Adventure: Tydzień na Saharze
Udręczona upałem, bezkresna, a jednocześnie nieziemsko piękna i cicha. Siedem dni to za mało, żeby ją poznać, ale wystarczająco dużo, żeby się w niej zakochać
Mohamed twierdzi, że nie potrafi żyć bez pustyni. Domyślam się dlaczego. Właśnie zgasło ognisko, a nade mną niczym w planetarium otworzyła się kopuła z miliardami gwiazd. Niebo rozświetliło się jak jakaś supermetropolia. I kiedy tak leżałam na ciepłym piasku, po raz pierwszy w życiu poczułam, że naprawdę jestem częścią Wszechświata. Nigdy wcześniej nie wydawał mi się on ani tak bliski, ani tak fascynujący jak tu i teraz. Może dlatego, że niebo nad Saharą zdecydowanie nie przypomina znanego mi nieba. Wręcz wydaje się nierealne, jakby zostało wymyślone w komputerze na potrzeby jakiejś Odysei kosmicznej albo Gwiezdnych wojen. Podobno Wszechświat ma miliardy galaktyk, a każda z nich składa się z miliardów gwiazd. Podobno promień światła wysłany z jego końca potrzebowałby 15 mld lat, żeby dotrzeć na Ziemię – tak niewyobrażalnie jest on wielki. Z kolei my dystans do najbliższej gwiazdy – Proximy Centauri, najszybszą rakietą pokonalibyśmy w 100 tys. lat. Te liczby trochę studzą moj zapał do międzygalaktycznych podroży. Tymczasem na Saharze gwiazdy zdają się być dosłownie na wyciągnięcie ręki. I mrugają do nas tak zachęcająco.
– To nie fair, Nidu – mówię do Mohameda, 33-latka, który jest naszym przewodnikiem. Dumny absolwent Oxfordu każe się nazywać Nidu, bowiem w Egipcie co drugi chłopak otrzymał imię na cześć proroka. – Wy, Egipcjanie, macie piramidy, świątynie w Luksorze, Karnaku i Abu Simbel, Morze Czerwone z plażami i baśniowymi rafami, Kleopatrę i Tutanchamona, celebrytów, których losami interesują się wszyscy. Najdłuższą rzekę świata, największą pustynię i jakby tego było mało – to niebo, od którego nie potrafię i nie chcę oderwać wzroku. Zasypianie pod baldachimem z gwiazd zaliczyłabym do jednych z moich najbardziej romantycznych doświadczeń.
Egipt jest ponad trzy razy większy od Polski, ale 95 proc. jego powierzchni to Sahara, która oplata swoimi mackami deltę Nilu, jakby chciała ją udusić. Z lotu ptaka ten ostatni bastion zieleni wydaje się nie mieć żadnych szans w starciu z pustynnym Goliatem, a jednak na razie również tutaj wygrywa Dawid. Niestety nie zmienia to faktu, że 80 mln mieszkańców tego kraju zmuszonych jest żyć w niemiłosiernym ścisku na obszarze wielkości dwóch naszych województw.
Taki na przykład Kair za swój dom uważa ponad 20 mln ludzi i każdy z nich musi się jakoś utrzymać – a bezrobocie w Egipcie jest ogromne. Kiedy spacerowałam wokół piramid, nieustannie ktoś proponował mi a to zakup asfaltowych figurek, koszulek ze sfinksem, chustek arafatek, wody, a to zrobienie zdjęcia czy przejażdżkę na wielbłądzie. Pozbycie się jednego natręta trwało kilka minut, ale natychmiast w jego miejsce pojawiało się dwóch innych. Zapewne spłukałabym się do suchej nitki, gdybym była w tym kraju pierwszy raz. Wiem, ile wysiłku kosztuje wytłumaczenie posiadaczowi olbrzymich, smutnych oczu, że nie potrzebujemy stu papirusowych arcydzieł, nawet jeżeli kosztują one tylko 10 dol. Jeszcze trzy lata temu cały Kair udekorowany był plakatami Mubaraka przypominającymi, kto tu rządzi. Po rewolucji plakaty zniknęły, ale zniknęli też turyści – Nidu twierdzi, że jest ich nawet o 80 proc. mniej. To cios w plecy dla całej branży. No cóż, jednego dnia można być rewolucjonistą, a następnego i tak trzeba pójść do pracy i zarobić na utrzymanie rodziny.
Z klaustrofobicznych macek cywilizacji uwalniamy się już jakieś 50 km za Kairem, kiedy zjeżdżamy z drogi łączącej stolicę z położoną 350 km na południe oazą Al-Bahrijja. Zaczyna się prawdziwy offroad – zapinamy pasy i otwieramy okna. Nasza karawana składa się z czterech dżipów, które oprócz kompletu pasażerów wiozą namioty, śpiwory, materace, zapas wody (3 litry na osobę na dzień) i jedzenia, benzynę, bagaże. Przed nami 1000 km przez Saharę. Jesteśmy tak podekscytowani naszym desert experience, że nie możemy usiedzieć na miejscach i dziwimy się jak dzieci. Skąd kierowcy wiedzą, gdzie jechać? Nie ma tu drogowskazów ani punktów charakterystycznych. Czyżby w tajemnicy przed nami korzystali z map albo GPS-ów? Dziwimy się też, że na niemiłosiernych wertepach nie siada zawieszenie, że koła dżipów ślizgają się po piasku jak po lodowisku, ale udaje się nam wjechać na wydmy wysokości kilkupiętrowych kamienic bez dachowania albo przynajmniej zakopania się po osie.
Sahara pięknieje z każdym kilometrem. Szarobure klepisko, po którym wiatr przeganiał czarne reklamówki, zamienia się w bezkresne pole wydm, które niczym wał ciągną się wzdłuż Nilu na długości 500 km, aż pod granicę z Sudanem.
Podobno wystarczy pospacerować kilka godzin po wydmach, żeby zasmakować pustyni. Ale żeby poznać ją naprawdę, trzeba na niej spędzić przynajmniej jedną noc. Patrzę na zegarek, jest piąta rano. Nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek w Warszawie zbudziła się z własnej woli tak wcześnie. Wygrzebuję się ze śpiwora, otrzepuję z piasku. Jest chłodno, jednak temperatura na Saharze w nocy wcale nie spada do zera. Z innych namiotów dobiega pochrapywanie, ale też szuranie, co znaczy, że amatorów wschodów słońca jest więcej.
Ruszam przed siebie. Niewiele jest przyjemności mogących przebić frajdę z chodzenia po porannym piasku na bosaka i wciągania w płuca rześkiego powietrza. Wokół mnie nie ma żywego ducha. Podczas podróży zwykle szukamy towarzystwa, a tutaj wręcz odwrotnie. Lubimy mieć wschody i zachody słońca tylko dla siebie. Wiecznie narzekamy na stres, przepracowanie, nadmiar bodźców, które nie pozwalają nam się wyłączyć. Jedni szukają spokoju, zamykając się na przykład na tydzień w klasztornej celi, medytując, uprawiając jogę. Ja postanowiłam odpocząć od świata na pustyni. Przede mną akt wzbudza w naszym gatunku tak silne emocje. Starożytni Egipcjanie przynajmniej wierzyli, że za codzienną wędrówkę słońca odpowiedzialny jest skarabeusz. Ten niezmordowany żuk toczący po piasku swoją gnojną kulkę miał tak samo toczyć po nieboskłonie słońce. Do dziś skarabeusz jest tu symbolem odrodzenia, wiary w to, że nigdy nie jest za późno, aby zmienić swoje życie na lepsze. Tylko co to dokładnie znaczy? Może właśnie tu znajdę odpowiedź. W końcu pierwszy chrześcijański pustelnik – św. Antoni – na Saharze spędził 80 lat i mimo kuszenia stanowiskami nie chciał tego miejsca opuścić. Tymczasem moje potrzeby duchowe przegrywają z potrzebami ciała. Po prostu jestem głodna. Wracam do obozowiska na śniadanie. Przed 9, kiedy zaczyna się robić gorąco, jesteśmy już spakowani i gotowi do dalszej drogi.
Prawdziwi Beduini znają pustynię jak nikt inny, dlatego są najlepszymi przewodnikami. Aisza, szef naszych kierowców, jest właśnie Beduinem. Niestety zarówno on, jak i inni miejscowi, zamiast tradycyjnych nakryć głowy i długich szat noszą czapki z daszkami, T-shirty i dżinsy. Na szczęście potrafią to, co powinni umieć prawdziwi mężczyźni. Tak wiec rozbijają za nas namioty (koledzy muszą to robić sami), zdobywają drewno na ognisko, zajmują się kuchnią i sprzątaniem. Przebite opony zmieniają w pięć minut, ćwiczą dżoging i skaczą na skakance. No i nie przegapia żadnej okazji, żeby poczarować kobietę. W ich oczach jesteśmy piękne. Dla nich nie ma znaczenia ani nasza tusza, ani wiek. Wiele Europejek dało się uwieść gładkim słówkom tutejszych habibi, wystarczy poczytać fora internetowe.
Ale przecież nie tylko uczucia nie trwają wiecznie. Nawet Sahara zmienia się nieustannie. Jeszcze 10 tys. lat temu znaczną jej część porastała sawanna, na której pasły się stada zwierząt znane z południa Afryki. Świadczą o tym chociażby rysunki naskalne odnajdowane co i rusz w tutejszych jaskiniach. Potem przestały padać deszcze i po życiu nie został nawet ślad. Wszystko wyschło na pieprz, rozpadło się. W Jara Cave nie ma co prawda prehistorycznej sztuki, ale wejście do tej jaskini wygląda niczym korytarz prowadzący do królewskiego grobowca w Dolinie Królów. I rzeczywiście wnętrze ma wystrój godny faraona. Ze stropu zwisają tysiące stalaktytów, niektóre przypominają żebra prehistorycznych stworów. Sahara kryje wiele takich miejsc i tajemnic. Ocean piasku wielkości Europy przesypuje się niczym w klepsydrze. Wydmy wędrujące z prędkością 9 m rocznie pochłaniają wszystko na swojej drodze, a jednocześnie odsłaniają to, co zakryły wcześniej.
Kiedy zobaczyłam skupisko palm na horyzoncie, pomyślałam – fatamorgana. Tym bardziej że sporo ich już widziałam na pustyni. Powietrze aż falowało od skwaru, my gotowaliśmy się żywcem. W takich warunkach trudno myśleć racjonalnie. Człowiek marzy tylko o tym, żeby rozebrać się bardziej niż do naga, usiąść pod wentylatorem ze szklanką czegoś zimnego i obłożyć się kostkami lodu. Na szczęście palmy okazały się realne, podobnie jak woda.
– Kiedyś był tu rzymski fort, którego załoga pilnowała bezpieczeństwa karawan – wyjaśnia Mohamed, kiedy moczymy stopy w basenach. Wędrówka po pustyni nie byłaby możliwa bez znajomości takich miejsc. Wielbłądy mogą bez wody przeżyć kilka, nawet kilkanaście dni, ale ludzie już nie. Przy takich temperaturach wręcz nie jesteśmy w stanie ugasić pragnienia. Najmniejszy błąd może nas drogo kosztować. Media co jakiś czas podają informacje o osobach, które zgubiły się na pustyni. Sahara długo pozostawała niedostępna. Pierwsi Europejczycy uważano ją za piekło na ziemi, miejsce zarezerwowane dla umarłych albo samobójców. Ale wszystko, co tajemnicze i niedostępne, jest także pociągające. Ludzie zawsze chcieli dotrzeć tam, gdzie najwyżej, najgłębiej, najtrudniej, gdzie nikt przed nimi nie postawił jeszcze stopy. Ekstremalne sytuacje podobno pozwalają nam lepiej poznać siebie. Ja jednak cieszę się, że aż tak nie muszę siebie sprawdzać. I że jest ktoś, kto zapewnia nam i bezpieczeństwo, i odpowiednią ilość wody.
Codziennie pokonujemy dziesiątki kilometrów z krótkimi przerwami na sesje fotograficzne przy najbardziej spektakularnych punktach widokowych. Nasze życie wyznaczają wschody i zachody słońca. Wschód – zwijanie obozu, zachód – rozbijanie. A potem kolacja, ognisko i długie przy nim rozmowy. Krajobrazy zmieniają się jak w albumie fotograficznym. Łachy piachu to znikają, to pojawiają się, czasami przejeżdżamy między stożkami przypominającymi wielkie kretowiska albo zatrzymujemy się przy miejscu wyglądającym jak pole skamieniałych arbuzów. Są tu kaniony, góry, klify, urwiska, doliny, jeziora, oazy – jakbyśmy eksplorowali dno oceanu, z którego jakimś cudem wyparowała woda. Nie przypuszczałam, że Sahara jest tak różnorodna. Miliony lat erozji poszarpały skały i nadały im niesamowite kształty, czasami grubo ciosane, a czasami finezyjne. Nie przypuszczałam też, że piach może mieć tyle kolorów i struktur. Bywa ubity niczym klepisko, innym razem koła samochodów wzbijają tumany kurzu, jakby ktoś wysypywał na nas mąkę. Podobno można nim umyć włosy, odważyli się ją eksplorować dopiero w średniowieczu. Wtedy ma tez właściwości antyseptyczne – dlatego kiedy Beduin się skaleczy, w ranę wciera pustynny piasek.
To miejsce jest niezwykle fotogeniczne i fantastycznie prezentuje się na zdjęciach, jednak nawet najlepsza fotografia nie jest w stanie oddać rzeczywistości. Przed nami wyrasta płaskowyż, który wygląda, jakby przed chwila spadł na niego śnieg i jeszcze nie zdążył się stopić. White Desert (Pustynia Biała) faktycznie jest biała, to nie efekt obróbki zdjęć w programie komputerowym. Ale nie kolor jest tu najważniejszy, lecz niezwykła galeria kamiennych rzeźb. Matka Natura nieźle tu poszalała z dłutem. Spacerujemy po jej pracowni, mijając monstrualne grzyby, wielbłądy, pingwiny, wieloryby, króliki i inne stwory. Podziwiamy, komentujemy, komplementujemy, robimy zdjęcia. Nie jest nas stad w stanie wyrwać nawet perspektywa prysznica w pobliskim karawanseraju o jakże adekwatnej nazwie Shahrazad. Bez wahania oddałabym te luksusy za szanse spędzenia nocy właśnie tutaj, pod namiotem. Ponieważ dziś nie musimy rozbijać obozu, Nidu zgodził się zostać na White Desert do zachodu słońca. Na bezchmurnym dotąd niebie pojawiły się obłoki, jakby na nasze zamówienie. Przebijające się przez nie słonce zaczęło tańczyć między skalnymi blokami, które pod jego wpływem niczym za dotknięciem czarodziejskiej różdżki raz stawały się złote, za chwile szare, czerwone, pomarańczowe i znów białe. To była magia. Skłamałabym jednak, pisząc, że tego wieczoru nie doceniłam zalet prysznica albo kolacji z winem serwowanej w postaci szwedzkiego stołu, na która dziwnym trafem wszystkie dziewczyny założyły sukienki.
Czy nastąpi koniec świata, jeżeli tego nie zrobię? Zawsze zadaje sobie to pytanie, ilekroć chce zrobić coś, czego zazwyczaj nie robie. I zawsze wtedy niezwykle się mobilizuje, bo wiem, że z całą pewnością będę żałować, jeżeli stchórzę. Tak jest i tym razem. Stoję na szczycie wysokiej wydmy z deską pod pachą. Z dołu wyglądało to znacznie lepiej, z góry wydma wydaje mi się zdecydowanie za stroma. Może nie złamie karku, ale pewnie i tak zjadę na pupie. Będzie wstyd. Nidu już spróbował i teraz głośno zachęca wszystkich do ruszenia jego śladem. Stawiam stopy na desce, przyjmuje pozycje i zjeżdżam. A potem kolejny raz i kolejny, aż piasek staje się zbyt gorący i moje stopy odmawiają współpracy. Żałuję, że tak późno wpadliśmy na ten pomysł. Tyle wspaniałych stoków pozostało niewykorzystanych.
Dawno nie wracałam z wakacji w tak świetnym humorze. Dawno tez powrót do cywilizacji nie okazał się takim szokiem. Kiedy wjechaliśmy do Kairu, zaatakowały nas potworny hałas, smog i korki, od których zdążyliśmy się odzwyczaić. Poczułam się tak, jakbyśmy trafili do prawdziwego piekła, które sami sobie stworzyliśmy. Tylko za jakie grzechy?