Reklama
Rzuć wszystko

A gdyby tak… rzucić wszystko i pojechać w góry? Zostawić za sobą włączony komputer i przewieszoną na krześle marynarkę. Napisać list „Ruszam, przygoda wzywa” i jak Włóczykij za nawigację mieć tylko kompas i intuicję. A potem zamieszkać w starej chacie, nasłuchiwać wiatru, pić herbatę z emaliowanego kubka, powleczonego wełną ze starego swetra, żeby nie parzył dłoni.

Reklama

Brzmi znajomo? Bo to pokusa, która czasem dopada każdego. Myśl od której albo zaczyna się wszystko, albo – i to zdarza się zdecydowanie częściej - nie zaczyna się nic. W tym drugim scenariuszu nie ma oczywiście nic złego, bo „a gdyby tak rzucić wszystko” to krótka przerwa na marzenie potrzebna dla zachowania psychicznej higieny. Teoretyczna podróż, w którą zabieramy nasze myśli, by z przyjemnością wrócić na bezpieczny fotel.

Tym razem naprawdę chcieliśmy zostać bohaterami ucieczki z miasta. Więc gdy tylko zdarzyła się sposobność, postanowiliśmy z niej skorzystać. Sposobność nazywała się Mitsubishi ASX.

Historia pewnej ucieczki

Jest nas troje: Michał z redakcji Focusa, Agata – operator i ja. Mamy nieco ponad 24 godziny, by przetestować SUV-a Mitsubishi. Okazuje się, że całej trójce od dawna w głowie dźwięczy „a gdyby tak rzucić wszystko”. Wybór kierunku nie jest trudny: jedziemy w góry!

Tylko gdzie konkretnie? Bieszczady byłyby zbyt oczywiste (i wcale by nam ta oczywistość nie przeszkadzała, gdyby nie ograniczony czas, ze względu na który musimy szukać dalej, a właściwie… bliżej). Z powodu tłumów od razu rezygnujemy z okolic Zakopanego. Najważniejsze żeby był śnieg i góry, a Beskid Sądecki na początku grudnia wydaje się spełniać te warunki. Wybór pada więc na Tylicz, uroczą wioskę położoną na sądeckich zboczach. Na mapie trasa z Warszawy do Tylicza to prosta kreska - jakby ktoś przyłożył linijkę. Przed nami 400 km, około 5 i pół godziny jazdy.

Ruszamy od razu po pracy. Swoją drogą - uwielbiam przychodzić do redakcji w polarze, z plecakiem, w butach trekkingowych. Ten strój pachnie przygodą, więc cały dzień w biurze mija w przyjemniej atmosferze oczekiwania. Wszyscy pytają „Gdzie jedziesz?”, a ja z uśmiechem odpowiadam, że w góry.

Spakowani w pośpiechu zabieramy więcej rzeczy niż potrzebujemy, ale ponieważ podróżujemy SUV-em wyposażonym w 440-litrowy bagażnik, nie musimy się o to martwić. I chociaż mamy ze sobą trzy bagaże, sporo sprzętu oraz habit, zostaje jeszcze sporo miejsca. Habit?! Michał mówi, że wszystkiego dowiemy się w swoim czasie.

W głośnikach mogłoby lecieć „Landscape is changing” Depeche Mode zwłaszcza za Tarnowem, gdzie asfalt coraz częściej ustępuje miejsca zaspom, a krajobraz staje się bardziej pofałdowany. Wjeżdżamy w zimę! Całe szczęście jest środek tygodnia, więc w nocy na drogach nie ma tłumów. Są za to zakręty, do tego dość ostre, w które nasz kompaktowy crossover wchodzi z wdziękiem i nie daje się poślizgom. Czujemy się bezpiecznie i komfortowo – pewnie za sprawą podgrzewanych foteli (nie napiszę przecież, że ta podróż mnie zrelaksowała, bo i tak nikt mi nie uwierzy). Nasze uznanie zyskują też ogromne lusterka boczne – spoglądając w nie, mamy wrażenie jak byśmy gapili się w ekran telewizora z Ultra HD.

Po drodze Agata przyznaje się, że pomysł na Tylicz nie wziął się znikąd – w dzieciństwie spędzała tam ferie. Będziemy spać w pensjonacie jej pierwszego instruktora snowboardu. A więc zapowiada się podróż sentymentalna. Idealnie!

Czas start. Co robić?

Na miejsce dojeżdżamy przed północą. Okazuje się, że wycieczka z Warszawy prosto po pracy jest naprawdę do zrobienia. Błyskawiczna toaleta i błyskawiczny sen. Nie mamy jeszcze konkretnego planu na jutro. Nakręca nas przyjemna wizja ucieczki od rutyny i apetyt na gromadzenie górskich doświadczeń.

Po śniadaniu poznajemy Bartka, to właśnie on uczył Agatę jeździć na nartach. Szybko okazuje się, że Bartek to jest gość. Ma historię, której w Tyliczu wszyscy mu chyba zazdroszczą. To historia o chłopcu, który miał marzenie i je zrealizował. 6-latek wymyślił, że na wzgórzu obok domu postawi stok. Dziś jest właścicielem w pełni profesjonalnego Master Ski.

Ktoś kto z rozmachem realizuje swoje dziecięce marzenia, musi mieć wyobraźnię i odwagę. – Testujecie samochód? Sprawdźcie, czy poradzi sobie na stoku – rzuca zupełnie poważnie i udostępnia nam swoje śnieżne połacie.

Takiego testu Mitsubishi jeszcze nie miało! Boimy się tylko, że ASX sobie nie poradzi i nie dlatego, że brak mu temperamentu a nam wiary w jego możliwości, ale dlatego że nawet od najlepszego SUV-a nie ma co oczekiwać mocy ratraka. I co się wtedy dzieje? Wjeżdżamy na ten stok! Śnieg jest twardy i skrzypi pod kołami, które kręcą się jak po asfalcie. Silnik nie łapie zadyszki. Najzwyczajniej w świecie parkujemy na szczycie stoku, w miejscu z którego rozpościera się najpiękniejszy widok na Tylicz. Do tego zaczyna świecić słońce, jak gdyby ktoś na zawołanie włączył reflektory. ASX zdało ten test celująco.

Mamy jeszcze trochę dnia, żeby podreptać w śniegu. Pieszych szlaków tu nie brak - wschodnia część Beskidu Sądeckiego usiana jest ich gęstą siecią. Startujemy z czarnego. Zapadamy się. Nie w tę czerń, ale w bezkresną biel świeżego śniegu. Nawet siedmiomilowe buty nie pomagają. O poważnym wędrowaniu nie ma mowy. Kończy się na rzucaniu śnieżkami.

Wracamy do samochodu. I wtedy Michał wyciąga habit. Ja dostaję strój zakonnicy, Michał księdza. Po co? Tego już dowiecie się na Focus.pl, bo to zupełnie inna historia… W tych strojach wrócimy do Warszawy.

Warto? Bardzo warto!

Po raz kolejny utwierdzam się, że w górach najbardziej lubię wszystko. Spędziliśmy razem nieco ponad 24 godziny, a ja mam wrażenie jakbyśmy znali się od lat. W czasie tego wyjazdu udaje nam się osiągnąć idealne proporcje między skupieniem na pracy a przyjemną swobodą, między wygłupami a głębokimi rozmowami.

Podobnie ASX, on też harmonijnie łączy na pozór sprzeczne cechy: potrafi być temperamentnym i mocnym sportowym samochodem, jednocześnie zachowując przytulność rodzinnego auta. Idealnie odpowiada na potrzeby całej trójki. Na chwilę staje się naszym małym światem. Zwłaszcza, gdy w drodze powrotnej pijemy herbatę z termosu, słuchamy jazzu i rozmawiamy o marzeniach.

Udała nam się ta namiastka miejskiej ucieczki. I wiecie co? Było warto! Jednodniowy reset zrobił tyle dla głowy, co zwyczajny tydzień urlopu. Było intensywnie, ale nie wracamy zmęczeni. Przywieźliśmy z gór zapas entuzjazmu, by dodawać odwagi tym, którym coś w głowie jeszcze nieśmiało szepcze „a gdyby tak”.

Reklama

Hanna Gadomska

Zobacz wideo:
Reklama
Reklama
Reklama