5. żywioł
Dwa oceany. Potężne góry. Karaibskie słońce. I ludzie. ekstrawaganccy, trochę szaleni, szczerzy. To oni są najbardziej dającym się odczuć żywiołem Kolumbii.
Ponętne mamy kobiety, prawda? – zagaduje mnie w knajpie w Bogocie wąsaty Kolumbijczyk. Kiwam głową. I to wcale nie przez grzeczność, choć samo pytanie jest pewnie grzecznościowe. Bo tak jak w Anglii mężczyźni na dzień dobry rozmawiają o pogodzie, w Chinach pytają: „czy jadłeś już ryż?”, w Polsce narzekają na wszystko wokół, tak w Kolumbii rozmowę z nieznajomym w dobrym tonie jest zacząć pytaniem o kobiety.
Seksistowskie? Macho? Pewnie tak, ale tu na porządku dziennym. Przeciętny Kolumbijczyk zapyta nieznajomego o atrakcyjność rodaczek także dlatego, że w tym kraju ciało nie jest tematem tabu. O tym się mówi, dyskutuje w pubach i kawiarniach, nie tylko w męskim gronie. Tu wizyta u chirurga plastycznego jest jak wizyta u dentysty. Czy może raczej u kosmetyczki lub fryzjera. Nie ma w tym nic wstydliwego, krępującego. Po prostu – tak jak dba się o włosy czy paznokcie, czasem trzeba też zadbać o własny biust. Nie przypadkiem miejscowi specjaliści od poprawiania urody uważani są za najlepszych i najbardziej zapracowanych na świecie, nie przypadkiem niemal wszyscy są milionerami. Jedno jest pewne, dziewczyny na ulicach w Bogocie robią piorunujące wrażenie.
Salsa z taksówkarzem
Pierwsze, co – poza kobietami – rzuca się w oczy kolumbijskiej stolicy, to telefony komórkowe na łańcuchach. Zawsze w pakiecie: cztery wysłużone komórki na czterech łańcuchach (bo w kraju funkcjonują cztery sieci). Wszystko leży na stoliku, taborecie, łóżku polowym, którego pilnuje starszy pan lub starsza pani. To tutejszy odpowiednik budki telefonicznej. Już za 200 pesos za minutę można połączyć się z żoną, ciotką, sąsiadem. Niedrogo. I na każdym rogu.
Skorzystam z budki niebawem, chcąc zarezerwować sobie nocleg w Medellín. Tymczasem cieszę się błogostanem bez telefonu i komputera. Mieszkam w najstarszej, zabytkowej dzielnicy miasta La Candelaria, przy Calle Once, czyli ulicy Jedenastej. Stąd wszędzie jest blisko. Dwieście metrów od mojego hostelu znajdują się dwie największe kulturalne atrakcje miasta: Centrum Gabriela Garcii Márqueza i Museo Botero. I o ile centrum Márqueza, skupione wokół ogromnej księgarni, niczym specjalnym mnie nie zaskakuje, o tyle – być może największy na świecie – zbiór dzieł Fernanda Botero naprawdę zachwyca. Te jego karykaturalnie opasłe kobiety i nalani na twarzach mężczyźni! Te ikony popkultury i martwe natury w rozmiarze XXL! Wszystkie grube, krzepkie, pękające w szwach.
Ruszam w miasto. Rubaszny taksówkarz od razu puszcza muzykę na pełny regulator. Co jakiś czas odwraca się do mnie i krzyczy: salsa, salsa! Próbuję przypomnieć sobie coś z lekcji hiszpańskiego. W końcu odpowiadam również okrzykiem: baila, baila! (czyli „tańcz, tańcz”). Wybucha śmiechem. I na szczęście nie bierze tego od razu dosłownie, tylko wiezie dalej.
Na Avenida Cuatro w okolicach Muzeum Złota mijamy demonstrację. W Bogocie trwa właśnie sezon na walki byków. Tłum młodych ludzi skanduje hasła o mordercach zwierząt. Na niesionych przez nich ogromnych plakatach – zdjęcia krwawych ochłapów. Jeden z chłopaków, odziany jedynie w slipy, dźwiga na plecach krzyż. Inni umazani są czerwoną farbą. Mają po 16–17 lat. Jest ich wielu i być może dzięki nim Kolumbia odwróci się kiedyś od brutalnego sportu. Nie dziś. Jak się później dowiem, Plaza de Toros La Santamaria, czyli stadion słynący z walk byków, tego dnia znów będzie pełen.
Dojeżdżamy do stacji kolejki, która zawiezie mnie do wzgórza Monserrate. To najwyższe, położone na wysokości 3152 m n.p.m., miejsce w kolumbijskiej stolicy. W wagoniku czuć w uszach zmianę ciśnienia (to w końcu ponad pół kilometra wyżej od naszych Rysów). Widok ze szczytu oszałamia. Ogromne, ośmiomilionowe miasto z tej perspektywy wydaje się nie mieć końca. Szczyt zwieńczony jest białym kościołem Senor Caido i figuą upadającego Chrystusa z połowy XVII w. Znany jest w Kolumbii nie tylko z fantastycznych widoków, ale też licznych cudów.
Strefa kawy
Dziewięć godzin ciągłego bujania – w górę i w dół, w prawo i lewo. Niewielkim busem jadę do Manizales w Zona Cafetera, czyli do strefy kawy. Po drodze pokonujemy Kordylierę Środkową, jeden z dwóch potężnych andyjskich łańcuchów przecinających Kolumbię z północy na południe. Mdli mnie już po dwóch godzinach drogi (i nie przestanie aż do końca). W trzeciej godzinie jak na komendę wymiotują prawie wszystkie dzieci na pokładzie. Jedyna pociecha, że widoki są coraz piękniejsze. Potężne zielone wzgórza, niekończące się przepaście, załomy, rozpadliny. Pogoda też dostarcza sporo. Raz jest chłodno, za chwilę wręcz upalnie. Autobus znika we mgle, a po pięciu minutach pławimy się w karaibskim słońcu.
Na jednej z przełęczy nasz autobus zatrzymują młodzi, góra 20-letni żołnierze. Z odbezpieczonymi karabinami w rękach żądają dokumentów. Potem rewizja osobista. Ręce każą trzymać oparte o blachę autobusu. Ciekawe, że sprawdzani są tylko mężczyźni. Kontrola jest rutynowa. Nikt się nie denerwuje, mało tego – tak żołnierze, jak i podróżni uśmiechają się. Kolumbijska wojna domowa w tej chwili toczy się już tylko w niedostępnych lasach deszczowych Amazonii. Rząd wciąż stara się jednak trzymać rękę na pulsie.
Jesteśmy już pod przepięknie położonym Manizales, w sercu Zona Cafetera nazywanej też krajem paisa. To ostatnie określenie przylgnęło do rolników, którzy przed wiekami przybyli tu z Europy i założyli pierwsze plantacje kawy. To niemal oddzielny naród! Typowy paisa nosi sombrero, wąsy, kraciastą koszulę i kalosze. Przy pasku przypiętą ma niewielką maczetę, a sam pasek zdobi czasem sznur z kutasikami. I dobrze byłoby, gdyby paisa był właścicielem własnej finca, czyli kawowej farmy. Jest dumny, uczciwy, uśmiechnięty, zadowolony z życia i tego, co jemu i jego przodkom udało się na tej ziemi osiągnąć. Na obiad, a czasem i na śniadanie pochłania megakaloryczne danie o nazwie bandeja de paisa (taca paisy). Składa się na nie: chorizo, czyli kiełbasa, sadzone jajko, boczek, smażony banan, mielone wołowe mięso, placek kukurydziany, ryż, brązowa fasola i awokado... Ufff! A kiedy paisa się posili, jest jeszcze szczęśliwszy i jeszcze bardziej uprzejmy, także wobec gringos. Czyli też i mnie. Częstuje kawą, która tu naprawdę jest najlepsza na świecie.
Oooo, koniu!
Paisa przeważnie świetnie jeździ na koniu. Andyjskim, czyli niskim i krępym, który potrafi wdrapać się na najwyżej położone przełęcze. Zwierzę to nie boi się rwących rzek i błota po końskie kolana. Dość szybko mogę się przekonać, czym jest jazda konna dla mieszkańców strefy kawy. Wspólnie z dwójką Niemców poznanych w miejscowości Salento wypożyczamy trzy wierzchowce i ruszamy w ślad za naszym przewodnikiem Oscarem Londono. Moja klacz nazywa się Medallia, a przejażdżka okazuje się wariackim crossem po andyjskich górach i dolinach, z przeprawą przez rzekę włącznie. Instrukcja obsługi konia jest prosta: nogi w strzemionach wyprostowane, jedna ręka na kulbace, druga operuje lejcami. Przyspieszamy, cmokając ustami, a zatrzymujemy się na komendę: Oooooooo, caballo! Niby nie jest to trudne, ale jako jeździec debiutant już w piątej minucie z przejęcia mylę się, ciągnąc lejce nie w tę stronę, co trzeba. Efekt? Zamiast zejść z łagodnego zbocza, moja Medallia zaczyna błyskawicznie wspinać się na okrutnie stromą skałę. Po chwili niemal staje dęba. Tylko cudem z niej nie spadam!
Czy coś gorszego może mnie spotkać? Pewnie nie. I dlatego momentalnie włączam na luz. Kolejne góry, doły i strumienie pokonujemy z Medallią sympatycznym kłusem, czasem przechodzącym w galop. Jest miło. Pewność siebie tracę dopiero w momencie, gdy tyłek zaczyna odrywać mi się od siodła na wysokość jakichś 30 cm.
Dzień później ruszamy do doliny Cocory. Atrakcją czterogodzinnego trekkingu z Cocory do Acaime jest narodowa duma Kolumbii – palmy woskowe. Wysokie, szczupłe, gdzieś tam daleko w górze wyposażone przez naturę w parę listków. Niesamowity widok! Tak samo jak kolibry, które podziwiamy już na szczycie. Mężczyzna, który opiekuje się tutejszym schroniskiem, umieścił przed budynkiem malutkie miseczki na wodę. Co chwila trzepocząc z ponaddźwiękową prędkością skrzydłami, podlatuje tu jedno nie większe od serdecznego palca chucherko za drugim. Moczy dziób i ucieka. Moment trzeba wykorzystać, by zrobić zdjęcia.
Pablo wciąż żywy
Medellín swego czasu znane było jako „miasto strachu i zbrodni”. Teraz robi bardzo dobre wrażenie. Czyste ulice, znakomity system metra, wspaniałe parki, klimatyczne kawiarnie i wyjątkowo mili ludzie. Położone na stromych wzgórzach osiedla nocą mienią się tysiącami światełek. Jakoś trudno mi sobie wyobrazić Medellín jako miejsce bezprawia rządzone przez bezwzględnego bandytę.
Zgłaszam się na wyprawę śladami Pabla Escobara, słynnego barona narkotykowego. Jedziemy małym, wysłużonym busem – dwoje organizatorów i piątka obcokrajowców. Tour obejmuje kilkanaście miejsc, w których żył, prowadził interesy i bawił się. Od jego rezydencji w centrum miasta, przez miejsce, w którym modlił się do Najświętszej Panienki o szczęśliwy transport kokainy do Miami, po dach domu, na którym zginął, i w końcu cmentarz, na którym leży.
I właśnie wyjeżdżając z cmentarza, słyszymy strzał. Dziesięć minut później po drugiej stronie dwupasmowej ulicy zszokowani oglądamy obrazek jakby wyjęty z naszej opowieści o Escobarze. Na przeciwległym pasie leży krwawiący człowiek, nad którym stoi inny, przykładając mu do głowy pistolet, krzycząc i kopiąc go po całym ciele. Obok wywrócony motocykl. Wokół zablokowany ruch, mnóstwo stojących samochodów i gapiów wychylających nieśmiało głowy zza szyb aut. I co najdziwniejsze – przyglądający się temu patrol policyjny. – To jest właśnie spuścizna Escobara – sicarios – wyjaśnia po chwili nasz przewodnik Nico. – Tak nazywały się dwójki motocyklowe, które Pablo wymyślił i wyszkolił. Jeden z motocyklistów prowadził maszynę, podczas gdy drugi, pasażer, załatwiał sprawy kartelu za pomocą karabinu maszynowego. Sicarios pod koniec lat 80. byli dobrze wyszkolonymi cynglami mafii. Teraz następcy tamtych morderców w podobny sposób kradną drogie auta. Na skrzyżowaniach podjeżdżają do kierowcy i grożąc bronią, wyrzucają go z samochodu. Tym razem jednak mieli pecha. Nie przewidzieli, że ich potencjalna ofiara też ma broń i nie zawaha się jej użyć. Krwawiącym był więc jeden z napastników, zaś niedoszły poszkodowany sam wymierzał sprawiedliwość z cichym przyzwoleniem policji...
Na murze dostrzegam wielki napis sprayem: Pablo Vive, czyli „Pablo żyje”. W pewnym sensie to prawda.
Wieczorem dużą grupą z mojego hostelu Casa Kiwi idziemy w miasto. W Parque Lleras – najbardziej rozrywkowej części Medellín, na jednym z placów ustawiono estradę, na której starsi panowie grają merengue, a pod sceną wyginają się dziesiątki młodych Kolumbijczyków. Dołączamy do nich.
Inny świat
Następnego dnia łapię nocny autobus do Cartageny de los Indes. Klimatyzacja jak zwykle włączona jest do oporu. I są tego dwa wytłumaczenia. Pierwsze: nie da się jej ustawić inaczej, jest albo on, albo o? . Drugie: autochłodzenie na tej szerokości geografi cznej jest symbolem prestiżu. I każda porządna fi rma transportowa chce pokazać, że u nich jest jeszcze lepiej, jeszcze bardziej luksusowo, jeszcze zimniej. Choć na zewnątrz jest 25 stopni, nauczony doświadczeniem ubieram się na starcie w trzy warstwy ubrań, z plecaka wyciągam śpiwór. Dzięki temu unikam hibernacji. Zasypiam szybko i bezproblemowo na wygodnie rozkładanym szerokim siedzeniu.
Budzę się na przedmieściach Cartageny i po sekundzie nie mam wątpliwości, że jestem w całkiem innym świecie. A wręcz kontynencie. Czyste i dobrze utrzymane ulice Medellín zamieniają się w dziurawe, czasem jedynie lekko utwardzone polne drogi. Przed domami dominują potomkowie tysięcy afrykańskich niewolników przywiezionych tu kilkaset lat temu do pracy na olbrzymich plantacjach. Porównanie Medellín i Cartageny jest jak zestawienie miasta w Europie i Afryce. O mieszkańcach karaibskiego wybrzeża, nazywanych costenos, reszta Kolumbii wyraża się – mówiąc oględnie – ze średnim entuzjazmem. Że leniwi, że nie sposób robić z nimi interesów, że spowalniają rozwój kraju. Ale jak tu być pracowitym, gdy przez większą część roku z nieba leje się żar, a jedyne o czym marzy się pomiędzy dziewiątą rano a szóstą po południu, to sjesta, porządnie zmrożony napój i wygodne łóżko? Przynajmniej tak jest w moim przypadku.
Tym bardziej zaskakuje wychuchana starówka. Kilkadziesiąt ulic, dziesiątki kolorowych domów z postkolonialnymi balkonami i mury sprzed ponad 400 lat. Zbudowano je w obawie przed atakami legendarnego korsarza Francisa Drake’a. Miał ten przykry zwyczaj, że poza rabowaniem statków wpadał też czasem do któregoś z karaibskich miast, zostawiając po sobie trupy i spaloną ziemię.
Wieczorem włóczę się po tych wąskich ulicach. Sklepy powoli się zamykają, za to otwierają się drzwi w mieszkaniach. Przechodząc ulicami, można zajrzeć cartageńczykom do salonu, kuchni, łazienki. Starsze małżeństwo śledzi losy bohaterów telenoweli, młoda kobieta sieka warzywa na kolację, grupa przyjaciół sączy piwo z małych brązowych butelek. Zewsząd słychać muzykę. Salsa, vallenato, merengue... Ale też reggae i ska. W końcu jestem na Karaibach. Wszystko na full. Z muzyką w Kolumbii jest tak jak z klimatyzacją. Albo na pełny regulator, albo wcale.
Na otaczające miasto mury wyszły właśnie pary zakochanych małolatów. Całują się, chowając w stanowiskach strzelniczych. Ludzie powoli wypełniają kawiarnie, wylegają na ulice. Na głównym placu dzielnicy Getsemani dwaj młodzi chłopcy otwierają klapę bagażnika starego volkswagena, w środku stoją dwa potężne głośniki. Po chwili na placu robi się tłoczno i głośno. Salsa, salsa! – woła roześmiana Mulatka koło mnie.
3 sposoby na kolumbię
Nocleg
W Bogocie najtaniej jest w dzielnicy la Candelaria, w Medellín – el Poblado, w Cartagenie – Getsemani. Cena łóżka (dormitorium) to ok. 11 dol. ameryk.
Klimatyczny art Hotel w Medellin (Carrera 41, 9-31). Cena ok. 90 dol. za dwójkę. www.arthotel.com.co
Tcherassi hotel w sercu starówki Cartageny. Tylko siedem pokoi. Ceny adekwatne do standardu: 380–832 dol. za noc. www.tcherassihotels.com
Jedzenie
Za 2 tys. pesos, czyli 3 zł, na ulicach Cartageny można dostać sycącą arepę, czyli kukurydziany placek na ciepło. Do picia świeżo wyciskane soki.
la Puerto Falsa – bogotańska knajpa z tradycjami. Zamówcie tamal, czyli danie z ryżu, kukurydzy, kurczaka. Do picia woda z cukrem.
Basilica – ponoć najlepsza restauracja w Medellín, w rozrywkowej dzielnicy miasta Parque Lleras. Kolacja dla dwojga kosztuje ok. 40 dol.
Rozrywka
Rajd konny po stromych wzgórzach otaczających Valle de Cocora, w Zona Cafetero. Koszt 15 tys. pesos (25 zł). Pytajcie o Oscara Londono.
Wycieczka śladami Pabla escobara w Medellín. Trzy godziny za 30 dol. Organizatora wyprawy, Nico, znajdziecie w hostelu Casa Kiwi.
45-minutowy lot paralotnią w okolicach miasta San Gil, w stanie Santander, 100 dol. Dzień raftingu na rzece Suarez kosztuje 60 dol.
INFO
Powierzchnia: 1 140 tys. km2.
Język: hiszpański.
Ludność: 44 mln. Metysi stanowią 58. proc., biali 26 proc., czarni 15 proc., rdzenna ludność 1 proc.
Religia: katolicyzm.
Waluta: kolumbijskie peso (COP), 100 COP = 0,15 zł
Najlepiej pomiędzy grudniem a marcem, kiedy w dużej części kraju panuje pora sucha.
Obywateli polskich nie obowiązuje (pobyt do 90 dni).
Najlepszą ofertę ma obecnie Lufthansa. Przy odrobinie szczęścia w promocji można znaleźć bilet do Bogoty za 1600–1700 zł.
Kolej prawie tu nie istnieje. Świetnie rozwinięta jest za to sieć połączeń autobusowych i lotniczych. Odpowiednio wcześnie kupiony bilet lotniczy nie musi być dużo droższy od tego na autobus. Np. z Bogoty do Pereiry w strefie kawy można przelecieć już za 130–140 zł, za autobus zapłacić trzeba ok. 60–70 zł.
Niezbyt drogie są taksówki. Z lotniska w Bogocie do historycznej dzielnicy La Candelaria trzeba zapłacić ok. 30 zł, ale to prawie godzina jazdy.
W Europie Kolumbia uważana jest za kraj niebezpieczny. Nie bez przyczyny. Przez całe lata rządził tu nie prezydent czy premier, ale szef kartelu narkotykowego. Poza tym od blisko pół wieku toczy się tutaj wojna domowa. ale w ostatnich latach wiele zmieniło się tu na lepsze. Poza niektórymi rejonami, ukrytymi głęboko w amazońskiej dżungli, raczej nie należy obawiać się spotkania z guerillas czy paramilitares, czyli partyzantami znanymi niegdyś z porwań turystów. Na ulicach Bogoty co krok patrole policyjne i żołnierze w pełnym rynsztunku. Widać to w statystykach. W porównaniu z innymi krajami Ameryki Południowej Kolumbia wypada całkiem nieźle.
Szczepienia nie są obowiązkowe. Jednak w rejonach tropikalnych, zwłaszcza w kolumbijskiej części Amazonii, istnieje zagrożenie żółtą febrą, a także dengą i malarią.
NIEPEŁNOSPRAWNI
Ułatwienia dla niepełnosprawnych są tu jedynie w dużych miastach, zwłaszcza w nowoczesnych muzeach i galeriach. Na prowincji liczyć trzeba na uczynnych Kolumbijczyków. A są uczynni jak mało który naród.
Tego samego dnia w różnych częściach kraju można spotkać skrajnie różne warunki pogodowe. Geografowie wyróżniają tu nawet pięć stref klimatycznych.
Kolumbia jest jedynym krajem Ameryki Południowej, który ma dostęp do dwóch oceanów.
www.colombia.traveL
www.medellininfo.com
CZAS: 4 TYGODNIE KOSZT: 5,5 TYS. ZŁ (W TYM BILET LOTNICZY)