Reklama

W tym artykule:

  1. Wigilia w składzie budowlanym
  2. Śniadanie na plaży
  3. Najlepsze krewetki na świecie
  4. Nauka czytania nieba
  5. INFORMATOR
Reklama

- Czy wy kiedykolwiek jeździliście kamperem? – taksówkarz Kannadi Calli, który odebrał nas z lotniska w Perth, kilkukrotnie upewniał się, czy aby dobrze rozumie, że to będzie nasza pierwsza samodzielna wyprawa samochodowa przez antypody. I dopytywał, czy zdajemy sobie sprawę, że ruch jest tu lewostronny, odległości do pokonania ogromne, a zasięg telefonów komórkowych słaby. Do tego mandaty. Jak mantrę powtarzał, wioząc nas do hotelu, ostrzeżenia przed przekraczaniem prędkości, bo w Australii stawki za wykroczenia są ekstremalne, a w okresie świąteczno-noworocznym ich wartość jeszcze jest podwajana – o czym informowały kierowców elektroniczne tablice ustawione przy wjazdach i wyjazdach z miasta.

Kannadi spadł nam z nieba. Dzięki niemu byliśmy z Pawłem doskonale przygotowani, by wyruszyć w trasę. Polecił zainstalować w smartfonach aplikacje, „bez których nawet się nie ważcie wyjeżdżać z Perth”. Były to: nawigacja samochodowa Waze pokazująca policyjne kontrole prędkości, wyszukiwarka stacji benzynowych Fuel Map i ta najważniejsza – WikiCamps do wynajdywania kempingów. Wyposażeni w tę wiedzę dwa dni później odbieraliśmy z wypożyczalni nasz dwuosobowy domek na kółkach. Wreszcie mogliśmy ruszyć w podróż przez południową część Australii Zachodniej i poczuć się jak tutejsi koczownicy, dla których przemierzanie kamperem swojego kontynentu jest sposobem na życie.

W aucie mieliśmy wszystko, czego potrzebowaliśmy do życia w drodze: lodówkę zasilaną bateriami słonecznymi, kuchenkę gazową, zlewozmywak, pościel, ręczniki i zastawę stołową oraz wygodne rozkładane łóżko z nocnymi lampkami do czytania. A w kabinie kierowcy klimatyzację. Plan podróży nie był skomplikowany. Chodziło nam przecież o czerpanie przyjemności z obozowego życia i upajania się naturą.

Fot. Getty Images

Wigilia w składzie budowlanym

Wyruszyliśmy wczesnym rankiem, zatrzymując się jeszcze na zakupy w ostatnim markecie na trasie wylotowej z Perth. Musieliśmy zaopatrzyć się w to, co niezbędne do przeżycia przez 10 dni: trzy 30-litrowe baniaki z wodą, 10 litrów wina w kartonach, pieczywo tostowe, masło orzechowe, warzywa, owoce, sery, kawę, herbatę, jogurty, makarony, pomidory w puszkach, zapuszkowane ryby i danie na pierwszy obozowy wieczór: kurczak z rożna do podgrzania w mikrofali. Wiedzieliśmy bowiem, że podróżując przez Australię, trzeba być przygotowanym nie tylko na wspomniane odległości, ale też brak sklepów na trasie. A ta z Perth do Albany, naszego pierwszego przystanku w wielkiej australijskiej włóczędze, ciągnęła się dla mnie w nieskończoność. Pokonanie jej zajęło nam 6 godz. z kilkoma przystankami na zjedzenie kanapek i napicie się wody.

„Jeśli odczuwasz zmęczenie, zjedź na parking i odpocznij” – takie ostrzegawcze tablice mijaliśmy wielokrotnie podczas tej podróży. I z porad dla kierowców korzystałem. Przerwy na rozprostowanie kości robiliśmy co dwie godziny. Jazda australijskimi autostradami bywa bowiem monotonna. W drodze do Albany krajobraz się nie zmieniał: mijaliśmy rozległe pastwiska z krowami i owcami albo kangurami, wypaloną ziemię i spalone drzewa – ślady po pożarach buszu, które tej zimy były wyjątkowo katastrofalne. Przed zachodem słońca byliśmy już w miasteczku położonym pomiędzy przylądkiem Leeuwin a przylądkiem Hood nad zatoką King Gorge.

W Albany przyszło nam spędzić wigilię. W miejscu – przyjmijmy to – interesującym. Przez moje gapiostwo i źle ustawione filtry w aplikacji WikiCamps wylądowaliśmy nie na kempingu, lecz na prywatnej posesji właściciela składów budowlanych, który zaproponował nam zaparkowanie kampera na skrawku trawnika między blaszanymi halami. Było za późno, byśmy szukali czegoś lepszego (po zmroku nie działało ubezpieczenie kampera, ponieważ bardzo dużo jest wtedy zderzeń z kangurami). Rozstawiliśmy więc turystyczny stolik, wyciągnęliśmy składane krzesła, podgrzaliśmy kurczaka i zasiedliśmy. Nie musieliśmy czekać na pierwszą gwiazdkę, by rozpocząć ucztę, bo na niebie było ich całe mnóstwo.

Śniadanie na plaży

Następnego dnia wczesnym rankiem byliśmy znów w drodze, by śniadanie zjeść na plaży w Two Peoples Bay Nature Reserve, w jednej z najpiękniejszych moim zdaniem zatok w Australii Zachodniej. Piasek jest tu biały jak mąka, ocean ma tak intensywny niebieski kolor, jakby ktoś nałożył mu filtry z Photoshopa, a plaża ciągnie się kilometrami (gdybyśmy mieli auto z napędem na cztery koła, moglibyśmy nawet po niej pojeździć, bo to w Australii jest dozwolone).

Oprócz nas jest jeszcze kilku innych miłośników tego miejsca. Niektórzy postanowili tu spędzić cały okres świąteczno-noworoczny, rozbijając namioty na bezpłatnym kempingu nad samym brzegiem oceanu i stawiając sztuczne choinki przyozdobione bombkami i łańcuchami. Siadamy na plaży i zjadamy grecki jogurt z bananami – w takich okolicznościach przyrody smakował jak nigdy przedtem. Choć dzisiaj jest tutaj jak w raju, to pożary buszu nie oszczędziły i tego skrawka australijskiej ziemi. Ogień szalał tu kilkukrotnie, jednak najgorzej było pięć lat temu, kiedy płomienie pochłonęły aż 90 proc. siedlisk kanguroszczura – małego zwierzaka, najbardziej zagrożonego wyginięciem gatunku w Australii, którego liczebność szacuje się na (uwaga!) 40 sztuk. Dziś jednak śladów po pożarach nie widać, natura znów sobie poradziła. Tym bardziej docenialiśmy każdą sekundę spędzoną w tym miejscu…

W samej Australii Zachodniej jest blisko 70 parków narodowych (w całym kraju ponad 600). Dojechaliśmy m.in. do Parku Narodowego William Bay słynącego z ogromnych skał przypominających swymi kształtami… słonie. Elephant Rocks, o które rozbijają się fale Oceanu Indyjskiego, to jeden z cudów natury. I choć faktycznie, patrząc na nie, mieliśmy wrażenie gapienia się na słonie, to wyobraźnia podpowiadała też inne skojarzenia: że to foki, jaszczurki albo ptaki. Przeciskając się pomiędzy nimi, odnajdywaliśmy małe bezludne plaże, kolejne zatoczki, miejsca, które mieliśmy tylko dla siebie.

Za to Walpole-Nornalup to park z z gigantycznymi eukaliptusami karri i red tingle, które podziwialiśmy w Dolinie Gigantów, chodząc wśród rozłożystych koron po kładce zawieszonej 40 m nad ziemią (i odkrywając, że jednak mamy lęk wysokości), a potem spacerując ścieżką wijącą się wśród ogromnych drzew mających ponad 400 lat. Wiele z nich jest wypalonych w środku. Jednak przez wieki pożarów buszu dostosowały się do panujących trudnych warunków. Łatwo płoną, ale wciąż żyją wbrew jakiejkolwiek logice.

Fot. Getty Images

Najlepsze krewetki na świecie

Jeszcze większe dziwy z listy „wow” czekały na nas w Parku Narodowym Leeuwin-Naturaliste, w drodze do regionu winiarskiego Margaret River.

Mowa o przylądku Leeuwin, najbardziej na południowy zachód wysuniętym punkcie kontynentu, gdzie wg australijczyków Ocean Indyjski spotyka się z Oceanem Południowym. A ze szczytu stojącej tutaj latarni morskiej od maja do września można wypatrywać wielorybów.

My natomiast chcieliśmy zobaczyć płaszczki z zatoki Hamelin. Pływają przy samym brzegu, szukając pożywienia – mięczaków i skorupiaków ukrywających się w piaskach oceanu. Oglądamy je z dystansu, choć wielu gapiów pomimo zakazu wchodzi do wody, próbuje głaskać te dzikie zwierzęta i je karmić. Niektórzy nawet pływają między nimi, co jest już kompletnym szaleństwem. I głupotą niewymagającą komentarza.

Do miasteczka Margaret River wjeżdżamy w samo południe, kiedy w najlepsze trwa sobotni targ ekologicznego jedzenia. Farmerzy handlują wszystkim tym, co sami wyhodowali. Uzupełniamy więc naszą kamperową spiżarnię i ruszamy do winnic, których jest tutaj blisko 140. Jedne ogromne, gdzie uprawy winorośli zajmują dziesiątki hektarów ziemi. Drugie kameralne, rodzinne, w których podczas degustacji czujemy się jak na towarzyskim spotkaniu u przyjaciół. Kamperową spiżarnię uzupełniamy więc kolejny raz – tym razem trunkami (cabernet sauvignon, merlot, shiraz), które rujnują nieco nasz budżet.

Stać nas jednak jeszcze na zakup świeżych krewetek w miejscowym sklepie rybnym. Do dziś pamiętam ich smak. Usmażone z czosnkiem na maśle i podane z winem chardonnay na kempingu niedaleko miasteczka Cervantes, leżącego blisko zatoki Jurien (na tutejszych plażach wylegują się otarki australijskie), w pobliżu Parku Narodowego Nambung, smakowały jak danie z restauracji z nie jedną, a co najmniej z kilkoma gwiazdkami Michelina.

Nauka czytania nieba


fot. Getty Images

Podróżując kamperem, uświadomiliśmy sobie, jak niewiele potrzeba nam do dobrego życia. Zapas jedzenia, wody i paliwa, trochę ubrań, dobre książki i dobre towarzystwo. A tego na kempingach nie brakuje.

Wielu kamperowców lata temu sprzedało swoje domy i zaczęło obozowe życie. Nie z oszczędności, ale by być bliżej natury i chłonąć ją do końca swoich dni. Dni, podczas których wylegują się na plażach, i nocy, kiedy chętnie dzielą się opowieściami ze swojego życia.

Często też patrzyliśmy z naszymi sąsiadami na nocne niebo. Postrzępione, czarne pasy i prześwitujące żółtawym blaskiem gwiazdy; odległe galaktyki, obłoki, mgławice. Wrażenie było wprost nieziemskie. Na australijskim niebie widzieliśmy wyraźnie jak przez teleskop setki, miliony, może i miliardy gwiazd.

Niebo było szczególnie ważne dla pierwszych mieszkańców Australii. Aborygeni, których nieprzerwana historia liczy 50–65 tys. lat, niebo i wirujące na nim planety mieli za księgę, a tę bardzo uważnie czytali. Patrzyli w górę, bo wierzyli, że gwiazdy to ludzie, którzy zginęli w czasie wielkiego potopu, a następnie zostali osadzeni na niebie. Ciał niebieskich używali też w bardzo praktycznych celach – gwiazdy wskazywały im czas, kiedy mogą szukać larw mrówek, żeby się najeść, dawały znak, że zaczyna się lato, trzeba zbudować z patyków i kory pułapki na ryby barramundi. Mówiły, że w maju i kwietniu, wśród roju gwiazd na niebie, pojawia się ptak emu stworzony przez ciemne plamy na tle Drogi Mlecznej. Jego ukazanie się od zawsze było znakiem, że strusie łączą się w pary i lada moment będzie można rozpocząć zbieranie jaj. Gwiazdy prowadziły ludzi bezkresną drogą i były jak księga: przypominały o historiach przekazywanych z pokolenia na pokolenie. Tak było od dziesiątek tysięcy lat aż do naszych czasów. Aborygeni nie używali pisma, ich cała wiedza o świecie – tym realnym i tym duchowym – była przekazywana ustnie i zapisana na niebie.

Przyznaję, że podczas takich nocnych filozoficznych posiadówek myśleliśmy o wywróceniu naszego życia do góry nogami i ruszeniu w niekończącą się podróż. Życie w kamperze zaczęło nas wciągać coraz bardziej.

Reklama

Fot. Getty Images

INFORMATOR Fot. Getty Images Kiedy Najlepiej jechać naszą zimą, kiedy w Australii jest lato. Temperatura potrafi być jednak wtedy nie do zniesienia, przekracza nawet 40°C. Jednak na wybrzeżu Australii Zachodniej klimat jest śródziemnomorski, temperatura bardzo znośna, 26–28°C. Wiza i waluta Wiza turystyczna jest wymagana, jednak jej wyrobienie jest bardzo proste. Wszystko załatwicie online na stronie australia.gov.au. Wiza jest darmowa. Walutą jest dolar australijski; 1 AUD = 2,5 zł. Dojazd Podróżowaliśmy linią Singapore Airlines przez Londyn i Singapur, a do Warszawy wracaliśmy przez Düsseldorf. Ceny biletów w dwie strony w promocji w klasie ekonomicznej zaczynały się od ok. 3,5 tys. zł w promocji. Transport Po Perth jeździliśmy darmową komunikacją miejską. Poza tym miasto jest na tyle małe, że do większości atrakcji można dojść. Kampera na 10 dni wypożyczyliśmy przez stronę internetową motorhomerepublic.com (to było minimum dni do możliwości wypożyczenia). Wybraliśmy toyotę hiace, jeden z najtańszych modeli w sezonie świątecznym. A i tak z pełnym ubezpieczeniem (bez udziału własnego w szkodzie) i bez limitu kilometrów zapłaciliśmy za niego 2,1 tys. dol. czyli ok. 5,2 tys. zł. Koniecznie przeczytajcie dokładnie regulamin użytkowania auta – może się okazać, że ubezpieczenie nie obejmuje np. jazdy szutrowymi drogami, wjazdów na plaże bez napędu na cztery koła i jazdy po zmroku. Komunikacja ze światem W samochodzie mieliśmy zamontowaną nawigację, jednak znacznie lepiej chodziły Google Maps w smartfonie. Kartę do internetu kupiłem w Polsce na stronie simglob.com. Za pakiet 9 GB zapłaciłem 220 zł. Sieć mieliśmy dosłownie wszędzie (w przeciwieństwie do drugiej karty SIM kupionej w Australii. Ceny noclegów Podczas całego objazdu spaliśmy na kempingach. Ich ceny wszędzie były takie same: 10 dol. za miejsce bez podłączenia do prądu i wody oraz 20 dol. za noc ze wszystkimi tymi udogodnieniami. W niektórych miejscach dostawaliśmy zniżki z racji wypożyczenia auta w konkretnej firmie. Jedzenie Koniecznie spróbujcie świeżych ryb i owoców morza. Polecam pyszne fish & chips w Grand Lane Fish House – niepozornym barze niedaleko centrum Perth. Za morszczuka i barramundę, do tego smażone kalmary i frytki, zapłaciliśmy ok. 60 dol., czyli 150 zł i nie były to stracone pieniądze. Jeśli od owoców morza wolicie kuchnię indyjską, to koniecznie wstąpcie do Copper Chimney we Fremantle (dojedziecie tutaj pociągiem z Perth). Elance Fernando i Kaushal Verma gotują jak dla najlepszych przyjaciół. Na pamiątkę Didgeridoo – dęty drewniany instrument muzyczny używany przez Aborygenów. Jego ceny zaczynają się od ok. 90 dol.
Reklama
Reklama
Reklama