Reklama

Najciemniejszym miejscem w tej studni było Bajram Curri, miasto nazwane imieniem i nazwiskiem albańskiego działacza niepodległościowego, urodzonego w Kosowie. Wyrosło pośrodku niczego, zbudowane od zera w czasach komunistycznych, by służyć jako centrum administracyjne okręgu Tropoja na północnym wschodzie Albanii.

Reklama

Zatrzymaliśmy się tam, żeby kupić coś do jedzenia. Przy skrzyżowaniu rozłożyły się bazar, sklepy spożywcze, z narzędziami i chińską tandetą. Szukaliśmy chleba. W jednym ze sklepików pan powiedział po niemiecku, aby szukać „drugich czarnych drzwi”, i wskazał ręką kierunek. Weszliśmy w podwórka. Otaczały nas bloki – z dziesiątkami talerzy satelitarnych, odpadającym tynkiem, który nigdy nie widział farby. Każde okno miało inny kolor i kształt, balkony połatano cegłami, między nimi sznurki z bielizną. To były prawdziwe pomniki ku czci prowizorki. Mieliśmy się przekonać, że wiele prowincjonalnych miasteczek w Albanii, a także przedmieścia dużych miast, wygląda podobnie żałośnie, ale Bajram Curri najwyraźniej stanowiło esencję żałości.

Nie można zaczynać opowieści o Albanii od wychwalania jej uroków, dobrej kuchni, ładnej muzyki czy życzliwych ludzi. Najpierw trzeba pokazać jej szpetną stronę. Bo ten kraj, zniszczony przez niemal pół wieku komunistycznych rządów Hodży, jest czasami tak brzydki, że można od razu uciec, np. na miłe wybrzeże Chorwacji. Dopiero gdy wzrok przywyknie, niejako nauczy się omijać wszechobecne śmieci i często koszmarną architekturę, okazuje się, że są tu miejsca niezwykłe – jak choćby wioska Theth, bajeczne – jak dolina rzeki Vjosa, czy stare – jak miasto Butrint.

Zanim znaleźliśmy się w Bajram Curri, jechaliśmy do Komani krętą szosą prowadzącą wzdłuż rzeki Drin przez niemal bezludne góry. W Komani nie było nic poza potężną zaporą i betonowym mostem, pod którym ktoś urządził knajpkę. Tam kończyła się droga, gorzej – kończył się świat, ale po sztucznym jeziorze kursował prom do BregËlumË. Popłynęliśmy następnego ranka. Woda miała kolor malachitu, wokół wznosiły się lesiste stoki i monumentalne skalne ściany. Przychodziło na myśl, że płyniemy skandynawskim fiordem, ale pod pokładem była Albania – ubrane na czarno stare kobiety, wystylizowana młodzież i mężczyźni trzaskający kostkami domina o blaty stołów. Były też śmieci na podłodze, które na koniec rejsu poleciały za burtę – rozciągnęły się kolorową smugą na gładkim malachicie. Bo śmieci są piątym żywiołem Albanii. Zobaczyliśmy je od razu po przekroczeniu granicy. Leżały wszędzie – przy drogach, na zboczach, w korytach rzek, wąwozach. Wzdłuż dróg ciągnęły się niekończące się wysypiska gruzu i ziemi, a bliżej Tirany – stosy zardzewiałych karoserii. Apogeum tego żywiołu stanowiły wyrzucone na śmietnik bunkry.

Okrągłe, przykryte półkolistą czapeczką, z jednym otworem strzelniczym lub dwoma, wyglądają jak betonowe ufoludki wpatrujące się w milczeniu z poboczy, rowów, gajów oliwnych, ze wzgórz, z plaż. Są symbolem Albanii, pamiątką po czasach panowania Envera Hodży. Pomysł ich wybudowania zrodził się w chorym umyśle dyktatora po tym, gdy Albania pozostała sama na arenie międzynarodowej. Wcześniej Hodża zrobił generalne porządki – przeprowadził reformę rolną, znacjonalizował przemysł, bankowość i transport. Kiedy zerwał stosunki z państwami Europy Wschodniej i ZSRR, zwrócił się w stronę Chin. Ale pod koniec lat 70. XX w. popadł w konflikt także z tym krajem. Wtedy, ogarnięty obsesją napaści ze strony innych państw, nakazał utworzyć system bunkrów mających zatrzymać wroga. Tak rozpoczęła się budowa „albańskiej linii Maginota”. Każda rodzina musiała wznieść jeden bunkier według ustalonego wzoru – jednoosobowego żelbetowego grzybka. Ponoć dyktator osobiście przeprowadził inspekcję pierwszego z bunkrów. Mimo zapewnień konstruktora, że prototyp wytrzyma atak czołgu, Hodża wepchnął go do środka i nakazał bombardowanie. Beton wytrzymał. Pytanie, czy człowiek też?

Piszą, że bunkrów jest w całej Albanii 600 lub nawet 700 tys., ale to nieprawda. Z roku na rok ta liczba się zmniejsza. Wprawdzie nie da się ich zdetonować, lecz można wyrwać je z ziemi i odsunąć, by zrobić miejsce pod budowę nowych domów, gmachów, dróg. Tylko nieliczne są ułaskawiane, głównie te duże, wieloosobowe – pomalowane jaskrawą farbą stały się barami piwnymi i atrakcją turystyczną.

Opuściliśmy prom po trzech godzinach rejsu i pojechaliśmy do doliny Valbonë, o której wyczytaliśmy, że jest widowiskowa i otoczona wysokimi górami. Po drodze zatrzymaliśmy się w Bajram Curri. W miasteczku kończył się asfalt, po kilku kilometrach pojawiły się zwały kamieni i tłucznia; powstawała lepsza droga, która ułatwi obcokrajowcom dotarcie do ładnego zakątka, a miejscowym – przepędzanie stad owiec i kóz. Będzie wygodniej, ale nie piękniej. Roboty drogowe rozryły malowniczą dolinę.


Zatrzymaliśmy się po godzinie czy dwóch jazdy w górę rzeki Valbonë. Potężne nagie szczyty tonęły w chmurach. Na jednej ze skalnych ścian ujrzeliśmy pomurnika – małego szarego ptaka, który podfruwając, rozkładał na chwilę skrzydła, błyskając czerwonymi piórkami. W Polsce jego zobaczenie graniczy z cudem. Ściana z pomurnikiem wznosiła się tuż nad wartkim nurtem Valbonë. Jej woda miała niezwykły, butelkowoniebieski kolor. W ogóle woda w Albanii miewa wyjątkowe barwy. Na przykład ta w Niebieskim Oku (Syri i Kaltër), przy drodze łączącej Sarandę z Jergucat. Zaskakująco lazurowe źródło zdołano zbadać tylko do głębokości 50 m. W ciągu sekundy z wielkiej dziury w skale wypływa 7,5 m3 wody i tworzy szeroki na kilka metrów rwący potok. Kiedyś plebs nie mógł oglądać tego bajecznego miejsca ukrytego wśród starych rozłożystych drzew – odpoczywała tu, polowała i łowiła ryby partyjna elita.

Sceneria doliny Valbonë przypominała nam znajdującą się po sąsiedzku rozległą i głęboką dolinę rzeki Shale z niezwykłą wioską Theth. W czasach komunizmu i wcześniej wieś była kurortem, dzięki czemu zachowała swój charakter, m.in. tradycyjne domy z kamienia pokryte gontem. Na zimę zostaje tu tylko 20–30 z około setki rodzin, w październiku spada śnieg i odcina dolinę od świata.

Do Theth pojechaliśmy zaraz po przekroczeniu granicy albańskiej. Za Bogë skończył się asfalt, później zaczęły się strome serpentyny, które zaprowadziły nas do Ukośnej Przełęczy (1630 m). Tam zobaczyliśmy, dokąd tak naprawdę zmierzamy – przed nami szczerzyły się fantastyczne białe zęby Alp Północnoalbańskich lub, jak ktoś woli, Gór Przeklętych. Rozciągają się na granicy Albanii, Czarnogóry i Kosowa i uchodzą za najdziksze góry Europy. Nawet Turcy Osmańscy, którzy podbili tereny dzisiejszej Albanii w XV w., odpuścili sobie nawracanie na islam mieszkańców tych ziem.

Pierwszego dnia w Theth poszliśmy w stronę przełęczy, którą miejscowi przedostają się do sąsiedniej doliny. Szczyty wokół miały ponad 2500 m, wszystkie były nagie i doskonale odbijały dźwięki strzałów, które usłyszeliśmy za sobą. Broń w albańskich domach nie jest niczym niezwykłym. Gdy w 1997 r. załamała się gospodarka i doszło do zamieszek, niezadowoleni obywatele splądrowali magazyny z bronią i nigdy jej nie oddali. Może to były salwy na wiwat? Porachunki między klanami? Tradycja wendety odrodziła się po upadku komunizmu, głównie na północy Albanii, w wersji bardziej anarchistycznej. Zwyczaj zemsty rodowej nakazuje ukaranie śmiercią sprawcy zabójstwa lub innego mężczyzny z jego rodziny. To pociąga za sobą kolejny odwet i tak może być bez końca. W Theth zachowała się wieża, gdzie ukrywali się mężczyźni, których bliscy byli „we krwi”.

Rodzina, u której się zatrzymaliśmy, zakrzywiła nam nieco czasoprzestrzeń. Agatina, najstarsza w familii, wyjęła własnoręcznie wykonany strój ludowy – sztywną wełnianą spódnicę, białą bluzkę, dziesięć chust, wyszywany złotem kaftan, pierścionki, paski, chusteczki, kolie, różaniec, wełniane skarpety i buty na obcasie – i z pomocą pozostałych kobiet włożyła to wszystko na mnie. Udawałam pannę młodą, nalewałam rakiję, potrząsałam czarną grzywką doszytą do jednej z chust i podnosiłam zalotnie woal. Ociekałam też potem, bo wrzesień w Theth okazał się ciepły.

Żałuję, że tylko przejechaliśmy przez Szkodrę. Spieszyliśmy się, by jednego dnia dotrzeć z Theth do Komani. To był początek wyprawy i wjeżdżając do Szkodry, włączyliśmy GPS, żeby poprowadził nas na wylotówkę. Poprowadził, tyle że nie przez centrum, a bocznymi ulicami, na których widok obiecałam sobie, że w „Szkaradzie” moja noga więcej nie postanie. Kilka dni później kupiłam album ze starymi fotografiami Albanii. Wiele zrobiono w czasach panowania osmańskiego, czyli przed 1913 r. Ukazywały piękną zabudowę Szkodry, zniszczoną przez trzęsienie ziemi i buldożery Hodży, oraz dziewczyny z Theth w strojach ludowych (może była na nich także Agatina?). Zdjęcia pochodziły ze zbiorów Fototeki w Szkodrze, w której archiwach znajduje się 150 tys. szklanych negatywów. Trzeba będzie wrócić do tego miasta, by obejrzeć Albanię w jej dawnej krasie.

Berat, uważany za najstarsze miasto albańskie, zamieszkane od kilku tysiącleci, ukoił ten żal. Wszystkie okna białych domków krytych dachówką patrzą na płynącą w dole rzekę Osum. Brukowana ulica wiedzie na szczyt wzgórza, do starej twierdzy. Zachowało się tam kilka cerkwi, w tym św. Bogurodzicy z 1797 r., w której założono Muzeum Ikon. Trzeba je odwiedzić, bo pokazuje dzieła największego albańskiego pisarza ikon, Onufrego. Poza tym starych sakralnych zabytków nie ma w Albanii wiele. Gdy Hodża w 1967 r. ogłosił swój kraj pierwszym państwem ateistycznym, zaczęło się burzenie świątyń albo, w najlepszym razie, zamienianie ich na magazyny i hale sportowe. Z twierdzy oglądaliśmy panoramę miasta z potężnym masywem Tomorri w tle. Później zeszliśmy na główny plac z cerkwią i meczetem, których bliskie sąsiedztwo obrazuje panującą tu teraz tolerancję religijną. Usiedliśmy w barze i patrzyliśmy na dzień powszedni Albanii, na mężczyzn pijących kawę i grających w domino, na autobusy czekające na odjazd do Tirany.

Z Beratu ruszyliśmy na wybrzeże Adriatyku. Spędziliśmy noc rozbici w zaśmieconej lagunie, za miejscowością Topojë. Z jednej strony mieliśmy szarą plażę z przewróconymi bunkrami i plamami mazutu, z drugiej – posterunek straży przybrzeżnej. Nikt nas o nic nie pytał. Przez całą noc od morza dochodziły odgłosy detonacji. Rankiem ustaliliśmy źródło tego hałasu – to był połów ryb z użyciem dynamitu. Woda, ciepła i mętna, nie zachęcała do kąpieli. Pojechaliśmy dalej, nad Morze Jońskie, na Albańską Riwierę.


Saranda jest największym kurortem riwiery, ma ładną promenadę obsadzoną palmami i zatokę z widokiem na Korfu. Ale my zjedliśmy tam tylko lody i uciekliśmy z tego miasta, otoczonego betonowymi szkieletami przyszłych hoteli. Na kąpiel zatrzymaliśmy się jeszcze przed Sarandą – w zatoce Spile, pod Himarë. Były tam kamienista plaża długości może 200 m, kemping za grosze, słońce i krystaliczna woda. Na horyzoncie majaczyły greckie wyspy; nocą patrzyliśmy na płynące z Korfu promy, rozświetlone niczym choinki.

Korfu widzieliśmy też z ruin starożytnego miasta Butrint. To jedno z tych stanowisk archeologicznych, gdzie na powierzchni ziemi zostało wyjątkowo dużo do zobaczenia: amfi teatr, baptysterium z V w., bazylika, kolumny, mozaiki, mury obronne, bramy i wenecki zamek, w którym starannie urządzono muzeum. Amfi teatr był jedyny w swoim rodzaju – woda jeziora Butrinti, otaczającego miasto, przesiąkła i zalała scenę, ułożono więc drewniany podest. Na nim tańczą zespoły ludowe i odbywają się wybory miss Albanii.

Kilka dni później kąpaliśmy się w ciepłych źródłach. Za Përmet porzuciliśmy bajeczną dolinę rzeki Vjosa, zamkniętą dwutysięcznymi szczytami, i przy zardzewiałej tablicy z ledwie widocznym napisem „Banja” skręciliśmy z głównej drogi. Zatrzymaliśmy się dopiero w korycie dopływu Vjosy, przed mostem osmańskim. W powietrzu czuliśmy siarkowodór. Lecznicze wody o różnej temperaturze i nasileniu smrodu wypływały ze skał po obu stronach rzeki i napełniały prowizoryczne baseny. Moczyliśmy się w nich godzinami, chłonąc ciszę i patrząc na góry.

W Gjirokastër byliśmy o dwa dni za wcześnie – w średniowiecznej twierdzy górującej nad miastem dopiero montowano scenę do odbywającego się tu co cztery lata Międzynarodowego Festiwalu Muzyki Ludowej. Z murów patrzyliśmy na pokryte szarym łupkiem dachy XIX- -wiecznych domów. Tu urodziło się dwoje z trójki najbardziej znanych obywateli Albanii – Enver Hodża i pisarz Ismail Kadare. Trzecia osoba to Matka Teresa z Kalkuty. Rzecz zdumiewająca – w Gjirokastër nie było śmieci. Poza tym na starówce życie toczyło się normalnie: miejscowi siedzieli w barach, działały zakłady krawieckie, tylko kilka sklepów sprzedawało pamiątki dla turystów. Hotel Sopoti też niczego nie udawał i dlatego go wybraliśmy. Wyglądał jak gotowa scenografi a do fi lmu z okresu socrealizmu: gołe posadzki, szare ściany, niemal puste patio, w którym nasze kroki odbijały się echem. Zostaliśmy tam aktorami na jedną noc.

Reklama

W Ersekë, mieście zagubionym w górach, zatrzymaliśmy się na chwilę, żeby kupić wodę. Jechaliśmy wtedy do KORCZY, w kierunku granicy z Macedonią. Stare rozłożyste platany ocieniały zakurzoną ulicę, na której kręcili się mężczyźni. Patrzyliśmy na siebie z ciekawością – taką, z jaką w dzieciństwie zaglądało się w głąb studni.

Reklama
Reklama
Reklama