plaż z bungalowami, restauracjami, klubami nurkowymi i sklepikami. Poza nimi nie ma tu nic. Większą część wysp pokrywa gęsta dżungla, przez którą prowadzi kilka ścieżek łączących wybrane plaże. Nie ma samochodów, motocykli, rowerów, bo nie ma dróg. Jedyny transport to własne nogi i wodne taxi według odgórnie ustalonych stawek. Główni bohaterowie? Turkusowa woda, biały piasek i palmy. I słońce. Jest gorąco, choć nie tak jak na zachodnim wybrzeżu. 28, może 30ºC. Pocztówkowy eden. – Jeszcze dwa tygodnie temu tutaj też lało i wiało. Tak, że nie dało się wytrzymać – sprowadza na ziemię młody rybak. Dopytuje, skąd mamy linę (morze przyniosło) i do czego ona nam potrzebna (żeby zawiesić kupione wcześniej na bazarze hamaki). Sam opowiada o rytmie życia na Perhentian. – Pierwsi turyści przypływają tu na ogół w połowie stycznia, jednak większość ośrodków i restauracji otwiera się dopiero pod koniec miesiąca. Prawdziwy sezon zaczyna się w marcu i trwa aż do października. Wtedy jest tu tłok. A po sezonie lepiej uciekać, bo – wiadomo – monsun. Na razie mamy wrażenie, że kuchnię w restauracji otwierają specjalnie dla nas. Rząd stolików ustawiono na plaży, prostopadle do morza. Czyli na talerzu coś egzotycznego z ośćmi,
a pod stołem boso na piasku.

Czarna Plama

– Szukajcie czarnej plamy w wodzie – mówi łamanym angielskim Lucas, wyraźnie nie radząc sobie z dalszym ciągiem zdania. Lucas ma łódkę, więc wynajęliśmy go, by obwiózł nas po okolicznych rafach. Wyobrażam sobie, że ta plama to jakaś głębia czy uskok na dnie. Stojąc na dziobie chybotliwej łajby, wsłuchuję się w miarowy terkot diesla i przeczesuję wzrokiem wodę.

Ogromna, ponadmetrowa skorupa pojawia się na powierzchni niespodziewanie i równie szybko znika. Była plama, nie ma plamy, ale przynajmniej wszystko staje się jasne. Oto na Perhentian przypłynęła pierwsza w tym roku samica żółwia zielonego i jeszcze tego wieczoru na jednej z plaż złoży jaja. Mieszkańcy rybackiej wioski przypilnują, by wszystko przebiegło zgodnie z planem matki natury. Tak jest co roku. – Gdy tylko ktoś zauważy żółwicę, zawiadamia resztę. Wieczorem na wszystkich plażach wystawiamy straż. Wszystkich, bo nie wiemy, na której tym razem złoży jaja – tłumaczy Lucas. Gdy już żółwica wygramoli się na którąś z nich, musi mieć spokój. Wyspiarze dbają więc, by nikt jej nie przeszkadzał, a potem opiekują się jajami. Doglądają ich przez kolejne tygodnie, a po wykluciu odganiają drapieżne ptaki czy kraby, żeby młode zdążyły do wody. – To co, chcecie po kolacji popilnować którejś plaży?

Reklama

Adam Robiński

Reklama
Reklama
Reklama