Reklama
Przystanek Alaska

Kiedy po raz pierwszy odwiedzałem Bieszczady, skojarzenia z Alaską pojawiały się bardzo często. Wszystko co mnie otaczało to bezkresna przestrzeń lasów i łąk, nietkniętych wpływem ludzkiej cywilizacji. Krajobraz zamieszkują najrzadsze i często nie spotykane nigdzie indziej w kraju, gatunki ssaków, ptaków czy gadów. Właściwie to największy urok tego zakątka Polski.

Reklama

Wybrałem się tam z rodziną na kilka dni wczesną wiosną na przełomie kwietnia i marca.

Do Balnicy, czyli w zachodnie Bieszczady jadę zawsze przez Cisną. To małe bieszczadzkie miasteczko jest dla okolicy tym samym, co Cicely dla serialu "Przystanek Alaska". Porównania nasuwają się same, jeśli ktoś zna ten serial i miał przyjemność gościć w Cisnej - wie o czym piszę.

Cisna to miejsce, gdzie krzyżują się trzy drogi. U ich zbiegu żyje 460 mieszkańców. Wszyscy znają się jak łyse konie, ale nigdy nie przepuszczą okazji, żeby ze sobą porozmawiać, czy to w sklepie spożywczym, czy w słynnej Siekierezadzie. Żyją tu też ludzie legendy, wcale nie mniejsze niż serialowy doktor Fleischman. Każdy ma tu swoje lepsze i gorsze dni, upadki i wzloty. Jedno się nie zmienia - piękny, dziewiczy krajobraz wokół.

Przystanek Balnica

Żeby dostać się z Cisnej do Balnicy, trzeba kierować się na południowy-zachód. Jeśli nie podróżujemy samochodem terenowym, zapomnijmy, że dojedziemy wiosną do celu. Każde, inne auto musimy zostawić na małym parkingu w okolicy Woli Michowej. Dalsza droga, która wiedzie trudniejszym terenem na południe do Balnicy, pnie się urokliwie pośród gęstych jodłowo-bukowych lasów. Przed wojną w tej okolicy mieszkało kilkuset mieszkańców, dziś śladu po wsiach już niewiele, jedynie leśne polany z drzewami owocowymi przypominają o pradawnych sadach.

Właśnie na takich łąkach często możemy wypatrzyć sarny i jelenie. Późną wiosną przy dużym szczęściu wypatrzymy orlika krzykliwego, który chętnie tu poluje. Wczesną wiosną, na przełomie marca i kwietnia na drodze zalega duża ilość błota - stąd samochód terenowy jest niezbędny. Jeśli takim nie dysponujemy to musimy iść na piechotę lub poprosić Wojtka (gospodarza przystanku Balnica) o pomoc. Tak też było w naszym wypadku. Deszcz lał nam się na głowę, brodziliśmy w błocie po kolana i niektórzy z nas już na starcie mieli nie tęgie miny...

Wojtek, Luna i Wigor

Przyjeżdżając do Balnicy, przyjeżdżamy tak naprawdę do człowieka, który gospodarzy tu już od 30 lat. Jego dom należał bardzo dawno temu do pracownika kolejki, który dbał o to, żeby zimą nie zamarzały tory. Historia bieszczadzkiej wąskotorówki sięga przełomu XIX i XX wieku, gdy za jej pośrednictwem transportowano drewno. Dziś w domu Wojtka odnajdziemy wiele śladów i pamiątek znalezionych na strychu, na łąkach czy w lesie. To ślady ludzkiej bytności z przed lat i wieków.

Warto odnotować, że jeszcze przed akcją "Wisła" Balnica była wsią, w której żyło 420 osób. Dziś spotkacie tu Wojtka. To typ człowieka, który porzucił zgiełk miast na korzyść przeżywania życia tu i teraz - na łonie natury. Żona Wojtka - Dorota, mieszka na co dzień niedaleko - w Cisnej. Dzieciaki już powyrastały i rozjechały się po świecie. Dumny tata często podkreśla, że zawsze, gdy z nimi rozmawia, sentymentalnie rozmowa wraca do tematu Balnicy.

Oprócz odwiedzin żony, Wojtek może liczyć na odwiedziny turystów i przyrodników z całego świata. My również mamy przyjemność poznać Dorotę oraz miłośnika przyrody z Belgii - Emmanuel'a. Trzeba dodać, że Wojtek dzieli życie jeszcze z kotem, koniem Wigorem oraz cudowną Luną. Cała trójka to oczywiście prawowici członkowie Wojtkowej rodziny. Luna to prawdziwa strażniczka domowego ogniska i animatorka zabaw z dziećmi. To z krwi i kości wilczyca z domieszką psich genów. Tak fantastycznej opiekunki do dzieci nie spotkacie nigdzie indziej...

Początek

Godzina 6 rano. Za oknem intensywne światło księżyca miesza się z jaśniejącą łuną zapowiadającą wschód słońca. Ilość ptasich śpiewów i treli, która do mnie dociera, zupełnie mnie dezorientuje. To jakiś, kompletny, leśny harmider do którego każdy przyjezdny musi po prostu przywyknąć. Początkowo ciężko się w tym połapać. Próbuję wyłuskać pojedyncze fragmenty głosów, celem ich rozpoznania. Dobiegają od północnego-wschodu (od tej strony las przylega do domu). Nie jest łatwo, choć rozpoznaję sikory, kowaliki, zięby i rozwrzeszczane sójki.

Wchodzę do lasu. Włączam czołówkę. Idę śmiało przed siebie, ale stopniowo coraz bardziej paraliżuje mnie lekki strach. W lesie wyczuwalny jest jeszcze wilgotny chłód, a pod butami trzeszczą oszronione, zeszłoroczne liście. Jestem świadomy, że sam o świcie wypuściłem się do dziczy, gdzie regularnie polują wilki i rysie, a stałymi rezydentami są również niedźwiedzie.

- Może wracać? - myślę sobie. Wczoraj wieczorem podziwiałem zdjęcia niedźwiedzi wykonane przez Wojtka w najbliższym sąsiedztwie jego domu. Dlatego dźwigam aparat z długim obiektywem. Staram się przekonać sam siebie, że skoro przejechaliśmy pół tysiąca kilometrów, żeby tu być, to jednak bez sensu siedzieć w domu.

W końcu moją uwagę zwraca ogromna ilość śladów odbita w błotnistym podłożu leśnych dróg. Eksplorując las podczas pierwszego spaceru, po kilku kilometrach mam już zaliczone tropy jeleni, saren, wilków i rysia. Tropów niedźwiedzi nigdzie nie spotykam co mnie nieco uspokaja. Cały czas wsłuchuje się w odgłosy ptaków, udaje się usłyszeć jeszcze grzywacza i dzięcioły: dużego i czarnego. Wychodząc z lasu rejestruję wyraźny głos orła przedniego, który nawołuje od strony południowego zbocza Matragony.

Podczas śniadania ustalamy plan dzisiejszej wycieczki. Ponieważ jesteśmy z małymi dzieciakami, konsultujemy go z Wojtkiem. O 10 ruszamy torowiskiem kolejki wąskotorowej na wschód. Z każdą minutą słońce zaczyna grzać co raz mocniej. Gdy niebo zupełnie pozbywa się chmur, gościmy na nim bociana czarnego. Wszyscy podziwiamy jego szybowcowy lot. Dalej co raz częściej spotykamy tropy rysia i wielu wilków.

To nie przypadek, Wojtek wspominał, że to ulubiony szlak jednej z okolicznych watach. Zanim ujrzeliśmy wielką polanę, znaleźliśmy kilka, wielkich kości jelenia - to takie, których wilki nie zjadają (bardzo często mniejsze kości są pożerane razem z mięsem). Wielka łąka na której się znaleźliśmy to wspomnienie przedwojennej, bieszczadzkiej wsi. Świadczą o tym rosnące tu jabłonie i grusze. Kiedyś w takich osadach mieszkali: Łemkowie, Polacy, Żydzi i Ukraińcy. W okolicy znajdziecie wiele takich miejsc.

W pobliżu podziwiamy jeszcze olbrzymią tamę bobrową, wzniesioną w górnym biegu Solinki, po czym wracamy do domu na obiad. Koniec dnia niestety przynosi silne zachmurzenie i nocne opady. Jest jasne - że sów dziś już nie usłyszymy...

Rytuał

Początek każdego następnego dnia rozpoczynam stałym rytuałem. Melduję się o świcie przed domem i ruszam do lasu. Codziennie o tej porze wybieram tę samą trasę. Moim celem jest dokładne poznanie południowego zbocza Matragony i jej mieszkańców.

Miejsce o tyle ciekawe, że znane są tu przypadki gawrowania przez niedźwiedzie. Szczyt wznosi się na wysokość 990 m n.p.m. i łagodnie opada do poziomu 711 m n.p.m., na którym znajduje się dom Wojtka, czyli przystanek Balnica. Z opowieści wiem, że ten fragment lasu równie często gości puszczyka uralskiego, którego bardzo chciałem zobaczyć i oczywiście sfotografować. Niestety zdominował nas front niżowy, pogoda stała się wietrzna i deszczowa. To niestety bardzo niedobry prognostyk, jeśli chodzi o tropienie ptaków, sów w szczególności. O dziwo, o godz. 9:30, gdzieś z głębi lasu odzywa się samiec puszczyka zwyczajnego. Trudno pomylić jego zawołanie z innym ptakiem, choć warunki atmosferyczne i pora dnia karzą mi uznać tę sytuację za wybryk natury.

Kolejnego dnia, sytuacja się powtarza punktualnie o 9:30, gdy mijam ten sam fragment lasu co uprzednio. Konsultuję to z Wojtkiem, który był wtedy niedaleko i też go słyszał. Nie znajdujemy na to logicznego wytłumaczenia, zwłaszcza, że nocą, która jest typową porą aktywności puszczyka zwyczajnego - kompletnie go nie słyszeliśmy. Jedyne logiczne wytłumaczenie, jakie przyszło mi do głowy to prawdopodobne w tej okolicy zagrożenie ze strony puszczyka uralskiego, który dość często poluje na puszczyki zwyczajne.

Wnikając co raz głębiej w las, rozpoznaję dynamicznie podrygującego mysikrólika, pozwala mi się fotografować z dość bliska. W jego pobliżu obserwuję również łanię, zamieramy wspólnie w bezruchu na minutę. Sytuacja jest przezabawna, dzieli nas raptem 30 metrów i zupełnie spokojnie obserwujemy tak siebie na wzajem. Decyduje się na zrobienie zdjęcia, ale ruch, który wykonałem spowodował, że łania czmychnęła w gęstwiny i już jej nie wypatrzyłem.

Wielokrotnie przeszukuje korony buczyn w poszukiwaniu ptasiej braci, niestety bezskutecznie. Sporadycznie słyszę orła przedniego, dwukrotnie mam przyjemność zauważyć na ułamek sekundy jego sylwetkę w locie. W drodze do domu dostrzegam na polanie dudka, który w tym okresie wraca z dalekiej podróży i najprawdopodobniej kieruje się dalej na północ.

Przed domem spotykam Emmanuela, rozmawiamy chwilę wymieniając doświadczenia i obserwacje. Wspomina, że słyszał dziś głębokie, donośne huczenie, o którym ja nie miałem pojęcia. Co ciekawe, w trakcie naszej rozmowy, dało się je słyszeć po raz drugi. Spoglądamy na siebie, po czym biegnę do Wojtka. Mamy wrażenie, że to właśnie puszczyk uralski, na którego tak polowałem z aparatem. Wojtek potwierdza, to prawdopodobnie "ural".

Deszczowe noce skłaniają mnie coraz bardziej do spoglądania pod nogi, zwłaszcza tam, gdzie dominuje piaszczysto-gliniasty dywan. Znajduję kolejne wilcze i rysie tropy, ale niedźwiedziego nadal brak. Jedyny jego trop to misiowa toaleta, która nie pozostawia złudzeń i demaskuje autora.

O zachodzie słońca regularnie próbuje swoich sił w gwizdaniu. Kto słyszał kiedyś sóweczkę, ten wie, że to dość nieskomplikowane gamy, a efekt często bywa zaskakujący, bowiem ta najmniejsza, europejska sowa bardzo dobrze znosi ludzką obecność, a przy stymulacji głosowej niejednokrotnie podlatuje dość blisko.

Niestety efektów brak, a pogoda nadal nie rozpieszcza.

Dzień ostatni

Po raz ostatni podczas marcowo-kwietniowego pobytu w Balnicy wstaję o świcie i ruszam w kierunku Matragony. Wielkim optymizmem napawa mnie gwałtowna poprawa pogody, niebo jest bezchmurne i nie wieje, co dobrze wróży.

Poszukuję sóweczki w okolicy, niestety bezskutecznie. Jedynie mała, ptasia brać wszczyna wspólny alarm, co jest dla mnie informacją, że gwizd sóweczki jest tu dobrze znany. Gdy wznosi się słońce, las ożywa feerią barw i kolorów. Promienie słońca z łatwością o tej porze roku docierają do leśnego podszytu, co jest szansą dla niskiej roślinności.

Jedynie w gęstych jodłowych zagajnikach spotykam miejsca zacienione, które kryją w sobie z pewnością nie jedną tajemnicę. Szczęśliwie jedną z nich udaje mi się odkryć. Podążając w dół zbocza, słyszę głośny ostrzegawczy pisk. Zatrzymuje się i przez lornetkę szukam źródła tego dźwięku. Nic nie udaje mi się dostrzec, więc ruszam na przód, idę lasem w kierunku balnickiej polany. Zdążyłem wykonać około dziesięciu kroków nim spostrzegłem zrywającego się z gałęzi orła przedniego. To była sekunda, może dwie, ale był dość blisko. Dzięki dużej ilości słońca widziałem dokładnie, jego połyskujące, brązowo-złote pióra na karku i charakterystyczne jasne fragmenty na spodzie skrzydeł. Po kilkunastu sekundach mignął mi szybko po raz kolejny na błękicie nieba, wydając przy tym -jak się okazało później - pożegnalne zawołanie.

Gdy zbliżałem się do domu, na spotkanie wyszła, wesoło merdająca ogonem, Luna. W tej sytuacji jestem jej winien wynagrodzić jakoś to poranne przywitanie. Jak widać słoneczna pogoda poprawiła nastrój wszystkim domownikom bez wyjątku. Jeszcze tylko ostatnie drapanki za uchem Luny i siadamy w komplecie do śniadania.

Wspólnie decydujemy się na Słowację, do której mamy dość blisko. Wiedzie tam kilka szlaków, między innymi graniczne - czerwony i niebieski.

Pogoda jak marzenie, szkoda będzie dziś opuszczać Balnicę, ale póki co wszyscy staramy się napawać każdą chwilą. Wędrujemy wzdłuż granicy na zachód. Podczas gdy reszta rodziny wyrwała na przód, ja wlekę się z bratem i jego córką na końcu, skrupulatnie obserwujemy każde drzewo i wsłuchujemy się w odgłosy lasu. Mniej więcej w połowie drogi, moją uwagę zwraca małe zgrubienie, na jednej z bukowych gałęzi. Sprawdzam przez lornetkę. Sóweczka!!! Siedzi bardzo blisko szlaku, więc możemy się do niej nieco zbliżyć. Lornetkę oddaje bratu, a sam pstrykam kilka zdjęć. Zbijamy piątkę, bo to nasza pierwsza, bieszczadzka sóweczka!

Dalej wędrujemy już w wyraźnie szczęśliwsi. Co ciekawe próba stymulacji głosowej w tamtym miejscu, mimo milczenia obserwowanego ptaka, spowodowała odzew innej sóweczki, za pewne samca, którego nie udało nam się namierzyć. Nie zmieniło to jednak faktu, że ten dzień zapisaliśmy w swojej pamięci jako bardzo udany. Robimy przerwę, delektujemy się słońcem i wracamy. Dobra, wyżowa pogoda z pewnością nam pomaga w obserwacji ptaków, bo i one mają ochotę na wygrzewanie się w słońcu.

W domu pakujemy nasze bagaże i szykujemy obiad. Czekamy na Wojtka, który razem z Dorotą też postanowił skorzystać z pogody i również podążył na Słowację.

Po południu pogoda nadal niesamowita, więc stwierdzam, że mam jeszcze czas na godzinny spacer i chcę to wykorzystać. Wracam na Słowację, tym razem żółtym szlakiem do serca rezerwatu Udava. Ten fragment lasu przylega do balnickiej polany, więc wystarczy przejść na drugą stronę torowiska i już możemy się delektować całym bogactwem tego ściśle chronionego obszaru. Droga wiedzie, małym wąwozem w dół.

Rozglądam się bacznie, bowiem ilość zwierzyny w tej części lasu bywa bardzo duża. W pewnym momencie, znajduję na niewielkiej brzozie, małe zgrubienie. Jego kolor wydaje mi się, bardzo zbliżony do kory tego drzewa, więc pomijam ten fakt i idę dalej. Po kilkunastu krokach, zaczynam mieć wątpliwości. Wracam. Spoglądam przez lornetkę. To sóweczka! Bardzo blisko, około 10 metrów ode mnie. Zupełnie nic sobie nie robi z mojej obecności. Wykorzystuję to robiąc około stu zdjęć z różnych kątów i odległości. Niesamowite, jak jasne opierzenie brzucha tej sowy wprowadziło mnie w błąd. Odkładam aparat i przysiadam na chwilę. Wspólnie w ciszy korzystamy z kąpieli słonecznej. Kilka głębszych wdechów i trzeba wracać. Macham sóweczce na do widzenia i melduję się w domu.

Gdy spotykam Wojtka chwalę się moimi zdobyczami.

- No wychodziłeś tę sóweczkę! -kwituje Wojtek.Trudno się nie zgodzić bo czuję w nogach tych kilka dni. Codziennie przemierzałem ok. 10-12 kilometrów. Było warto!

Pakujemy bagaże do samochodu Wojtka, który zawiezie je nam w kierunku parkingu. Część naszej brygady korzysta z transportu, ja idę na piechotę i rozkoszuje się ostatnimi chwilami pośród balnickiej dziczy. Po drodze spotykam jeszcze Emmanuela, rozmawiamy chwilę i wymieniamy pozdrowienia.

Robię ostatnie zdjęcie o zachodzie słońca i... wracamy do Warszawy.

Epilog

Minęło kilka tygodni od powrotu i zupełnie szczerze - brakuje Balnicy na co dzień. Piękne jest to, że gdy otworzymy się na świat przyrody i damy się uwieść balnickiej naturze, dostaniemy w prezencie kolekcję bodźców, które zapamiętamy na długo.

Chciałem jeszcze dodać, że Przystanek Balnica to nie hotel, czy nawet pensjonat. To skromnie urządzony, stary domek, który w tej okolicy jest najmniej ważny, choć owszem, zapewni każdemu dach nad głową i wspaniałego gospodarza. Piszę te słowa, ponieważ jestem świadomy, że to nie miejsce dla wszystkich. Właściwie należałoby napisać, że - dla niewielu. Domatorzy mogą być rozczarowani. Oczekiwania bywają różne, więc jeśli nie jest dla ciebie problemem brak internetu, zasięgu telefonicznego, opalanie drewnem w domowych piecach, brak sklepów, załamania pogody czy odwiedziny wilków i niedźwiedzi to jest duża szansa, że polubisz to miejsce.

Dosłownie przed chwilą, Wojtek zamieścił w internecie, nowe zdjęcie puszczyka uralskiego. Zerkam na nie i już wiem, wrócę na pewno.

Autor: Łukasz Madziar

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama